sobota, 28 stycznia 2012

Karamburum nation*

Podczas wczorajszej imprezy beta-testującej lokal, poza standardową już chyba w tym towarzystwie zabawą, w jakiś sposób dotyczącą cylonów :D - były kalambury.
Hasła "federacja" czy "konfucjanizm stosowany" były sporym wyzwaniem, tak samo jak "alternator" oraz "kanalie w dowództwie".
Tak mi się wydawało, dopóki nie pojawił się czarny koń.

"Ryby w delcie Mekong płyną pod prąd"

Żeby nie było- mieliśmy wszystko poza deltą Mekong...:D

*sąsiaduje z Karakorum

czwartek, 26 stycznia 2012

Po mączkach; wstęp do samouwielbienia

No więc pierwsze prezentacje kawałka za mną.
Opinie- "staroangielski", "wróżkowy" są w zasadzie całkiem zadowalającymi werdyktami, jako że tekst piosenki to staroangielska legenda, treścią zbliżona do "Króla Olch"=faerie=wróżki.
Acz nie padło "fajne", dopóki tego nie wymusiłam.
Ech. Cóż się dziwić, mój szczypiorku; piosenka jest piękna (no co, to moje dziecię, a swoje człek będzie bronił do upadłego), ale wybzyczana moim zamierającym głosem, gdzieś w klawiaturę, nie odniosła z pewnością tego efektu, jaki ja już słyszę we własnej głowie, z właściwymi wokalami i pełniejsyzm instrumentarium.
Ponadto nie dość, że zorganizowałam ją w dość niskiej tonacji i tak, że niewiele pozostaje niekiedy czasu na oddech- rozważam trening respiracji skórnej, w ramach czasowego zastępstwa- to linię melodyczną zrobiłam raczej---wyzywającą dla strun głosowych. Ale tylko momentami!
Well, lubię pod górkę :D
Tak czy naczej- pękam z dumy.
Jeszcze do tej pory nie stworzyłam niczego o tym poziomie złożenia, oraz- oho,oho- gdzie akompaniament byłby tak różny od linii melodycznej, jej tempa i rytmu. Odczuwam triumf, ilekroć to zagram i zaśpiewam jednocześnie, przy znikomej ilości błędów. Jeszcze czegoś tak trudnego nie grałam pod wokal, nawet w Danii O_O
A co, ktoś musi mnie pochwalić za dokonania; publika się nie spisuje, to sama muszę ;D
Ha, ale widzicie takiego artystę na scenie? Gdy widownia zaklaszcze wątle lub wcale, wobec czego artysta niezmieszany nagle otacza się ramionami i kołysze, wykrzykując "Oj, dziubas, jakie to było ślicne! Ale żeś wykmnił, no caceńki!" :D

Więc- bardzo cacy :D

środa, 25 stycznia 2012

Mączki tworzenia 2

Zaczynam dochodzić do wniosku, że tak, jak dla ożywienia weny pisarskiej (mojej w każdym razie) dobrze jest zanurzyć się w literaturze niefantastycznej, ale za to doskonałego sortu, napisanej pięknym, bogatym językiem, tak dla weny muzycznej jest zanurzyć się w morzu dźwięków zupełnie innej prowenienincji niż te, które spędzają mi sen z powiek.
Dziś wieczorem poszliśmy do opery na "Traviatę". Gdy wróciłam, miałam już utwór gotowy (dobra, muszę pomyśleć nad przełamującym całość bridgem...)

I okazuje się, że piosenka nie jest dokładnie w tej samej tonacji, co poprzednia (podobnej, owszem); poprzednia jest w A-mol; ta w D-mol.
Ale mają one wspólny główny dźwięk i uznałam, że tym tonem musi wybrzmiewać mój kosmos, wiecie- święta sylaba Om, która wypełnia swoim brzęczeniem wszechświat.
U mnie jest to b.

...druga notka pod rząd o praktycznie tym samym. Niestety- o niczym innym nie jestem teraz w stanie za bardzo myśleć. "Roads" skończone, przyszło coś nowego- i teraz spalam się--tudududududu--po prostu spalam się...Ta muzyka, moja muzyka, gra mi w głowie, w kościach, jestem pewna, że również mi się przyśni- ale wtedy już piękna, idealna i rozpisana na orkiestrę symfoniczną oraz 400-osobowy chór, czyli niezupełnie dając wierny obraz rzeczywistości. Cóż; jak wspominałam- dobrze jest być świadomym swoich ograniczeń.

