wtorek, 29 maja 2012

Euro is coming

Nawiązując do kontrowersyjnej kwestii book-crossingu sprzed paru notek- jest to u nas rodzinne dążenie.
Pchnąć książkę dalej. Podrzucić; wcisnąć; przemycić komuś do wyładowanej torby z zakupami. Ja, wybierając się do rodziców, przeszukuję regał w nadziei, że choć jedna z piętrzących się tam pozycji należy np.do mamy i będzie ją można- gloria!- oddać. Jadę sobie, wioząc triumfalnie książczynkę w torbie, a na miejscu mama z uśmiechem godnym Kota z Cheshire daje mi trzy inne. I co zrobić- i biorę XD Ba- czasem sama próbuję wyłudzić coś, co ona sama aktualnie czyta.
To jest amok. Z tym się nie da walczyć.
Ale regał skrzypi, każdorazowe zasiądnięcie do pianina poprzedza Wielkie Przenoszenie Książek na podłogę i okolice, a doba nadal nie chce mieć więcej, niż nędzne dwadzieścia cztery godziny.
Kiedy to wszystko czytać?!
Więc przy ostatniej wizycie model się powtórzył, ja odniosłam mamie Pratchetta, dostałam od niej Fruttero&Lucentiniego, od taty- Elię Kazana, a sama sobie jeszcze wygrzebałam z regałów Andrzejewskiego XD
W bibliotece to samo- odnoszę triumfalnie dwie książki; wypożyczam co najmneij dwie. Ten nieszczęsny tom opowiadań grozy wciąż u mnie tkwi; nie lubię się za szybko poddawać, ale na bogów- to jest takie słabe...Dam szansę jeszcze paru opowiadaniom, a potem wreszcie zluzuję miejsce na koncie. Niemniej dzięki temu gniotowi mogłam wypożyczyć jedynie dwie książki, i ( may gods have mercy) tak zrobiłam XD
Nie mogłam się powstrzymać, nie czytałam jezcze tego Jabłońskiego, no a jakiś tom Pratchetta dobrze jest na podorędziu zawsze mieć.

Fasolka wróciła z Grecji.
Opowieści przywiozła barwne i mrożące krew w żyłach, ale jedno potwierdziła z mocą: Grecy nic sobie nie robią z kryzysu i całego zamieszania, jakie spowodowali w Unii. Ich zdaniem- autentyczne słowa autentycznego Greka- oni dali światu wszystko: cywilizację, kulturę, sztukę, architekturę, i teraz zamierzają odcinać kupony, thank you very much. Co widać na ulicach- brud, smród, a przy tym nieustający karnawał, ludzie spędzają trudne czasy kryzysu rozwaleni wygodnie w ogródkach kawiarnianych, zabawa i zero frasunków, alkohol można pić na ulicach i wnosić własny do knajp- ochroniarz na wejściu podaje plastikowe kubki, żeby przelać trunek z fabrycznego szkła do bardziej bezpiecznego naczynia...
Was już też zaczynają irytować? ;D

Natomiast ja cały czas hołubię w portfelu kilka monetarnych pamiątek z wyprawy na Ukrainę. Są bardzo przydatne.
Owóż nie dalej jak przedwczoraj, byłam na koncercie gospel.
---parafrazując dość słynne powiedzonko o możliwościach białych koszykarzy, biali nie potrafią śpiewać gospelu. Przynajmniej rzadko kiedy. Robienie z piosenek gospelowych pieśni oficjalnych, wypianych przez dziubeczkowate usta na akademii prestiżowej szkoły, a kołnierzyk biały i wykrochmalony, postawa sztywna i wyprostowana z rączkami w małdrzyk... To nie tak, to nie tak.
Wszystko zależy, oczywiście, od prowadzącego chór. Chór złożony wyłącznie z afroamerykanów może śpiewać jak na akademii, a grupa samych białasów może wydać z siebie tak grzmiące, ogniste Kumbaya, że proszę siadać.
Np. ten oto, wspaniały męski (młodziankowy?)chór z Copelli High School.



W Gdańsku zaś wysłuchałam koncertu Akademickiego Chóru Uniwersytetu Gdańskiego. Większość utworów była "biała" w wykonaniu, choć kilka było tak pięknych, że dla tego "I want to die easy" kupiłabym całą płytę.
W każdym razie- koncert był darmowy. Lecz---
---w antrakcie, gdy chórzyści chłodzili gardła, a widzowie ze znudzeniem wertowali program (ja czytałam ukradkiem "Krótką historię wakacji"), prowadzący zabawiał nas historią organów kościoła Św.Trójcy. I wtedy to, konwersacyjnym tonem, wtrącił malutką uwagę...
"Koncert, jak państwo wiedzą, jak głoszą plakaty i program, i jak widać na tablicy przed wejściem do kościoła, jest za darmo. Ale wychodząc--"
..tu ja i siedząca obok mnie dziewczyna czujnie spojrzałyśmy po sobie...
"--będą mieli państwo możliwosć ofiarować datki na odbudowę organów. Przy ostatnim utworze ojcowie franciszkanie będą zbierać na tacę."
Jednak chyba dobrzy braciszkowie nie chcieli pozostawiać tak ważnej kwestii w gestii dobrego humoru gdańszczan, bo ledwo prowadzący skończył mówić, koło nas przemknął z poszumem kaptura gładkolicy, pucołowaty ojczulek, szparkim krokiem zmierzając ku drzwiom.
Spekulacje, czy zaryglują wierzeje, czy się położą Rejtanem w progu, sprawiły, że ja i moja sąsiadka przegapiłyśmy następną pieśń.
Okazało się jednak, że przezorni franciszkanie zaczęli obchód z tacą już w połowie drugiej części koncertu (wietrząc widno aurę ucieczki-przed-ostatnim-kawałkiem, jaka ogarnęła wizów). Zastanawiałam się, co zrobić. Nie lubię, jak się mnie w podstępny sposób wciąga w datkowanie czegokolwiek, metodą zagnania w kozi róg i pomachania tacą/kapeluszem/puszką. Ale taki przyjemny koncert. Ale w portfelu mam ledwie kilka złotych oraz---tak. kraine with love :D Postanowiłam, że jeśli braciszek będzie namolny, wrzucę mu do koszyczka pięć kopiejek :D
Na szczęście nie był, dzięki temu moje ukraińskie pamiątki przydały się podczas kolejnej akcji.

