poniedziałek, 25 czerwca 2012

Queen of my Castle

Na wesele, na wesele...
Jak dobrze było spotkać się z ludźmi. Zasiąść przy jednej...drugiej...trzeciej...dobra, nie wdawajmy się w nieistotne szczegóły: butelce wina i po prostu napawać się ich (tych ludzi) obecnością i faktem, że tam jestem. Gadać jedne przez drugiego i wspólnie milczeć (zmęczenie po trzech godzinach snu i podróży, a także ...-ntej butelce wina, mogło się jakoś do tego przyczynić... jeśli wierzyć plotkom, ale my nie wierzymy. Takie tam, ludowe bajania, pff). Błąkać się po dworku, testować stary, rozstrojony i lepiący się od kurzu fortepian, jak też brać udział w weselnych zabawach.
Jednym z moich osobistych przesądów/wierzeń/kak zwał, tak zwał- jest to, że jeśli idę do kogoś na wesele, to muszę choć raz zatańczyć. Sama obecność nie wystarczy- muszę zatańczyć na czyimś weselu, żeby w pełni uznać, ze na nim faktycznie byłam :D
W sobotę zabawy weselne dostarczyły mi aż nadto możliwosci.
Omal co prawda nie doszło do nieszczęśliwego wypadku, kiedy wodzirej zorganizował dziołchy w dwa rzędy, do kankana, i jeden rządek nazwał "S`il vous plait", a drugi "Attention", ażeby dawać nam sygnały, kiedy które mają ruszyć do przodu, a kiedy machnąć nóżką.
Sęk w tym, że dla mnie, po obejrzeniu "Testosteronu", "Attention" jest słowem-hasłem, który wywołuje natychmiastowy i niepowstrzymany atak takiego obłąkańczego śmiechu, że nie mogę oddychać.
A mały pan wodzirej kręcił się po sali jak fryga i wykrzykiwał w ferworze "Silwuple! Atąsją!...", a ja składałam się wpół jak scyzoryk i umierałam ze śmiechu :D