----Ale też jest piękna :D

Teraz pracuję nad tekstem. Musiałam nieco przyciąć oryginalny wiersz, bo nie chcę śpiewać o jakimś konkretnym Mietku, tylko bardziej ogólnie, ciągnąc wątek legendy, ale bez upostaciawiania odbiorcy. Nadal nie jest to mój tekst i nie przypisuję sobie do niego żadnych praw, a jeśli kiedyś zamarzy mi się to nagrać- napiszę do pani Clarke i spytam, co ona na to :P
Ech, ech.. Głowo, przestań brzęczeć! XD

wtorek, 24 stycznia 2012

Mączki tworzenia

Cóż za frustracja.
Już drugi dzień ślęczę nad kawałkiem i nie mogę stworzyć dwóch pierwszych linijek muzyki.
I tylko tych dwóch; mam już linijkę trzecią i czwartą, mam refren, mam przejście, mam calutki akompaniament.
Tekst też, bo nie mój- zaletą jest znać własne niedociągniecia, a ja do tekstów nie mam teraz ani głowy ani cierpliwości, natomiast jet tyle przepięknych wierszy, które aż proszą się o muzykę, że i tym razem postanowiłam przełożyć realistyczne obrazy słowem na impresjonistyczne fraktale dźwięku.
Zbyt szumnie? Trudno :P Dodać muzyczke do rymów- tyz piknie.
Tak czy inaczej- zżera mnie to. Ledwo coś ułożę, już w momencie pierwszego próbowania wiem, że to skucha, bo już mi się kojarzy z czymś, co kiedyś słyszałam, co mi się spodobało, etc.
I jakkolwiek trudno się nie inspirować w dobie dzisiejszego łatwego dostępu do dzieł wszystkich twórców świata- czy tego chcemy czy nie, te obrazy, te pomysły, te dźwięki tkwią już w naszej pamięci- tym większą jednak i trudniejszą sztuką jest znaleźć dokładnie ten koncept, który wyraża twój zamysł, a jednocześnie nie jest chamską zrzyną z kilkuset już istniejących utworów.

Dobra, mały przełom. Chyba coć mam.
A, i chyba znalazłam bas! Basista jeszcze myśli, ale może powolutku coś się zacznie dziać. Do drugiego utworu bardzo by mi się bas przydał...

niedziela, 22 stycznia 2012

Cirque du Soleil w Gdańsku

Byłam na Cirque du Soleil.
Tak. Dwa lata na to czekałam- to i tak niewiele, w porównaniu z ludźmi, którzy kojarzyli cyrk dłużej. Doskonale pamiętam, kiedy na niego trafiłam: w nocy z dziewiątego na dziesiątego kwietnia, tak, 2009 roku.
Rano zleciał samolot w Smoleńsku i kraj okrył się żałobą, a ja miałam poważny problem jak (i czy) ukryć niesamowitą radość i uniesienie, które mnie rozpierały w związku z tak doniosłym odkryciem. Odkryciem jednej z wielu cudowności na świecie- Cyrku Słońca.
Show, które obejrzałam, było "Saltimbanco", najstarszy, pierwszy pokaz cyrku, z 92 roku.
Ale już chwilę po tym, gdy usiadłyśmy, gdy spojrzałam na prześliczną, kolorową scenę (moje kolory! w takie kolory celuje mój pokój, tylko mu jeszcze nieczko brakuje XD ), gdy rozległy się pierwsze dźwięki muzyki, wątpliwości rozwiały się jak dym.
Muzyka, właśnie; bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła, jako że ścieżkę dźwiękową lekko urozmaicono, odświeżono, tak, że choć teoretycznie były to znane mi utwory, w nowej aranżacji czarowały w dwójnasób. Dodać należy do tego postać śpiewaczki - bo muzyka była na żywo, standardowo, co się liczy jako duży plus; bałam się, że mogą rzucić "muzę z taśmy", na odczepnego-, która głos miała obłędny, skalę porażającą, i parokrotnie zdarzyło mi się zapomnieć bić brawo, bo byłam zaabsorbowana zbyt wielką ilością piękna: tego na scenie, i tego, wpływającego przez uszy.
Tą śpiewaczkę zabrałabym do domu, postawiła na jakimś postumenciku, jak pozytywkę, i słuchała bez końca. Płynne srebro, nie głos.
Duo na trapezie i kwartet na trapezach były najbardziej magicznymi, wyjętymi z tego świata występami. Publiczność musiała odczuć to samo, bo przy kwartecie ludzie dopiero w połowie pokazu ockneli się i zaczęli obłąkańczo klaskać, wcześniej zbyt zahipnotyzowani magią tego, co ich wyschnięte z braku mrugania oczy rejestrowały.
Bogowie...
Jeśli "Saltimbanco", które uważałam za jedno ze słabszych show cyrku (bo takim, poniekąd, jest) wywołało takie emocje, to zastanawiam się, czy przeżyłabym "Varekai" albo "Corteo".
Serce mogłoby nie wytrzymać.
Przyjechali do Polski. Przyjechali do GDAŃSKA. I to nie, powiedzmy, trzy lata temu, kiedy by mi to przeszło koło nosa, ani nie miesiąc temu, kiedy musiałabym zapłacić dwa razy więcej, by ich zobaczyć.
Wniąsek? Przyjechali specjalnie dla mnie :3
W dodatku w którymś momencie reflektor-szperacz, wyławiający na widowni ludzi, którzy byli wciągani do skeczy klaunów, wyłowił siedzącą obok mnie Fionn, więc otarłam się o świat cyrkowego showbiznesu ;D