Wydarzyło się to, kiedy dopadły mnie szalejące już po ulicach hieny, skubiące turystów przybyłych na Euro.
Śniady mężczyzna, być może Cygan, wykazując się niebywałą zręcznością- jako że szłam dość szybko- wcisnął mi do ręki święty obrazek, a gdy zaskoczona zwolniłam kroku, szybko dołożył i drugi. Uśmiechnęłam się, kiwnęłam głową, i podjęłam marsz.
"Zbieramy, zbieramy!" Zakrzyknął na to cygan. Nie dał się przekonać, oczywiście, że nie mam pieniędzy.
"Mam kopiejki" zasugerowałam uprzejmie.
"Może być, jeden złoty, dwa złoty, zbieramy zbieramy..." wyrzucał z siebie bezładny słowotok, strzelając oczami na boki i jednocześnie wpatrując się chciwie w portfel, który wydobyłam z torby.
"Co my tu mamy...O, pięc kopiejek!" ucieszyłam się.
"....jeden słoty, dwa złote, najmniejsza kwota, zbieramy..."
"O proszę, jest całe trzydzieści" odkryłam z radosnym zdumieniem i pomachałam przed nim cienkimi monetkami.
"...dwa euro, jeden euro, zbieramy, najmniejsza kwota.." paplała coraz bardziej zdesperowana hiena (ciekawe, z reguły podczas targów schodzi sięz ceny- tu panowała tendencja odwrotna).
Pokręciłam głową z westchnienim i ruszyłam w swoją stronę.
"Zbieramy!" wrzasnął z urazą, dopadając mmnie jednym susem i wyrywając mi z dłoni zmięte obrazki (ojej, kiedy się zdążyły tak pognieść? ). Dostał jeszcze jeden promienny uśmiech, po czym poszłam sobie, unosząc moje wzgardzone kopiejki.
Euro, panie dzieju.




piątek, 25 maja 2012

Johnny boy

Jakby tak Karolka nieco przegłodzić i zszargać tu i ówdzie...to co? Nie Constantine?
Jasne, że on!
Dumna jestem całkiem z siebie, bo to szybka robota była :D
Dwie fotki Karolka, jakis pentagram... Co więcej- Karolek (z domu Hunnam) urodzon w Newcastle. Serio serio! ZNAK, bez ochyby.



Skończyłam zaś dzisiaj czytać ostatni tom historii o Mathew Swifcie, pióra pani Griffin i kurczę- ja chcę więcej, no...

czwartek, 24 maja 2012

Farewell, "friends", the sails are set

Co jakiś czas dopada mnie takie małe hikikomori, dziś znowu tak było.
Piękna pogoda, a ja siedzę w domu i nic- ani blask słońca, tak wytęskniony, ani szum wiatru, ani śpiew ptasząt- nie jest w stanie skłonić mnie do wyjścia za próg.
Gram sobie. Szukam tekstów do piosenek. Rysuję- biurko pokrywają piętrzące się stosy szkiców, któych nie mam jak zeskanować; część, która osunęła się na ziemię, została już zniszczona przez Kojotę, która użyła ich jako zastawy stołowej. Muszę się w końcu i za skaner zabrać. Robię listę rzeczy do wyprodukowania. Skreślam znajomych.
Tak, zadanie trochę przykre, ale konieczne.
W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że nic- no, poza próbą np. wciągnięcia się na gałąź, gdy pod tobą szaleją głodne wilki- nie jest warte zachodu, robione na siłę.
Ile bym siebie nie przekonywała, że świat wypełnia dobra mana, i ludzie podobni więcej troskliwym misiom, pragnącym zaprzyjaźnić się ze wszystkimi, dobrze wiem, że to nieprawda. Wiem też i po sobie.
Trzeba ogarnąć wokół siebie rzeczy istotne, odsunąć przeszkadzajki. Pokasować stare filmy, oddać biednym nienoszone od dwóch lat ciuchy, zanieść książki do strefy book-crossingu lub sprzedać. Przejrzeć kalendarz, zweryfikować numery aktualne i nie.
Szafa pęka w szwach, regał sie załamuje, fejsbuk pokazuje niedorzeczne, trzycyfrowe natężenie przyjaźni- trzeba zrobić w końcu odsiew.
Dlatego bez dramatu, bez ostentacji, po prostu rezygnuję z pewnych osobników. Ci wartościowi, ważni dla mnie, zostają. Zawsze zostają.
Fale przychodzą i odchodzą, przelotne znajomostki, o których się nie pamięta po pół roku, pojawiają się i znikają. Dobrze jest mieć jasne rozgraniczenie, które jest którym.