Dzień po weselu przemierzałam nieśpiesznie Poznań. Bardzo szybko zaniosło mnie do Zamku.
Cóż mogę powiedzieć- kocham to miejsce. Kocham tą budowlę, zamkniętą w niej przestrzeń, tą poznaną, jak i tą wciąż ukrytą.
Z oczywistych względów jest w Poznaniu wiele znanych mi miejsc, takich, z którymi wiążą się wspomnienia, itd.
Ale Zamek jest jednym z tych nielicznych, gdzie -jakkolwiek ciężko to dobrze wyjaśnić- czuję sie jak w domu. Ogarniają mnie tam uczucia przynależności i własności- nie martwcie się, nie w tym sensie, bym próbowała wynieść pod kurtką jakąś wazę, czy dwie :P Własnego domu też nie ogałacam. Po co? Już i tak jest moje :3
Krążę po cichych i pustych korytarzach- uwielbiam trafić do Zamku w te momenty, gdy nie przebywa tam więcej, iż garstka osób; trzy bileterki, strażnik i paru zwiedzających- a ta pustka i cisza są jak łagodny kokon, wygłuszający świat zewnętrzny; kojący, ciepło-chłodny, swojski wycinek rzeczywistości.
Zwiedziłam w swoim czasie jego rozliczne zakamarki, od piwnic aż po poddasze, zaglądałam do ciemnych klatek schodowych, przechadzałam się po tarasie, zaglądałam przez szpary zamkniętych drzwi, zasiadłam na prawdziwym cesarskim tronie... Ta budowla inspiruje mnie niesamowicie; pochłania, jak hipnotyczny wir, jestem w stanie spędzić tam godziny, po prostu przechadzając się po komnatach i korytarzach, czy siedząc w okiennej wnęce i ładując akumulatory.
W minioną niedzielę Zamek nagrodził mnie za tą szczerą i trwałą miłość; dzień był piękny i słoneczny, toteż ciżba kupiła się do Rynku i przestrzeni zalanych słońcem. W Zamku było wszystkiego może osiem, dziewieć osób.
Przemierzałam puste korytarze, znalazłam jedno pianino, ale zamknięte. Zajrzałam do sieni przewozowej, odpoczęłam chwilę na marmurowym tronie, po czym wspięłam pięknymi, szerokimi schodami, by w pogrążonym w półmroku załomie piętra odkryć---fortepian.
Ale nie takie salonowe maleństwo, jak we dworku: to był fortepian koncertowy.
Serce mi zabiło; sprawdziłam- otwarty. Zabiło mocniej. Zaczęła się wewnętrzna walka.
"Pójdę lepiej się zapytać, czy mogę"- parę kroków w stronę odległych o dobre 50 metrów bileterek w przyległym korytarzu.
"Ale jak odmówią, to nie będę mogła, a tak to nic nie stoi na przeszkodzie"- parę kroków w stronę instrumentu.
"Ale jak przyjdą i na mnei nakrzyczą, to będzie nieprzyjemnie"- parę kroków w te.
"No ale do tego czasu co sobie pogram, to moje"- parę kroków we w te.
Postawiłam torbę obok ławeczki. Usiadłam. Nic się nie wydarzyło. Na próbę nacisnęłam jeden klawisz- nadal nikt nie pędzi na mnie z toporem. Trzy klawisze- dalej nic. A fortepian, w przeciwieństwie do tego w dworku, nastrojony jak marzenie.
Gdy kończyłam "Deszcze Castamere", zajrzała bileterka z dołu, ale z więcej przepraszającym uśmiechem, że "tylko sprawdza, co się dzieje", po czym pokiwała głową i wróciła na swoje stanowisko.
Grałam dalej.
Pojawili się jacyś ludzie, robili mi zdjęcia, ale ja grałam, nie mogłam przerwać; potem zniknęli mi z pola widzenia, ku mojej uldze; grałam dalej. Skończyłam kolejny utwór i słuchałam jak urzeczona zanikającego echa, gdy tuż za mną skrzypnęło kolano, rozległy się kroki, i wspomniani ludzie zmaterializowali się nagle przy mnie.
----
Nikt nigdy nie powiedział tylu pięknych słów w odniesieniu do mojej muzyki.
Do mojej gry, tak, prawie, ale do mojej muzyki?...
Nie napiszę, co dokładnie mówili. Będę to przechowywać jak świętą relikwię w mojej pamięci i sięgać po to w chwilach zwątpienia, bo jestem pewna, że wiele takowych mnie czeka.
Ale to pozwoliło mi uświadomić sobie, jak bardzo potrzebowałam, żeby ktoś powiedział mi coś miłego o tych moich utworkach.
Zwłaszcza w świetle ostatnich wydarzeń: otóż spisując nuty pierwszego kawałka, automatycznie stworzyłam zapis midi całego utworu. I, chcąc, by ktoś jeszcze poza mną usłyszał wszystko, tak, jak mam to w głowie, z wokalami i dodatkowymi instrumentami, puściłam tego midziacza dwóm osobom- uprzedzając je parokrotnie, że ten dźwięk to taka więcej pocztówka grająca, ewentualnie domofon, ale gdyby mogły spróbować wyjść poza to, bo chodzi mi o zaprezentowanie samej melodii.
Wygląda na to, że był to próżny trud. Ja słyszę jedno, w swojej głowie, kompletne i wykończone- ludzie drugie, czli faktycznie wybzyczane przez program dźwięki midi.
Fasola jeszcze ok, bo szczerze mi powiedziała, że nawet mimo tego, iż słyszała w swoim czasie oryginał, to słuchając midziacza ma niejakie problemy z przebiciem się przez koszmarny elektroniczny dźwięk. (Dziś uzupełniła, że jest trochę za długie :/ Coś będę musiała z tym fantem zrobić)
Mama niestety dobiła mnie nieco bardziej. Odsłuchała cały utwór, skinęła głową, po czym odwróciła się i powiedziała: "A teraz zrób z tego cztery utwory. To jest za trudne, tam się za dużo dzieje, jeśli nie będzie proste i chwytlie, to to nie będzie hit."

Ale---kto powiedział, że ja chcę robić hit? Że to ma być proste i chwytliwe??
Wszystko, czego chciałam, to żeby ktoś posłuchał mojej muzyki- i usłyszał ją.
A nie szukał możliwości przerobienia tego tak, żeby pasowało do jakichś celów merkantylnych, popsowych festiwali i gustów; to nie są piosenki do reklam.
Ja nie wiem co to jest, po prawdzie. Już mnie ktos pytał: a jaką muzykę robisz?
Po raz: to jakos zbyt szumnie brzmi. Sama unikam określenia, że "robię muzykę".
Po dwa: a bo ja wiem? Piosenki takie. Utworki. No jakie, jakie... Takie moje.
W każdym razie pierwsza próba prezentacji poszła straszliwie źle.
Może dlatego przez cały miniony tydzień byłam tak strasznie przygnębiona i w podłym nastroju.
Ci ludzie w Zamku -w moim Zamku- mnie de facto uratowali

---najbardziej im sie podobał najświeższy utworek, bez słów, bez tytułu, po prostu- taka kompozycja. Może coś zatem jest na rzeczy, że te pierwsze utwory są za gęste?... Za dużo w nich wszystkiego?
Ale muszą takie być. One po prostu do tego dążyły. Normalnie, bezczelnie sobie dążyły :P
I zarówno mama, jak moi Zamkowi kochani słuchacze, użyli określenia: "muzyka filmowa". Aha- czyli dobrze, bo większość- poza dwoma- to utwory z historią do opowiedzenia.
Ale resztę tego, co mówili, już chowam we wdzięcznej pamięci, żeby nie wywietrzało wrażenie tego niesamowitego szczęścia i upojenia i zawstydzenia pomieszanego z zakłopotaniem (i przerażenia- tak, tak, że zaraz im się odwidzi, i powiedzą: "A jednak nie, to nie to" :P)
Komuś się podobało.
Niczego więcej nie potrzebowałam.