(Niestety, oryginalny wystep z DVD jest zastrzezony i nie mogę go umieścić na blogu. Ale ten kwartet, zamykający sałe show, był naprawdę magiczny)

środa, 18 stycznia 2012

Stary/nowy kawałek podłogi

Zmiany, zmiany...
Od powrotu do trójmiasta byłam już na dwóch imprezach i dziwną rzecz odnotowuję- nie mam ochoty na więcej.
Teraz miałabym co najwyżej ochotę na spokojne, kameralne spotkania w domu- moim, czy cudzym- przy niewielkiej ilości alkoholu, i to delikatnego. Jakiegoś winka może. Za to dużo herbatki, o, herbatki poproszę w ilościach hurtowych.
Starość- lub jeszcze co innego. Wczoraj, jadąc do Sopotu, odczułam niemal Reisefieber. Każdy błysk światła, każdy hurgot wjeżdżającego na peron pociągu, dźgał w mój ośrodek nerwowy z porażającą, bolesną siłą. Światła, ruch- drażniły mnie i niepokoiły jak osobę cierpiącą na nerwicę natręctw lub autyzm.
Za dużo, za głośno, za szybko. Ja wróciłam z dziczy, gdzie po piątej po południu wieś stopniowo zamierała, znikała w ciemności i ciszy, przestawała istnieć aż do brzasku.
Dotarłam do domu kuzyna znękana, poddenerwowana i dopiero piwo nieco stępiło atak napierających zewsząd bodźców.
A ja nie mam na razie ochoty na piwo :/
Mój pokój za to po przemeblowaniu jest istną oazą; stał się wreszcie tym, czym miał być od samego początku. Przestawienie kilku mebli sprawiło cuda; przestrzeń wskoczyła na swoje miejsca, sprzęty przeciągnęły się i rozprostowały- oczywiście, w sensie li tylko metaforycznym, tak łóżko, jak i biurko nadal są niczym z rysunku Dahlberga. Onirycznie rozchwierutane, powykrzywiane i stanowiące zagadkę odnośnie tego, w jaki sposób mogą ustać na nogach o zróżnicowanej długości.
Niespecjalnie mam ochotę z tego pokoju wychodzić, a już szczególnie do cuchnących piwskiem, brudnych pubów, z tymi hałaśliwymi ludźmi w środku.
Nie obawiajcie się, nie jest to pragnienie izolacji w rodzaju hikikomori. Ale zdecydowanie jakaś zmiana stylu życia się właśnie dokonuje.
Na razie porządkuję tą nową przestrzeń życiowa. Wyrzucam stare ubrania, o których nawet nie pamiętałam przez ostatnie półtora roku; stare listy, tony nikomu do niczego nie potrzebnych papierzysk i szkiców, "iteresujących dupereli", kurzących się w pudełkach, i tym podobnych. To proces, który zajmie dni, ale mam nadzieję, że gdy się dokona, będę w miarę dobrze znać grunt, na którym stoję.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Witania się ciąg dalszy