Ciekawe, że ta jasność spłynęła na mnie po tym, jak spędziłam pół dnia prawie ślepa, przedzierając się po omacku przez rubieże Gdańska (nie, nie miało to nic wspólnego z wiarołomnymi pseudo-znajomkami, nikt nie wyrzucił mnie z vana na poboczu; po prostu awaria oka -long story- uniemożliwiająca mi włożenie soczewek, po nocy nie spędzonej w domu, w kojącym sąsiedztwie okularów).
Swoją drogą- jest to forma deprywacji sensorycznej, której nie dostąpi nikt o doskonałym wzroku. Przepaska zakrywająca oczy to jedynie namiastka- zawsze można uchylić rąbka i puścić oko ostrej rzeczywistości.
Z kiepskimi, i to jeszcze chwilowo dokiepszczonymi oczami, nie masz wyboru.
Nagle po prostu lądujesz za zamgloną szybą; od rzeczywistości dzieli cię solidna membrana. Wszystko momentalnie odsadza się od człowieka na kilometr, i choć nadal otaczają cię wyraźne dżwięki, zapachy, temperatura- nie uderzają prosto w twarz, a omywają miękką falą. Rozpoznanie zaczyna się od uszu, a nie- zwyczajowo-oczu.
To doświadczenie prawie mistyczne, szamańskie. Jak powtórne narodziny, przepełźnięcie przez skalny tunel.
Wychynęłam zwycięska i odrzucam właśnie balast.





niedziela, 20 maja 2012

Now zapach- nowa nadzieja :D

W tym roku udało mi się skorzystać z Nocy Muzeów.
Dziwne; kiedyś udawało mi się podczas tej nocy zwiedzić co najmniej 3 muzea, ale 4 to była norma. Kiedyś- czyli w Poznaniu.
Może to kwestia wzrostu popularności imprezy- tłumy wczoraj nie były wprawdzie tak nieprzebrane, jak zeszłego roku we Wrocławiu, ale do Domu Uphagena czekałam ponad godzinę.
Zwiedziłam właściwie dwie wystawy- ale był to korzystny układ, normalnie wstęp do owych przybytków kosztuje majątek. A tak- odwiedziłam Centrum Hewelianum, gdzie tworzyłam fale tsunami, uruchamiałam marsjański pojazd i testowałam źródła energii odnawialnej. I zwiedziłam chatkę Uphagena- nie jest to może tak imponujące, jak dom Edwardiański w Dublinie, niemniej- zabytek, jeden ze znamienitszych w Gdańsku. Należało to zobaczyć.
Natomiast nie dajcie się nabrać, o wy, którzy umyślacie odwiedzić "Kamienicę Gotycką" na ulicy Mariackiej, że zobaczycie jakieś demoniczne domiszcze.
Ta pozycja na liście obiektów do zwiedzania, to w istocie jedynie sklepik z artykułami kolonialnymi (w suterenie domu). W kamienicy mieści się hotel, naturalnie wyłączony ze zwiedzania; w sklepie natomiast można usłyszeć troche pikantnych opowiastek o życiu prywatnym Kopernika (w sklepie można dostać również pierniki toruńskie, cóż za przypadek) oraz- o jego ulubionych napojach (zaraz zaraz... czyżby herbata? Och, nie wierzę, naprawdę ją macie?..).
Można.
Sobie odpuścić chyba ale :D

I odkryłam wczoraj, wreszcie, nowy zapach! Poza Escadą "Rockin Rio" (ten sam twórca, co Le Roy Soleil), Moschino I Love Love i D&G Light Blue, jest pierwszym, który mnie urzekł tak mocno i tak szybko. Bardzo interesujący; nie jestem wprawdzie jeszcze pewna, czy jest to "mój" zapach, tak, jak był nim "Le Roy Soleil" Salvadora D., ale z pewnością pachnie obiecująco.
Owóż- Donna Karan: Sweet Delicious Creamy Meringue.
Jest to oczywiście- bo po co mieć łatwo w życiu- seria limitowana, na sezon letni, sprzedawana do wyczerpania zapasów. W sklepie cena może nie poraża, ale zdecydowanie nie mogę sobie w tej chwili na taki zakup pozwolić; na sieci zaś dostępny jest wyłącznie zapach Pink Maccaroon z tej samej serii- też ładny, ale nie testowany jeszcze na własnej skórze.
Przetestuję, w swoim czasie, jak najbardziej, tymczasem jednak- chcę to XD



czwartek, 17 maja 2012

Pumpiczki

No dobra, wrzucam wreszcie foty moich pięknych pumpiczków.
Są może odrobinę za długie- muszę się wspinać na palce, żeby można było w pełni podziwiać wzorek na nogawkach- ale to nic, z czym moja mistrzowskość nie mogłaby sobie poradzić :D
Buyah!



,,Przestań pić! Chodź z nami budować szczęśliwe jutro"

Więc, jak napisałam pod komentarzem Sio.(poprzednia notka), moja przygoda z Greenpeace skończyła się bardzo nagle po dwóch dniach darmowej pracy.
Nie mogę powiedzieć, żebym była bardzo zaskoczona; może jedynie zawiedziona i odarta nieco ze złudzeń. OPP czy nie, to jest nadal korporacyjny schemat. Wyniki są wszystkim; rezultaty, wskaźnik sprzedaży.
A z czym jak z czym- ze sprzedażą to ja nie mam i nie chcę mieć do czynienia.
Na szczęście nie zraziło mnie to całkowicie do organizacji; jedynie do jej trójmiejskiej komórki. Większość tych ludzi nie jest zresztą z Trójmiasta- trzeba było słyszeć, jak mówili; kompletnie się nie orientowali w zasadach lokalnego nazewnictwa i posługiwania się nim, na co nie omieszkałam się wyjadowić na Twarzoksiążce.
No bo poważnie: spędziwszy conajmniej miesiąc w 3mieście, chybabyście się zorientowali, że tylko jedno miejsce, tylko jeden przystanek kolejki - aha, obcy, zamiast "kolejka", mówią częściej "eskaemka", od Szybka Kolej Miejska; crazy, I know O_o - jest określane po prostu "Gdańsk". Mianowicie- Gdańsk Główny. Każda inna dzielnica bierze swą nazwę li tylko od----szokujące, zaprawdę---nazwy dzielnicy.
"Gdańsk Zaspa" to po prostu "Zaspa".
"Gdańsk Wrzeszcz" to po prostu "Wrzeszcz".
"Gdańsk Politechnika" to?... Tak, zgadliście- "Politechnika", no proste, jak życiorys Zenka.
Więc jak ktoś, kto z chlubą mieni się być "z Trójmiasta", mówi, że jedzie "do Gdańska", a wysiada na Zaspie, to mnie zwyczajnie trafia.