środa, 20 czerwca 2012

Under the Iron Sky

W dniu meczu Hiszpanii z Chorwacją Gdańsk wyglądał jakby własnie odbywał sie tam karnawał, wielkie Bałtyckie Mardi Gras; tańce, śpiewy, rozweselone tłumy kolorowo ubranych ludzi na ulicach, wymachujące naczyniami z piwkiem tuż pod nosem Straży Miejskiej, mieszający się kibice obu drużyn, nastrój świąteczny i radosny... Kobiety kibicujące Hiszpanii obnosiły na policzkach wymalowane ukosem flagi. Na tle ich opalonej skóry żółty barwnik znikał jak kameleon, i tak po Gdańsku krążyły Madonny-Madonny, bez bryk sześciokonnych-stukonnych, z częstochowskimi szramami na roześmianych twarzach.
Naszła mnie myśl, że wreszcie dano Jej pokazać inną twarz, a nie wciąż tę posępna, żałobną. Pękają okowy...

Obejrzałam właśnie film "Iron SKy" i nie mogę się nadziwić, jak można było określić ten film komedią?
Być może, owo końcowe przesłanie było doklejone mocno znienacka, ale nie było przecież totalnym zaskoczeniem. Owszem, część dziejąca się na Ziemi nie wyszła im najlepiej, jest płaska i nieprzekonująca, poprowadzona skrótami, jakby twórcy chcieli szybko przelecieć przez mniej interesujące części.
Liczyłam na coś pośredniego między "Sin City" a "Spirit". Konwencja komiksowa, parodystyczna w wymowie, przesadzona i przekoloryzowana - i Götz Otto, grający Klausa Adlera, spełnił z nawiązką te oczekiwania, jak zresztę większość postaci z niemieckiej bazy na Ksieżycu, choćby szalony doktorek Richter- ale przy tym mroczna i przerażająca, nie pozbawiona motywów głębokich i mocnych.
Mam wrażenie, że oglądałam dwa filmy, zlepione naprzemiennie, scena z jednego, dobrego- scena z drugiego, straszliwej popeliny.
Choć przedostatnia scena karczemnej bijatyki głów świata o złoża surowców energetycznych, przy dźwiękach rzewnej muzyczki, była bardzo dobra, tak samo jak ostatnie ujęcie filmu.
Niestety, najpiękniejsza piosenka ze ścieżki dźwiękowej, na końcu filmu lecie z "unowocześnionej", polichromowanej i połyskliwej formie.
A przecież oryginał jest prześliczny:

niedziela, 17 czerwca 2012

Dlaczego to nie weszło???

Tak, to kolejny tekst z kącika Wesołego Komentatora.
Gdyż kto komentuje komentujących?
Ja, ot co.
To, że Polska nie weszła do ćwierćfinału- zaskakując tym wszystkich naraz i każdego z osobna- nie oznacza jeszcze, że można sobie bąki zbijać.
Impreza trwa, a imprezujący są w nieodmiennie poetyckich nastrojach.
Dzięki ich to muzie dowiedzieliśmy się dzisiaj, że
"Przekazał Milewski krycie Barosza Perquisowi"- na co można mieć tylko nadzieję, że w akcji nie ucierpi żadne zwierzę ani nikt inny.
Ale nawet jeśli nadzieja to płonna, to i tak nie ma obaw, bo jak jeden z komentatorów zapewnił,
"Czesi czyszczą wszystko, co mają do wyczyszczenia", co jest ze wszech miar chwalebną i godną naśladowania postawą.

Jednak dzisiejszy mecz nie obfitował w pomponiastości, co natomiast rozlegało się dość często, to rozpaczliwe, retoryczne pytanie komentatora: "Dlaczego to nie weszło???"
Aż by się chciało odpowiedzieć: "Bo coś innego było na progu", ale mogłoby to zostać źle przyjęte. Poza tym nieładnie o dziewczynie kolegi mówić "to".
Zastanowiło mnie też nieustanne, uporczywe wręcz powtarzanie, że Czesi to "niewygodny przeciwnik".
A co oni, rękawiczka?? Czy szezlong? Na czym ta ich niewygodność miałaby polegać?
..
No dobra, Pompon ma kilka pomysłów, ale przemilczę :3
Z całą pewnością naszym wygodniej by się grało bez choćby jednego Czecha na boisku, w to wierzę. Ale skarżenie się na panujące okoliczności możnaby równie dobrze porównać do maturzysty, który oznajmia, że obecność nauczycieli w sali jest dla niego niewygodna.