W sobote przywitałam się z towarzystwem, jak należy; na kolektywnym, rytualnym mordzie szarych komóruru (to takie boginy, które zamieszkują mózgoczaszkę; gnostycy zawsze cos truli o iskrze boskiej, tudzież cząstce boga, którą w sobie nosimy- albo nie. A to wszystko nieprawda, iskry, gwiazdy, do what thy wilt, bah... Tam są boginy, rozmaitych sortów i funkcji, a ich szczególnie zdechlakowaty rodzaj to Komóruru). Przywitałam się, z całym dobrodziejstwem inwentarza, tzn. że poza przywitaniami ktoś obraził podlogę w moim pokoju, a inny ktoś wysunął niesłychaną supozycję, jakoby mój sztandarowy utwór zerżnięty był z jakiejś gry komputerowej O_o Na swoje szczęście oszczerca zaraz dodał, że bardzo mu sie podobało, dzięki czemu uniósł głowę cało.
Także pełen amberycki zestaw, tyle, że bez próby przewrotu.
---nie liczymy przewracającego się szkła (roniacego zawartość na niezaimpregnowaną podłogę właśnie).
Patronat nad zgromadzeniem pełnił zaś temu taki oto, improwizowany ołtarzyk lucyferiański:
W sobotę również opracowałam do końca drugi głos do kawałka, w niedzielę przemeblowałam pokój (kolejny dobry sposób na kaca), dziś natomiast spiłowałam kolejno wszystkie siedem nóg mojego chybotliwego biurka, bo było za wysokie.
Celebracja na całego jednym słowem. Pokoik mam teraz przytulny, swojski i jakiś taki---bardziej na swoim miejscu, w dobrym, chaotycznym tego słowa znaczeniu.

Ach, i mam już pierwsze wielkie rozczarowanie tego roku.
"Battlestar Galactica".
Jeszcze w busie, wiozącym nas na Nordcon, Dara powiedziała tajemniczo, że do niemal ostatniego odcinka człowiek się nie spodziewa, że---. Taram.
No więc kiedy seria, z dwóch najbardziej oczywistych- i to oczywistych jeszcze od pierwszej serii- finałów zakończyła się tym BARDZIEJ oczywistym, przez dłuższy czas siedziałam przed monitorem z miną, którą mój brat trafnie kiedyś nazwał "zgniłą".
Mina pt. "I co, to tyle? Pff, się nie wysilili."
Świetny serial, kapitalny- do dwóch ostatnich epizodów, które są totalną chałą, spłycają wszystkie cztery sezony i sprawiają, że całość robi się nadmuchana i banalna. Kilka wątków pozostało nierozwiązanych i w ogóle nie poruszonych, zaciapanych tylko dla niepoznaki jakimś mistycznym sosikiem, ogólnie- zawód ogromny.
Jedyne, czego się nie spodziewałam, to- spokojnie, bez spoilerów- czworo z pięciorga. No tak, tu mnie zaskoczyli. I tyle.
Nawet wielki moment, kiedy "Kara -finally- remembers", był jak sunąca dumnie ku niebiosom rakieta, która, miast rozbłysnąć miriadą barw, robi "prut" i spada na ziemię z odgłosem mokrego kapcia.
Moja teoria brzmi tak: przez cztery lata ekipa robiąca Battlestara dostawała od sponsorów regularne wagony ziela i tak pisali w wielkim upojeniu i słodkich oparach marii. Pod koniec czwartego sezonu sponsory sie spięły, spoważniały i powiedziały, że finał to musi być prima sort petarda, więc koniec jarania, panowie- przerzucacie się na yerba mate.
I ło. Wyszedł, fajerwerk. Z torebki herbaty Lipton lepszy.
Szkoda, liczyłam na coś naprawdę dobrego :/
Dobrze, że jeszcze Merlin trwa :P
A do tej cudownej cudownosci wrocilam :) Moje czarne sloneczko...

sobota, 14 stycznia 2012

Powrót z banicji

Hear, hear:
w środę skończyła się moja umowa z firmą T., a obecnie sobota wita mnie już przy stole w Gdańsku, nad filiżanką nieśpiesznie stygnącej kawy i z gęstą kurtyną śniegu, pracowicie nadrabiającego spóźnienie, za oknem. Panuje cisza, dom śni, świat śpi, zegar tyka, a ja powoli dochodzę do siebie po trwającej kilka dni euforii wywołanej nadchodzącym powrotem do stron rodzinnych oraz standardowym w takich sytuacjach Reisefieber.
I tak oto wróciłam.
Koszmaru targania 4 sztuk bagażu opisywać nie będę, zresztą jak już załadowałam się z tym do pociągu, to już było dobrze.
Przeżycia minionych 15 miesięcy opisywałam tu dość wiernie, więc też nie ma sensu powracać do dawnych traum. Teraz będzie tylko śmiech i wspominki.