Ale chciałam rozwinąć poruszony w komentarzu motyw "rozrywek podczas przerwy". Otóż: po tych godzinach krążenia po ulicy, ma się 15 minut na posiłek/toaletę/cokolwiek innego, a kolejny kwadrans należy do team leadera, który ma za zadanie pobudzić grupę do bardziej aktywnego działania. Podbudować morale. Dać poczucie misji. Rozniecić ogień boży--i przy okazji wzniecić strach przed niewykonaniem normy.
Metody, jakie w tym celu stosowano, mnie doprowadzały raczej do szału, bo nie lubię być traktowana jak ćwierćinteligent.
Nie mówiąc o tym, że bywały cholernie demotywujące...
Zadawanie tych samych testowych pytań, żeby sprawdzić, czy pamiętamy te skomplikowane trzy-wyrazowe odpowiedzi- trochę jak dziecko przy tablicy, klepiące formułki z podręcznika. Miałam ochotę niekiedy, zamiast Jedynej Słusznej Odpowiedzi na jakieś tam pytanie, wyskandować: "Przyjaźń polsko-radziecka to pokój, niezawisłość, szczęśliwe jutro naszej ojczyzny! Nasza odpowiedź spekulantom to terminowa dostawa ziemniaków!".
Powtrzymałam się jednak- dość szybko odkryłam, że nie ma w ekpie choćby jednej osoby, znającej Józefa; abstrakcyjny czy czarny humor spadał na ziemię tak jałową, że skała przy niej kwitnącym zdałaby się ogrodem.
Modulowanie głosu, ćwiczenie zagajeń... Bzdura; nie każdemu pasuje jedna i ta sama gadka. Wyluzowany koleżka z dredami i kolczykami może wyskoczyć na środek ulicy i zaczepić przechodnia wesolutkim "Hej hej, porozmawiaj ze mną!". W moim wykonaniu brzmiałoby to nienaturalnie i śmiesznie- w złym sensie tego słowa.
Choć szkoda trochę team leadera; sympatyczny człowiek, aż mi żal, że pod koniec naszej rozmowy doprowadziłam go do drgawek. Naprawdę, zaczęła mu powieka latać... Chyba nie przywykli mieć w grupie kogoś z własnymi opiniami, nie kopiującym wypowiedzi z folderka.
Serio, idea dobra, ale dlaczego warunkiem propagowania jej jest bycie klonem o DOKŁADNIE takich samych przekonaniach, jak reszta klonów? Słyszałam zarzuty, że GP działa sekciarsko i nie chciałam w to wierzyć- cóż: niestety.
Pogłoski ocierały się o prawdę.
Tylko czyją prawdę? Według GP jest tylko jedna. Ta, należąca do głównych decydentów, ewidentnie.
Zaraz, zaraz... mam deja-voodoo... Jest!
"Program Partii programem narodu!" :D

wtorek, 15 maja 2012

Pierwszy dzień w GP

Pierwszy cały dzień za mną.
Powiem tyle: nie jest lekko. Praca fundraisera wymaga naprawdę grubej skóry i umiejętności przenoszenia złości i frustracji ludzi poza siebie, nie pozwalania, by do ciebie przylgnęły.
Pechowo się złożyło, że mój pierwszy dzień przypadł akurat na przeziębieniowy poniedziałek, kiedy szereg czynników złożył się na ogromny spadek formy.
Gdyby nie to, że wierzę w słuszność tego, co robię, no i jakby nie było- jest to praca najbliższa temu, co chciałabym robić i MOGĘ robić w 3mieście, rzuciłabym wszystko w diabły.
Ale spróbuję wytrwać miesiąc, a potem zobaczymy.
Problem polega na tym, że ludzie często zachowują się jak małe mendy, traktujące streetworkera jak chodzącą tarczę strzelniczą.
Co bardziej interesujące- słowne ataki spotykały mnie głównie ze strony mężczyzn, tylko jedna kobieta (i to mocno starsza pani) była w nastroju bojowym, inne, jeśli były negatywnie nastawione, po prostu prychały z niechęcią i mnie omijały.
Faceci z lubością wykorzystywali fakt, że wreszcie mogą komuś nawrzucać, poczuć się mądrzy, silni, pełni mocy sprawczej, bo ja, będąc w pracy, nie mogę im odpyskować. Mówię- małe, tchórzliwe mendy.
Byli też tacy, co rzucali obraźliwy tekst i uciekali w te pędy. Bardzo bohatersko.

Pozytywna energia, wiem; nie przejmowanie się, wiem. Oni mają przesrane życie, w którym ugrzęźli; żona ich nie docenia, szef to mały gnojek, którego muszą słuchać, nikt zdaje się nie dostrzegać ich potencjału, ogólnie zło i rzeżucha, więc przynajmniej rzucą trochę tego szitu na pierwszą osobę, która nie będzie mogła się obronić.
I wiem, że powinnam to wielkodusznie i z wyższością olać i wybaczyć---
--ale najpierw chętnie przestrzeliłabym im kolana.
No i poszłabym na nich popatrzeć, kiedy będą umierać w szpitalu na raka prostaty. Skoro atom jest taki zajebisty...