Jednak hasłem dnia zostało bezdyskusyjnie:
"Organizujemy od tyłu". co przerobiłabym na hasło dla Polski.
Taka organizacja polega na tym, że najpierw robi się bibę, na której pojawia się masa zapraszanych z marszu ludzi, a dopiero potem się ogarnia logistykę i transport trunków.
A dopiero nad ranem pamiętamy, że umywalka coś się zatykała od paru dni...
Tak więc tak- robimy to. Taki rys musi, narodowy.

czwartek, 14 czerwca 2012

Don din din don

Kruche ciasto urobione w kulkę- posługując się moim własnym kodem muzycznym.
Ale- skoro brniemy dalej w synestetyczne metafory- jest tam za dużo cukru.
A raczej---kiedyś, być może na innym blogu, pisałam, że nadaję dźwiękom nazwy. Ostatnimi czasy są to głównie określenia mniej lub badziej konkretnych uczuć i wrażeń.
Dźwięk- zaskoczenie. Dźwięk-podejrzliwość. Dźwięk- uśmiechnięta ciekawość, taka z wychylaniem się aż z okna.
No tak. Właśnie... I teraz w tym nowym, prawie skończonym utworze jest za dużo afirmacji. Spokojnej, pogodnej pewności siebie. Taki gładkolicy budda, który nie przewiduje bycia zakasowanym kiedykolwiek.
Denerwuje mnie to, tak, jak mnie to denerwuje czasem u niektórych ludzi, albo w książce- tego typu postacie, jeśli pozostają takimi przez cały czas, nie są wiarygodne.
Muszę dotrzeć do soli, do niepewności.
Muszę znaleźć dźwięk zwątpienia O_O

A piszę o tym, bo? Bo to mnie zżera; cały czas słyszę w kółko ten kawałek w głowie, nawet na meczu. Ludzie ryczą: "Do boooju, do booooju!..", a ja nawet nie mam zwerbalizowanych myśli.
Tylko muzykę.
Myślicie, że od tego można zwariować? :P
E tam, dużo się nie zmieni i tak.

Dobrze zatem, jeśli oglądam mecz w domu. Co jakiś czas, kiedy odczekam już maksymalnie długą chwilę, jaką jestem w stanie wytrzymać, pędzę na powrót do pianina, i szukam tego dźwięku. Po jakimś czasie wracam -cośkolwiek wypompowana- do meczu i robienia ekologicznych koralików i podstawek pod kubki (super sprawa swoją drogą; niebawem nastąpią zdjęcia).
Jeszcze jeden plus: mogą wynotowywać wszystkie śmieszne komentarze, jakie słyszę z budki komentatorów. Ach, to są filuty... Nieodkryte talenty pisarskie.
Zabawmy się w taką grę: będę pisała zdanko-perełkę komentatora, a potem spróbujemy trafić, z jakiej by to mogło być sytuacji- lub jakiej książki- gdybyśmy nie wiedzieli, że jest z meczu, ok?
(Znaczy- ja wpiszę swoje propozycje, i będę czekać na inne :D)

1. "Pepe uwolnił się spod opieki swojego obrońcy"- alternatywna wersja bajki o Roszpunce?
2. "Ale dzisiaj Postiga mi się podoba"- nocny klub -_- Taki z rurami.
3. "Włosi wysoko łapią Hiszpanów"- wersja oficjalna: pokazy tańca towarzyskiego. Wersja nieoficjalna: musical w reżyserii P.P.Pasoliniego 8-)
4. "Pociągał go wracający Duńczyk." Coś pióra Christophera Isherwooda.
5. "Dosyć bezpardonowo Kvis teraz wszedł w Murinho"- bah: Jean Genet!
6. "Zupełnie bez krycia. Zainteresowany tylko i wyłącznie piłką". - Desperate Housewives -_-
7. "Ale to dobra pozycja, właśnie taka, jaką lubi Christiano Ronaldo".- nie wiem, ale tego by nie puścili w paśmie niekodowanym :D

Tendencyjne? Co ja poradzę: siedziałam, robiąc te moje podstawki, i tylko co jakiś czas zerkałam w ekran, więc głównie słuchałam tekstów. Cóż się dziwić, że zapamiętałam te bogatsze w znaczenia? :P