W środę zebrałam ekipę najbliższych mi ludzi z pracy i wybraliśmy się stadnie, żegnać, celebrować, opijać i zapijać. Dostałam podarki- "gotycka świeczka" rulez ;D- mnóstwo dobrych życzeń, powróżyliśmy sobie, porobiliśmy zdjęcia sufitowi i podłodze, bo ze śmiechu nikt nie był w stanie utrzymać aparatu na celu.
A w tym wszystkim ja siedziałam i myślałam sobie, że skoro w ciągu tych 15 miesięcy udało mi się zebrać koło siebie tylu dobrych, fajnych ludzi, to chyba nie jest ze mną jeszcze tak najgorzej.
(tak, jak widać i mnie czasem dopadają wątpliwości odnośnie moich zdolności interpersonalnych O_o Wątpliwości odnośnie ich istnienia.)
Odczuwałam, przyznam ze wstydem, małe Schadenfreude, gdy ludzie byli strapieni, jak sobie poradzą z tym czy z owym, skoro mnie nie będzie. Ot, daleko nie szukając: na parę godzin przed moim wyjściem definitywnym, program kontroli produkcji znów zaczął mieć wapory- przysięgam, że nie miałam z tym nic wspólnego- ale zgadnijcie , co to jest: już nie mój problem :P

Wiem, powinnam się pewnie mocniej przejąć kryzysem, perspektywami znalezienia zatrudnienia (lub ich brakiem..), i innymi poważnymi, ponurymi rzeczami.
Ale ja czuję wreszcie, po raz pierwszy od ponad roku, powiew świeższego powietrza w moim życiu. Powiew przygody, czegoś nowego :)
W końcu jak by nie było, w dniu, w którym odbyłam decydującą rozmowę z szefem, po powrocie do domu niechcący strąciłam duże łazienkowe lustro, które, spadając, uderzyło kolejno o umywalkę i kibelek, nim ciężko huknęło o podłogę.
Stłukł się tylko---ceramiczny kubeczek na szczoteczki do zębów, o który lustro zahaczyło w drodze na parter.
I takich znaków, proszę państwa, ignorować niepodobna.
Zmiany mnie czekają duże, ale liczę na to, że z kołem fortuny w tle.
A teraz dobranoc, czas wypocząć przed imprezą- w końcu sobota w Gdańsku :)

poniedziałek, 2 stycznia 2012

2012 czas zacząć

Gdyby zebrać i podsumować wróżby na Nowy Rok, to: Nordcon- przetańczony. Sylwester- przetańczony ( i to z intensywnością, którą wciąż odczuwam w obolałych mięśniach XD)
Cała reszta roku- przepracowana, ale nieustannie towarzyszyła mi myśl o tańcu, podszyta głównie zazdrością wobec tych, którzy sobie tańcowali, podczas gdy ja gniłam na zadupiu.
Not for long.
Zatem jak spadająca, iskrząca się sztucznymi brylantami gwiazda, którą zgubiłam gdzieś w domu Kotisów (gubienie biżuterii, ze szczególnym uwzględnieniem klipsów, stało się moją sylwestrową tradycją. Z reguły je potem znajduję... Miejmy nadzieję, żę i teraz tak będzie, to były naprawdę fajne klipsy), rok 2011 zaszedł za horyzont, minęły raptem 24 godziny i już go nikt nie pamięta.
Patrzymy bowiem z nadzieją na nadchodzącą nowość, Euro, sprawniejszą komunikacje krajową i koniec świata.
Cokolwiek przyjdzie pierwsze- wypadnie mi wejść w to krokiem tanecznym, czego i wam życzę.

...a ja tymczasem zbieram się na pociąg do wiochy; przede mną jeszcze kłopotliwy telefon do pracy z wyjaśnieniem, że dziś do niej nie dotrę, jako że nie bardzo miałam się jak tam dostać w niedzielę -_- Och, ty centrum cywilizacji ty.