Ale pozytywy, pozytywy. Ekipa jest naprawdę fajna. Są śmieszne momenty, jak grupy szczeniaków, które podkradają się do mnie, wołają "TAK dla atomu!" albo "Idziemy jeść mięso!" i uciekają z piskiem -_-
Są sympatyczni ludzie, którzy słuchają mnie z zainteresowaniem, sami się zatrzymują, uśmiechnięci, aktywni, myślący. Najfajniejsze jest to, że bardzo często są to rodzice z dziećmi- niekoniecznie nawet matki. Jest nadzieja.




piątek, 11 maja 2012

Nowa praca

Mała przerwa w opisywaniu podróży (których to opisów i tak chyba nikt nie czyta XD), jeszcze została do opisania Warszawa, ale...
...właśnie dostałam pracę w Gdańsku i jest to dla mnie niecodzienna sytuacja.
Zatrudnienie w 3mieście nie zdarzało mi się dotąd zbyt często.
I tak, jest to praca, której sprzyjam całą duszą, oraz instytucja,którą popieram, przez co drugi, może trzeci raz w życiu będę wykonywać coś, co ma dla mnie sens. Choć miałam nadzieję, że będzie to nieco inaczej wyglądało...
Natura owej pracy bowiem mnie nieco niepokoi. Nie da się chyba bardziej pracować "z ludźmi". Wśród ludzi, ludzi o niemożliwym do przewidzenia nastawieniu i reakcjach, ludzi, których należy do czegoś skłonić.
Nigdy nie sądziłam, że będę tak pracować; dla wielu moich znajomych jest to jakiś rodzaj regresu zawodowego, dla mnie- krok naprzód, może właśnie dlatego mam takiego pietra.
A może mam pietra dlatego, że dotąd miałam raczej prace, które były mi w jakiś sposób znane. Ktoś już przetarł szlak, był tam, wrócił i opowiedział.
Ech.
Dziś drugi dzień szkolenia, trzeba się przygotować jak na jakieś koło bez mała.
Dobra, wracam do notatek :/

(choć niejaką dumą napawa mnie wygłoszenie, gdzie obecnie pracuję)

środa, 9 maja 2012

Podróż na Wschód- cz.2

Pierwsze śmieszne, co nas spotkało na ziemi ukraińskiej, jeszcze w Szegini, to był pan, koczujący przed sklepikiem z piwem, który na nasz widok -no tak, my lubimy kolory- zaczął radośnie wykrzykiwać "Harie Krieszna! Harie Krieszna!".
Jadąc wypchaną po brzegi marszrutką do Lwowa, Ola spała. Ja się modliłam.
Dziwi was to? Poganie też mają swoje modlitwy, a fakt, że na poboczu nie było poskręcanych resztek innych marszrutek dowodzi, że w każdym takim transporcie jest choć jedna pobożna osoba, która zanosi gorące modły o szczęśliwe ukończenie tej straszliwej podróży.
Rozgrzany do czerwoności metal podłogi i ścianek busa prawie stopił mi podeszwy, nie mówiąc o stanie ukraińskich dróg.

LWÓW
Jadąc do tego miasta wyobrażałam sobie wiele rzeczy. Jakieś te wyobrażenia były mgliste, przykryte nostalgiczną mgiełką, stworzoną przez ckliwe piosenki o "polskim Lwowie" i łzawe wspominki tych, którzy utworzyli to miasto całkowicie w swojej wyobraźni; śliczne, marzycielskie, nasze, gdzie białe bzy garnirują spokojne uliczki, skrzypek przygrywa, a dzieci pędzą kółka po bruku.
Duby smalone.
Jakbym znalazła się na powrót w Shijiazhuangu.
Smród, smog, zgiełk, rozkopane ulice, grożące straszliwą śmiercią przedzieranie się przez najeżone metalem wądoły, kierowcy nie stosujący się do znaków drogowych (które często wykluczają się nawzajem), wrzeszczący taksówkarze, transporty i handle pokątne, etc.
Dopiero drugiego dnia opanowałam technikę przechodzenia przez jezdnię. Należy spojrzeć w lewo, i jeśli nic nie jedzie lub pojazd jest względnie daleko- dojść do połowy jezdni; wtedy dopiero patrzy się w prawo, i jeśli nadal nic nie jedzie, lub jest względnie daleko, idzie się do przeciwległego krawężnika. Błędem jest obczajanie obu kierunków od razu- po kolei, inaczej nigdy człowiek nie zbierze w sobie odwagi, by się przedrzeć przez ten szalejący chaos, jakim jest ruch uliczny.
Impresje.
- chodzenie po Lwowie wymaga dobrej kondycji i doskonałych butów nie tylko dlatego, że stromizny ulic są tu znaczne. Bruk, którym wyłożone są ulice, jest straszliwy dla obutych w sandałki stóp. Rozziewy między poszczególnymi kostkami są ogromne, a rzeczone kostki- różnej wysokości i różnym nachyleniu płaszczyzny, także każdy jeden krok grozi skaleczeniem stopy na kancie kamulca, lub zwichnięciem kostki. Ukułyśmy tedy nowe wyrażenia: "pokusztykać jak na skrzydłach" i człypać" - co jest sposobem poruszania się pomiędzy człapaniem i płynięciem.
- niemniej warto po mieście chodzić; po raz- bo cuda i dziwy można zobaczyć na każdym kroku (te dobre i te mniej dobre), po dwa- to pokazuje jasno powiedzonko, jakie ukuła Fasolka. "Jeśli przegania cię marszrutka- wiedz, że idziesz bardzo wolno."
Po prawdzie, niewykluczone, że stoisz. Lub się cofasz.
- bilety w miejskich marszrutkach kupuje się w sposób szczególny: pasażerowie cisną się do środka, i potem już w trakcie jazdy podają zwitki banknotów innym pasażerom, tak, by metodą "podaj dalej" dotarły do kierowcy. Ten wydaje resztę, jeśli się należy, i te pieniądze z kolei wędrują w tył, aż dotrą do właściwej osoby. Podobno czasem kierowca nie rusza dopóty, dopóki wszyscy nie uiszczą zapłaty- tajemnicą są dla mnie metody, po jakich rozpoznaje po tej kupie ściśniętych jak sardynki ludzie, że brakuje mu paru hrywien w kasetce.
- trasa autobusu nie jest wyznaczona odgórnie. Kierowca często dopiero w trakcie jazdy decyduje, czy busik pojedzie prosto, czy gdzieś skręci; często decyduje to już w pierwszej fazie skrętu. Toteż normalne są grupki osób, stojące nieopodal kierowcy w czujnej gotowości, na podstawie sobie wiadomych znaków oceniające prawdopodobną trasę, i w odpowiednim momencie wyskakujące z marszrutki.
- a wychodzenie z marszrutki odbywa się też specyficznie. Należy bowiem poinformować kierowcę, że chce się wysiąść na najbliższym przystanku. Doznałam pewnego szoku, gdy nasza gospodyni, A., osoba kulturalna i spokojna, o cichym i modulowanym głosie, nagle przerwała miłą rozmowę po to, by rozedrzeć się na całą marszrutkę "Wychodit!", na co busik spokojnie przyhamował, a my wyszarpnęłyśmy z tłumu plecaki i siebie, i dałyśmy się wypluć na krzywy chodnik.
- życie toczy się na ulicach. Widziałam dzieci, które o godzinie 21, 22, jeździły samotnie po parku na rowerkach, ich rodzice leniwie zalegali na ławeczkach (24 stopnie) i nie niepokoili się o nie w najmniejszym stopniu; babuszki sprzedające na rozłożonych gazetach produkty ze swoich działek i ogródków, tłum i zgiełk wszędzie.
- centrum Lwowa bardzo stara się przyjąć pozory Europy i wielkiego świata, ale ta cienka warstewka nie wytrzymuje bliższej krytyki. Kelnerzy mają tendencję do samodzielnego odliczania sobie napiwków z reszty, którą wydają, czasami liczą jakąś kawę czy ciastko dwa razy, w nadziei, że głupi "turist" się nie połapie, a jeśli gdzieś nie widnieją wypisane ceny - czy to w sklepach, czy w galeriach i muzeach- oznacza to podwójny cennik: dla swoich i dla obcych. Z tego powodu nie weszłyśmy w głąb Pałacu Potockich- nie mogłyśmy ścierpieć tak jawnego złodziejstwa.
- na rynku są dwie dość nietypowe knajpy (i cała masa bardzo typowych). Knajpa masońska, gdzie owszem, może wejść każdy, ale ceny są tak kosmiczne, że bez związkowej kielni w klapie nikt tam nie kupi nawet szklanki wody; druga knajpa (znajdująca się, nomen omen, zaraz pod tą masońską) należąca do UPA, organizacji Bandery- człowieka, która dla Polaków jest bandytą, a dla Ukraińców bohaterem.