środa, 13 czerwca 2012

Tożsamość jest jak kulka ciasta. Jak ją upieczesz- nadal będzie kulką ciasta -_-

Tożsamość, myślałby kto, że to taka prosta sprawa.
Taka opracowana, rozpoznana, wiadoma.
Podczas gdy w istocie mało, że znamy ludzi wokół siebie i nieraz potrafią nas zaskoczyć (z reguły bardzo przykro; na miłe niespodzianki nie zwracamy aż takiej uwagi. Dziś np. Fasola zaskoczyła mnie taką porcją lodowatej i pełnej wyższości pogardy wobec drugiego człowieka, jakiej bym się po niej nie spodziewała. Wiem, nie wszystkich trzeba zaraz lubić, ale żeby ziać aż taką nieubłaganą srogością do kogoś, kto nawet nie jest rodziną?.. Myślałam, że uczucia o takiej skali są rezerwowane właśnie dla tej grupy ), to jeszcze bywa, że wypadnie się zastanowić: czy ten problem mnie aby też nie dotyczy?
W tym wieku??
Taki wstyd... Ludzie powinni już mieć "o tej porze" wszystko ogarnięte i poukładane, zapewne?...
Haha, nie, oczywiście, ze nie piszę tego serio :D
Nie ma czegoś takiego, jak jedyna słuszna pora na utożsamienie się z czymś/kimś/zajedno.
Parę tygodni temu, na imprezie, był znajomy Hindus- i BARDZO widać po nim jego pochodzenie; nie wygląda ani na Malezyjczyka, ani na Kameruńczyka, ani na Pakistańczyka, ani na Chińczyka; wygląda w 180% na Hindusa. I kiedy się rozpędzi w mowie, znika też jego wypracowany a'la brytyjski akcent, a pojawia się swojski, hinduski.
I on właśnie, podczas rozmowy, zapytał koleżankę przekornie, za kogo by go wzięła, gdyby go nie znała. Koleżanka zamilkła, zdetonowana, widząc przed sobą ewidentny przypadek unikania faktów.
"Mógłbym być kimkolwiek" dowodził dalej kolega z twardym hinduskim akcentem "Mogłabyś pomyśleć, że jestem...no?...Kim na przykład?...No Brytyjczykiem!"
Koleżanka wyglądała na stropioną, więc ją wybawiłam z niezręcznej sytuacji wskazaniem, że jakby się nie odwrócił- wygląda raczej (bardzo..) na Hindusa -_-
Nie sądzę, że by było to niedelikatne; ktoś musiał powiedzieć o słoniu w pokoju, szkielecie w szafie, nagim królu hasającym po polach. Nie lubię tego całego tańcowania wokół oczywistej prawdy, skoro ani ona uwłaczająca, ani haniebna- tylko normalna, dotykająca po prostu kwestii tożsamości, z którą ktoś nie umie sobie poradzić. A tu nikomu w samooszukiwanie brnąć nie godzi się pomagać.

Tak samo, jak rysowanie na zdjęciu nie czyni człowieka rysownikiem.
Niedawno, zaledwie parę dni temu, odkryłam, że jest to bardzo powszechna praktyka i zdębiałam. Musiałam przewartościować jeszcze raz całe moje pojęcie o świecie. To ludzie tak robią??? A to oszustwo! :D
Nic dziwnego, że profesor Hauptman dostawał białej gorączki, ilekroć przyłapał ludzi na ciapaniu farbką po powiększonej kserówce elementu natury, podczas gdy zadaniem było: NARYSOWAĆ to. Jakby zadanie polegało na znalezieniu jak najlepszej kserokopiarki, to by stało to wyraźnie napisane, a ASP nazywałoby się inaczej. Szkoła Detektywów, czy technikum powielarek.
Ale autentyczność nie ma, zdaje się, dla ludzi takiego znaczenia, jak ładny pozór.
"Momentami brzmię jak Brytyjczyk".
"W sumie, jakby nie patrzeć, to jest mój rysunek (chociaż na zdjęciu)".
I nie mówię o praktykowaniu angielskiego czy ćwiczeniu proporcji; chodzi o to, co przedstawiamy światu jako prawdę.
Czy świat zasługuje na prawdę?
A czort ze światem- sami przed sobą jesteśmy ją winni.

Niedawno ja z kolei musiałam wymienić jedną z etykiet, która się posługiwałam w odniesieniu do siebie; i wyszło to bardzo naturalnie, jako konsekwencja bardzo ciekawych dyskusji, toczonych w zacnym gronie do świtu.
A było tak:
Następnego dnia zdawałam Fasolce sprawę z onych głębokich, religijnych, pięknych dysput, na co sis wyraziła zadowolenie, że jej przy tych pogwarkach nie było.
"Wiesz- uzasadniała- jestem katoliczką, a tu cała grupa o takich samych poglądach..." (pogańskich, że w sensie)
Wtedy dotarło do mnie z całą jasnością- jak chyba zaczyna docierać co całej masy pogan, sądząc po znalezionych zaraz po tym zdarzeniu artykułach, dyskusjach i blogach- jak bardzo nieaktualne jest to określenie.
Określenie się jako poganin wystarcza już tylko do pewnego, i to bardzo wstępnego momentu; potem jesteśmy zróżnicowani- nie, nasze poglądy są tak zróżnicowane, jak wszystko inne na tym świecie.
Owóż podczas tej dyskusji byłam ja, dwóch rodzimowierców- w tym jeden zaangażowany, drugi więcej teoretyk- oraz jedna osoba z inklinacjami w strone druidyzmu.
I nasza dyskusja nie brzmiała jak zgodny grecki chór, raczej jak delikatne badanie gruntu, po jakim stąpa reszta.
Tylko się cieszyć :)
Wychodzimy z fazy pierwszej, fazy pierwszego rozpoznania. Przemiana z pąka w kwiat, z larwy- w motyla.
Tak się formowały państwa ;D Od grupy, która przykimała w tej samej jaskinii, przez plemię, do zwartego hufca wyrzynających "innych" maniaków.
Err...
Zostańmy przy kwietnych metaforach zatem :D