W ogóle urazy i animozje między Ukraińcami a Polakami nie są może widoczne na pierwszy rzut oka, ale wystarczy posłuchać, jak Polacy mówią o Lwowie; jest niechęć, jest żal, jest jad i nienawiść. Podział na "nasze" i "ich"- przy czym Lwów jest, oczywiście, "nasz". Co mnie zdumiewa niemożebnie, ponieważ dla mnie Lwów jest ukraińskim miastem, koniec, kropka. My tam byliśmy okupantami, tak jesteśmy traktowani, coś, jak Niemcy w Gdańsku. Już widzę, jaką byśmy się wykazali tolerancją, gdyby niemieccy turyści zaczęli się kręcić po Gdańsku i podkreślać, co jest "ich", a co "nasze". Trzecia wojna światowa bez mała.
Dlatego podziwiam Ukraińców, że znoszą Polaków z tymi ich fochami i pretensjami, w ich własnym kraju i mieście.
W którymś momencie pomyślałam nawet, że jakkolwiek ładne, to miasto być może powinno zniknąć z powierzchni ziemi, bo zawsze będzie kością niezgody, źródłem tego jadu i gorzkiej zawiści. Ledwo wymrze jedno pokolenie oszołomów, już się wykształca następne, które Maryjkę obnosi na klapie, i z uporem mówi o polskim Lwowie.
A co za różnica, tak naprawdę?..

W czwartek poszłyśmy do opery, bo A. dała nam bilety na "Straszny Dwór".
Po pierwsze: przy poprzednim oglądaniu tej opery nie dotarło do mnie, jaka ta sztuka jest nacjonalistyczna, ckliwa i zła. Również muzycznie- poza paroma wyjątkami.
Napisów po ukraińsku też nie puszczono, co nie było uprzejme wobec gospodarzy.
Ale dzięki temu obejrzałam sobie Operę Lwowską od środka- teatr jest przepiękny. Nieduży, ale prześliczny, cztery balkony, stiuki, złocenia i kute balustrady- przecudny. Trochę szkoda, że kompletnie nie nadaje się do wystawiania oper, ale oko to cieszy.
Dobrze przeczytaliście: teatr ten jest doskonałą alegorią pozornej europeizacji i "ucywilizowania" Lwowa.
Otóż podczas generalnego remontu opery, lata temu, robotnicy odkryli pod sceną jakieś prehistoryczne, wielkie belki, z nawierconymi w dziwnych miejscach otworami różnej wielkości. No to co- to wyciepali w cholerę, a co tak będą leżeć.
Otóż te belki to był archaiczny i unikatowy system nagłośnienia, czyli to, co zapewniało operze akustykę. Nigdzie nie ma drugiego takiego systemu, jak też dokumentacji jego instalacji ani działania.
Po wywaleniu dziurawych belek, akustyka w operze przestała istnieć- i na bogów, to słychać. A właściwie- nie słychać. Słychać orkiestrę i widać artystów, poruszających ustami w gorączkowej próbie przebicia się do słuchaczy na widowni.
Ale pozór jest pikny, nie? ładne, złote. O co chodzi?; śpiewanie jakieś, akustyka, pff.

- na bulwarze były rozstawione namioty głodujących popleczników Julii, a w całym mieście roi się od policji i wojska, ale nie wadzą nikomu- łażą sobie w tych podobnych do patelni kapelutkach i urozmaicają widoki.
- wołgi; wołgi rządzą. :D
- po raz pierwszy poszłam do pery w sandałach i bluzie z kapturem (kompletnie nie byłyśmy przygotowane na bonusowe bilety do teatru), ale miałyśmy wachlarze- więc klasa. Ale zakarbowałyśmy sobie- ZAWSZE, nawet w dzicz i do puszczy, mieć ze sobą jaką awaryjną kieckę XD
- ukułam nowy termin na opisanie, jak się człek czuje podczas podróży na wschód; mogłabym z tego zrobić tak naprawdę markę odzieżową: Forest Stinky Casual

Powrót odbył się tak samo: marszrutka spod dworca (który tym razem oceniłam zupełnie inaczej, po dwóch dniach życia w tym wrzącycm tyglu, jakim jest Lwów przed Euro; całkiem to wszystko poukładane), marsz do budki granicznej, stempel w paszporcie, idziemy dalej zasiekami i dziwimy się, co też ta A.mówiła o koszmarach granicy, żadnych tłumów, przejście przez budkę trwało góra 20 sekund, toż bilety w autobusie dłużej czasem sprawdzają...
Wtedy wyszłyśmy zza zakrętu.
I zobaczyłyśmy TŁUM. Kolejka, podzielona na sektory, pilnowane przez samozwańczych przywódców, karne i zdyscyplinowane, wypełniały korytarz zasieków.
Czekałyśmy tam 2 i pół godziny, obserwując, komentując, czytając i śmiejąc z komentarzy innych. Tłum był niemal wyłącznie ukraińsko-polski, ale za nami przypałętał się jakiś Angol z towarzyszącą mu Polką.
I najlepsze: Polacy i Ukraińcy rozłożyli się wygodnie, i zajęli rozmową, grą w karty, jedzeniem i pilnowaniem, żeby nikt nie wyłaził poza swój sektor. Po prostu- spokój buddy. Angol- się pieklił. Ciskał fakami, "bloody unbelievable"'ami, miotał i pienił. Robił z siebie totalne widowisko, aż żal brał.
Smutna to nacja- tak wyniuńkana swoim konsumpcyjnym zbytkiem i "wyższą cywilizacją", że wypad w rejony nieco odmienne pod tym względem, wytrąca ją natychmiast z równowagi w wir paniki, wściekłości i wrzasków, totalnie tracą głowę i grunt pod nogami. Facet kompromitował się na całej linii.

Śmieszna była akcja, gdy sektor pierwszy w końcu zniknął w całości w budynku; wtedy nastąpiło spięcie, ludzie ubrali bagaż na plecy, ale przywódcy (naszymi była grupa opalonych, wysuszonych na rzemień tragarzy) powtarzali z naciskiem: "Stoit. Stoit..." , tłum coraz bardziej podobny do zwiniętej sprężyny, napiętej cięciwy i nagle- "Nu!" i tłum ruszył!
Z tupotem i w absolutnej ciszy przypadł do bramki, za którą stał karabinier. Grupa ludzi za nami ustawiła się dokładnie tam, gdzie wcześniej myśmy stali, zachowując odległość między nimi a nami, specyficzna linię demarkacyjną, szerokości ok. 2-3 metrów.
Karność tych ludzi jest nieprawdopodobna.
Owszem, zdarzali się ludzie, którzy próbowali się przepchnąć do sektora bliżej, ale wtedy tragarze ryczeli groźnie: "Ej, turist! Dawaj nazad!".
Wydostawszy się z gardzieli przejścia, późnym wieczorem, zdążyłyśmy idealnie na przedostatni autobus do Przemyśla.

c.d.n.

LWÓW

poniedziałek, 7 maja 2012

Podróż na Wschód- cz.1

Wczoraj w nocy wróciłam z trwającej 5 dni wyprawy na Wschód.
Sam powrót trwał od 16 w sobotę do 22 w niedzielę. Przez całą podróż starałam się jakoś szeregować wrażenia, żeby notkę sklecić w sposób możliwie wiernie oddający przeżycia, ale teraz nie wydaje mi się, bym mogła temu podołać.
Za dużo wrażeń :)

Może zatem po kolei.

LUBLIN
Podróż zaczęła się przed świtem; pomaszerowałyśmy w mroźną gdańską noc na autobus do Lublina, przez Warszawę.
Ciężka to podróż była, nie zmrużyłam prawie oka. Jedyny bonus był taki, że wysiadłszy na postoju w Ostródzie, praktycznie potknęłam się o leżącą na ziemi bransoletkę z fioletowych fasetkowych koralików, moje pierwsze trofeum z wyprawy.
Im bardziej na południe, tym wyższa była temperatura; gdy autokar rozkraczył się jakieś 400 m przed bazą, wypluło nas na środek rozgrzanego do 30 stopni asfaltu.
Lublin jest przepiękny. Urokliwy i magiczny, jedno z najśliczniejszych polskich miasteczek, jakie widziałam. I nic to nie przeszkadza, że wygląda, jakby II WW skończyła się tu dzień wcześniej, około, myślę, piętnastej.
Fasady o osuwających się tynkach, poszatkowane dziurami po kulach, piękne, pylące w upale, zrujnowane kamieniczki, wypełnione leniwą sennością kręte uliczki, arkady i zionące piwnicznym chłodem bramy... Kawiarenki wypełniają większość uliczek, na rogach stoją muzykanci, grający klezmerską muzykę, a atmosfera to całościowo jedna wielka mañana. Ludzie są mili, a turyści snują się jak lunatycy, jakby wyrzuciło ich w jakąś pętlę w czasie i rzeczywistości, a oni tylko połowicznie zdają sobie z tego sprawę.
Wszędzie można dostać rozmaite odmiany Perły, ale my skosztowałyśmy Trybunalskiego- najlepszego, jakie dotąd piłam, piwa miodowego.
Miasteczko żyje do późnych godzin wieczornych, ruch w knajpach z jadłem, zapewne z racji wysokich temperatur, zaczyna się około 19 a porcje, jakie nam zaserwowano, nakarmiłyby dwa razy więcej osób.
To odnośnie starówki.
Nowsza część Lublina to krzyczący i tańcujący PRL :D
Jeśli ktoś czuje nostalgię za minionym systemem, powinien koniecznie wybrać się do Lublę, zanim go "ucywilizują".
Odrapane, zakurzone, zapyziałe - jest WSZYSTKO. Przy głównej ulicy jest bazar, na wejściu do którego odbywa się pokątny handel papierosami, życie wielu ulic toczy się w bramach i na balkonach, a po ubraniach sądząc, "Przygody Tolka Banana" były tu hitem nie dalej, jak zeszłego lata.
Oczadziałe od upału (za dnia 38 w słońcu, 28 w cieniu), ruszyłyśmy rankiem następnego dnia do Przemyśla.