Z impresji muzycznych:
komponowanie muzyki w moim wykonaniu mogę najlepiej porównać do robienia kruchego ciasta.
Kiedy to zaczynasz i wszystko jest luźne, w rozsypce, nie połączone; każdy składnik osobno.
Potem, w miarę ugniatania, zaczynają się tworzyć skupiska, połączone większe kawałki, które następnie próbuje sie połączyć ze sobą, aż stworzą jednolitę gładką kulę.
Czasem idzie ruck-zuck, a czasem to żmudna, ciężka robota, szczególnie, kiedy już, zdawałoby się, zlepiona kulka nagle się rozpada ponownie na mniejsze kupki.
Na razie jestem na etapie osiągnięcia grupy większych, scalonych kawałków XD
Mózg mi się gotuje; wrze i coś tam skwierczy. Nie mówiąc o tym, jak mnie bolą plecy od siedzenia przy pianinie.
I czy ktos zna jakieś rozgrzewki na ścięgna dłoni?...

wtorek, 12 czerwca 2012

Bookslide

Żeby nie wyjść na osobę gołosłowną- oto dowód, że ja naprawdę nie powinnam już chodzić do biblioteki.
Co najmniej cztery z tych książek już czytam, reszta czeka w kolejce i co jakiś czas skrzypi złowieszczo, jakby planowała jakiś manewr taktyczny... A ja notuję sobie w głowie ich ilość, wizualizuję, po czym idę oddać książki do biblioteki i----
My name is (something something), and I will go to the library again -_=



niedziela, 10 czerwca 2012

Jewro

Dziś, podczas meczu Irlandii z Chorwacją, kiedy to przenieśliśmy się ze Strefy Kibica do pubu, po raz pierwszy zetknęłam sie z podwójnym cennikiem, dla "swoich" i dla "obcych".
Przez to, że mówię szybko i niewyraźnie, przez chwile istniało ryzyko, że zostanę ukarana menu dla obcych, gdzie za dużą pizzę płaci się 40 złotych, a za zwykłe piwko z kija- dziesięć. Szczęściem, niejasności logopedycczne się wyajśniły, i dostałam kartę standardowo, jak na ulicę Piwną, drogą; Ukraińcy, siedzący przy stoliku obok, nie mieli takiego szczęścia. Jeden z nich, mówiący po polsku, silił się wprawdzie bardzo na to, żeby brzmieć jak Polak, ale akcent miał zbyt silny. Kelner z gładkim uśmeichem wysłuchał solennych: "My wsziscy trzej iz Puolski", po czym podał----żółtą kartę śmierci. Ukraińcy posmutnieli, ale piwko zamówili, a my zgodziłyśmy się z koleżanką, że podwójny cennik to chamstwo i zagrywka godna Trzeciego Świata. I co z tego, że w Paryżu też tak robią. Nie musimy zaraz papugować po innych, prawda?
Mimochodem zaobserwowałam też różnice w sposobie oglądania meczu różnych nacji; najsamprzód Hiszpanie, w czerwono-żółtych ubrankach.
Przyszli, usiedli grzecznie w fotelach i natychmiast zapadli w grę po uszy; skupieni, cisi i uważni, ze wzrokiem wlepionym w ekran, i tylko gestykulujący gwałtownie i pokrzykujący przy wrednych faulach czy o-mały-włos-bramkach.
Wyszli w drugiej połowie, na ich miejsce wlali się Niemcy.
Nie bez powodu piszę: wlali. Szczególnie jeden był jednym z największych- i wszerz i wzdłuż- ludzi, jakich widziałam. Ogromny. Drugi niewiele ustępował mu wzrostem, trzeci zaś był wysuszony, ale za to najbardziej hałaśliwy.
Cała trójka przez jakiś czas darła się tubalnie, śpiewała piosenki, a potem już tkwiła tylko rozparta leniwie w fotelach, nie przejmując się wynikiem w najmniejszym stopniu :P
Ale miasto tętni życiem do późnych godzin nocnych, ulice pełne ludzi, światła, muzyka, ożywienie... Pięknie.