PRZEMYŚL
W Przemyślu miałyśmy pierwszy kryzys.
Po pierwsze, nie ma sposobu na bezpośrednie dotarcie z Lublina do Przemyśla, jeśli się nie dysponuje samochodem, i nie złapie się stopa idealnego.
Jechałyśmy dwoma pociągami, w potwornym upale, nawiązując po drodze przelotne znajomości.
Dworzec w Przemyślu dość dobrze zapowiedział miasteczko, jest bowiem przepięknie odnowiony, stylizowany na secesję, czysty i chłodny.
Samo miasteczko zaskoczyło mnie całkowicie i tylko pozytywnie. Spodziewałam się późnogierkowskich brył i fabrycznej zabudowy miasta robotniczego (którym, nie wiedzieć czemu sądziłam, Przemyśl był). Nic bardziej mylnego.
Schludny, wychuchany, kolorowy, piętrzący się na stokach wzgórz i wystrzeliwujący w niebo coraz to wyższymi wieżyczkami kościołów rzymsko- i grekokatolickich, jest idealnym miejscem na wywczas.
Rynek jest mniej żywotny i ludny, niż ten w Lublinie, ale za to ceny jeszcze niższe (duże piwo butelkowe w knajpie- 5 zł), do tego- zaskok roku: jazzem i bluesem stoi.
W urokliwej knajpce "Absynt" przygrywał wysmakowany jazzik, a wieczorem załapałam się na darmowe wejście na koncert Leon Hendrix Band, odbywający się z okazji Przemyskich Pierwszych Spotkań Bluesowych, w "Klubie Niedźwiadek".
Jak mi tego brakuje w Gdańsku... Wieczór tak ciepły, że z przyjemnością się siedzi w letnim ubraniu w ogródku, sączy chłodne piwko i słucha muzyki na żywo. Całą podróż właściwie wracało do nas zagadnienie: co jest z Gdańskiem nie tak?? Dlaczego to miasto jest takie martwe?
Kluczowa z pewnością jest temperatura: nie ma u nas długotrwałych wysokich temperatur, a Długa, z racji konstrukcji swojej zacieniona jak doba długa, jest istnym kanionem trupiego chłodu. Plus ceny z kosmosu. Plus wymóg, by knajpy zamykały się o 22, bo mieszkańcy, bla bla...
Przemyśl wymaga dobrej kondycji, bo większość starych budowli leży na czubkach wzgórz, lub w połowie stoków onych wzgórz, tak czy inaczej- trza cisnąć zdrowo w górę i w dół.
Ale to może nas choć trochę przygotowało na to, co czekało za wschodnią granicą...
Ale po kolei.
Zatrzymałyśmy się w schronisku, za Sanem. W centrum jest, owszem, schronisko PTTK, ale odradzam i przestrzegam. To jakiś żart, nie schronisko, nawet nie ma możliwości przechowania bagażu, czy zamknięcia go w jakiejś szafce. Plus ceny wyższe, a sale liczniejsze, niż w tym za rzeką.
By ruszyć dalej, musiałyśmy ustalić rodzaj transportu do granicy.
I tu zaczęły się problemy. Pan w punkcie informacyjnym na dworcu PKS był naburmuszony i kąśliwy, niechętnie odpowiadał na pytanie, a jak już, starał się to robić, udzielając jak najmniej faktycznych informacji.
Szczególnie lakoniczny był, gdy pytałyśmy go o prywatnych przewoźników, jeżdżących do przygranicznej Medyki.
Co się okazało: oni są nie tyle prywatni, ile czarnorynkowi. Oficjalnie ich tam w ogóle nie ma. Jakie busy?
Na taki nieistniejący bus zdążyłyśmy przypadkiem; dzień wcześniej, z pomocą sympatycznej Lwowianki, udało nam się ustalić godziny odjazdu PKSu do Lwowa. Wybrałyśmy się na dworzec ze sporym zapasem czasu, Ola poszła poszukać jakiegoś jedzenia i wtedy natknęła się na przyczajony między dwoma obskurnymi budami z hot-dogami, zakurzony busik.
W tę pędy przybiegła do miejsca, gdzie koczowałam z bagażami, pozbierałyśmy rzeczy i popędziłyśmy do busa; wtedy też kierowca, który dopiero co skończył krótką rozmowę z jakimś mężczyzną, wrócił pośpiesznie, powiedział, że mimo wcześniejszych ustaleń nie czekamy, aż bus się zapełni, tylko jedziemy od razu (przez co bilety o złotówkę droższe)- i wystartował z piskiem łysych opon.

W Medyce przeszłyśmy granicę pustym i długim korytarzem wytyczonym przez wysokie płoty z siatki. Poza nami na granicy dla pieszych nie było nikogo (sznur samochodów ciągnął się w obie strony na dobre pół kilometra), co zdumiało niebotycznie naszą lwowską gospodynię. Dlaczego- zrozumiałyśmy wracając.

cdn.

LUBLIN