Notka miała być o czym innym, ale tak mnie ponioło na euro-fali, a teraz nie godzi się mieszać tematów.

czwartek, 7 czerwca 2012

O disco polo słów kilka

W niedzielę wybrałam się na końcówkę Streetwaves.
Strata ogromna, że tylko na tyle- to jedna z moich ulubionych imprez trójmiejskich, a w tym roku wybitnie pogoda nie dopisała, natomiast ludziom -zapewne z powodu wymienionego braku słońca- brakowało zapału, by się ruszać z domu.
Ale pokonałam niechciejstwo, pojechaliśmy, na miejscu najpierw weszliśmy na występ zespołu, który a) nie miał odsłuchu wokali; b) wokale nie miały słuchu. Fałsz był niemożebny, więc towarzystwo ruszyło, "do sklepu", jak powiedzieli.
Sklepem okazała się wstrząsająca Reastauracja Pakowa, gdzie na cały rozwibrowany regulator odbywała się impreza disco polo.
Przez minutę cierpiałam męki straszliwe, ale zagryzłam zęby, postanowiwszy przetrwać, aż towarzycho się zaopatrzy i wrócimy na koncert. Jakież było moje zdumienie i przerażenie, gdy zobaczyłam kompaniję ze szklanicami w dłoniach, lokującą się w ogródku "Parkowej"- ogródku, koło którego, na dziedzińczyku, odbywała się rzeczona impreza.
Odmówiłam wejścia tam.
Naraziłam się tym samym na docinki, że się focham, że oni też disco polo nie lubią, ale jest generalnie śmiesznie, i niech se staruszkowie mają...
Wszystkie te rzeczy, które ja mówię, kiedy inni napadają na blachary i wysolarkowane Barbie za to, że są tym, kim w istocie, z natury swej, są: solarkowymi Barbie. Mówię, ba: nawet cieszę się, kiedy widzę je, przemierzające ulice w swoich blacharskich, jarzących się od poliestru ubrankach. Bo jest przynajmniej ciekawie; pstrokato; odważnie.
Ale najważniejsze: inaczej.
Ja już wolę, jak po ulicach zasuwają mini kopie Peggy Bundy, niż kolejna nijakość w dżinsach i trykocie.
Niepopularny pogląd, tak samo, jak przyznanie się, że się czeka na Euro z gwizdkiem paszczy i w pełnym rynsztunku kibica :D (ja mam szalik :] i farbki do twarzy *_*)
Uuups }:P

Disco polo jest jedną z niewielu rzeczy, dla których nie znajduję miejsca na świecie.
Chciałabym, żeby zniknęło z wszechświata, zaprzestało istnienia, odczyniło sie. Nie usprawiedliwiam, nie przyzwalam, nie znoszę.
Kiedy słyszę protekcjonalne: "Przesadzasz. Ja też tego nie słucham, ale co mi tam, jedno piwko można przecierpieć", to mi ręce o(d)padają.
Przede wszystkim- wkraczamy w dziedzinę gustów, delikatną i śliską.
Jak można twierdzić, z całą swadą i przekonaniem, że ktoś "da radę to przecierpieć, skoro ja daję radę"?? Cóż za arogancja :P
Mi nie "co tam".
Mnie te dźwięki w jakiś sposób ranią; wywołują reakcję fizjologiczną- w przeciągu kilkunastu sekund jestem na granicy ataku szału i mam ochotę rozdzierać coś na sztuki, niszczyć, bić i wykrwawiać. Z każdym uderzeniem disco-bitu jestem coraz bardziej wściekła.
I jednocześnie ogromnie nieszczęśliwa.
Nie sądzę, żeby dicho-polo było mistrzowsko dopracowaną bronią, podprogowo uruchamiającą drzemiącą w człowieku bestię.
Taki włączniczek, żeby wywołać Edzia Hyde'a z kryjówki podświadomości.
To jest po prostu złe. Bezdennie, w skali kosmicznej, straszliwie- ZUE.
Onego wieczoru szybko rozpoznałam zbliżające się objawy, więc pośpiesznie opuściłam towarzystwo, poszukawszy ukojenia nad morzem (gdzie przeczekałam do rozpoczęcia następnego Streetwavesowego koncertu).
Ale brak jakiegokolwiek zrozumienia ze strony znajomych po raz kolejny uświadomił, jak totalnie inną jest moja percepcja od percepcji---chyba większości moich lokalnych znajomych.
Jeden Prezes zgodził się ze mną, co przyjęłam ze sporą ulgą.
Disco polo nie jest "śmiechowe". Nie jest "bekowe".
Jest Koszmarem z Przestworzy i jako takie- powinno zostać zniszczone.


Zaczęłam próbować nowy kawałek. No, kawałek to dużo powiedziane: mam motyw.
Ha- jak jest motyw, to połowa śledztwa już za nami :D

sobota, 2 czerwca 2012

Polifolklorek Winylu

Coś jest w muzyce alternatywnej, co mnie przyciąga, a te eksperymenty często przynoszą nieoczekiwane zdobycze, jeśli nie artystyczne, to przynajmniej towarzyskie.
Dziś wieczorem byłam na bardzo offowym -co oznacza, że było mało ludzi, bo działo się u diabła na kuliczkach, w miejscu, o którym nikt nie słyszał- koncercie kapeli Polifolklorek Winylu.
Wedle etykiet- etno jazz.
Ta nazwa mnie zawsze elektryzuje, etno-jazz brzmi jak coś, co muszę kochać, bo zawiera dwa człony, które, istniejąc osobno, są mi bardzo drogie.
Razem musiałyby tworzyć muzyczną miłość mojego życia, si?
No więc nie.
Wychodzi na to, że etno-jazz to muzyka minimalistyczna obwarowana deckami, działająca na bazie: nagraj-wrzuć na loopa-działaj z tak utworzonym podkładem.
Ale o ile eksperyment z etno-jazzem podczas zeszłorocznej Nocy Muzeów we Wrocławiu był klapą, tak ten dzisiejszy uważam za nader owocny i pozytywny.
Nie mam jeszcze wyrobionej opinii o głosie wokalistki; potencjał jest i to ogromny. Ale coś tam jeszcze mi nie grało, może ustawienie sprzętu, może wybór pieśniarki co do wysokości i częstotliwości, w jakiej chce nadawać, dość, że jej głos był dla mnie jedynie dodatkiem do gry kontrabasisty, Jacka Mazurkiewicza. (No, poza jednym utworem, kiedy rozwinęła--- być może wciąż jeszcze nie pełnię swoich wokalnych możliwości, ale nagle zrobiło się pięknie, treściwie i mocno)
Ach, co to za przyjemność słuchać czegoś takiego..
Ten facet po pierwsze zna muzykę; doskonale wie, co robi, a jeśli nie- doskonale udaje, że wie co robi i robi to z pewnością i swadą kogoś, kto przyszedł na świat w kontrabasowym futerale, ściskając kamerton w łapce.
Po drugie- bawił się muzyką.
Bawił się całym wydarzeniem, cieszył, hopsał, wyczyniał harce i swawole- obserwowanie basisty to duży ubaw.
Jest, obok gitarzystów- tych wyczynowych, podpiętych do piecyków, ubranych często w połyskliwe spodnie o numer za małe/za luźne- najbardziej żywą i barwną postacią na scenie. Szczególnie lubię, kiedy podczas smętnego i powolnego jazzowego kawałka basista uderza jakąś strunę mniej więcej raz na -udręczoną, i rozwleczoną do granic- minutę, co nie przeszkadza mu skakać, przytupywać sobie, tańczyć kozaczoki i wręcz wibrować od muzyki, którą ewidentnie odsłuchuje we własnej głowie.
Albo kiedy zwinięty jak liszka wokół instrumentu, skupiony, sprężony, NAGLE! (hiszp.nachle)- uderza trzy struny.
I kraśnieje z zachwytu.
Koniec, done, zagrał- ale JAK zagrał!.. :D
Ludzi było mało, w trakcie koncertu jeszcze ich ubyło, ale dzięki temu atmosfera była familiarna, swojska, jakby znajomi grali dla znajomych.
A, (bój się Boga!) Mazurkiewicz wyczynił jeszcze jedną przecudną rzecz:

Jeszcze przed koncertem zapoznałam sobie towarzystwo. No co, samo przyjszło.
Wracaliśmy razem, i ani się obejrzałam, jak rozmowa toczyła się głównie o mnie (to nie ja! odpowiadałam tylko na pytania..), a raczej- o mojej muzyce.
"Moja muzyka"...Mój boszsz.
Po raz pierwszy rozmawiałam z kimś o---mufufu---mojej muzyce, z kimś, kto sprawiał wrażenie autentycznie zainteresowanego, wypytywał, słuchał odpowiedzi.
W docenieniu tego, co wyrabiam, przeszkadza mi zarówno mój charakter (jak grałam rzeczy wyuczone, nawet rozpracowane ze słuchu- zarzucałam sobie, że gram kiepawo; jak zaczęłam grać je dobrze- że to i tak granie odtwórcze; jak zaczęłam komponować- zarzucam sobie mierność kompozycji :/ A przecież nie oszukujmy się- ani ja drugi Sergiej R., ani Leszek.M. A jednak..), jak też fakt, że zazwyczaj muszę wybłagiwać u ludków kilka minut, żeby zechcieli wysłuchać moich utworków.
Tia.. Średni sposób na zbudowanie trwałego, granitowego wręcz przekonania o jakiejkolwiek wartości tego, co robię.
A ostatnio ukończyłam piosenkę.
Tzn.- oczywiście moja jest tylko muzyka. Nie jestem tekściarzem; teksty mi nie idą. Nie mam nic do powiedzenia ponad to, co słychać w muzyce.
Ale jest ukończona, i to jest niezwykłe, jak udaje mi się wynaleźć teksty, pasujące IDEALNIE do linii melodycznej, rytmu, nastroju, itd. JA wiem co to jest: MAGIKA *_*
"Ballada" jest szóstym gotowym utworem. Chyba pora pomyśleć o nagraniu tego, hm?..

A, właśnie: Limboski.
Muzyk, którego odkryłam dzięki (bój się Boga!) Mazurkiewiczowi :)