poniedziałek, 22 października 2012

Mju mju mju mjuuzik

Dobra.
Przegrałam.
Uległam wymogom systemu i znów jestem "na fejsie" XD
Tak, to słabość, jestem pacynką systemu, uzależnioną od Wired, nie będę zaprzeczać.
Wszystkie symptomy- zarówno złość na siebie, jak i niemożebna ulga- wskazują na syndrom uzależnienia; a cóż w ramach detoksu? Tylko serwisy, które sprawiały, że potrzeba zalogowania się na fejsa i potwierdzenia, że znani mi ludzie gdzieś jednak są, tylko się pochowali, stawała się paląca. Np.Twitter----dziwny jest. Pogłębiał głównie uczucie odcięcia od świata.
Zaglądałam tam regularnie przez parę tygodni i z każdym dniem ugruntowywało się moje wrażenie: to było jak rozbrzmiewająca tysiącem ech sala w domu zamkniętym. Siedzi tłum czubków i każdy gada do siebie. Wypuszcza w eter pośpieszny słowotok, jakieś ważne jedynie dla siebie prawdy i odkrycia; ten siedzi w czapce Napoleona, ów w indiańskim pióropuszu, i każden jeden nawija jak w transie.
Wszyscy mówią- nikt nie słucha. Szum i poćwierkiwanie, niewiele dialogu czy interakcji.
Dziwne, obce, zimne miejsce pełne obcych (proporcje znajomi- obcy wynosiły w najlepszym razie 1-50). Nie podobało mi się :/

Co prawda, wróciłam na Fejsa, multum powiadomień, a większość to- do excuse my French- pierdolencje :/ To po to sprzedałam duszę? Przekazałam poufne informacje Wielkiemu Bratu? Dowiodłam słabości charakteru? Ech, puste obietnice dragu.
O Babilonie, Babilonie,
Twój obraz w mojej głowie płonie
XD


Czy wierzycie w geni locci? Które sobie fruwają wysoko i co jakiś czas opadają na ziemię woalem idei? Dawno nie mogłam ich zwabić do mojej głowy w pewnej konkretnej kwestii, więc udałam się do nich.
Gdy znajdowałam się wysoko nad ziemią, w samolocie z Frankfurtu do Osaki, napisałam wreszcie tekst do piosenki. Zważywszy, że lot był męczący, a całe wydarzenie- jakkolwiek nie byłoby emocjonujące- mocno stresujące, napisanie wreszcie tekstu uważam za ładne osiągnięcie.
Co więcej- przedstawia dokładnie taką historię, o jaką mi chodziło. Przez cały tydzień trwania zlecenia ta nowo napisana piosenka była moją mantrąw stresujących sytuacjach; wystarczyło, że ją sobie w myślach zanuciłam, i napięcie ulatywało jak dym.
Niemożność zagrania sobie tego kawałka, już uzupełnionego o tekst, doprowadzała mnie do ciężkiej frustracji, tak ciężkiej, że momentami chciałam, żeby ten tydzień w Japonii jak najszybciej się skończył, żebym mogła wrócić do pianina.
Tak było :)

Można sobie wyobrazić, jak bardzo byłam zawiedziona, kiedy odkryłam, że dla wielu osób to moje granie, moja muzyka, to ledwie chwilowe kaprycho; coś, co robię dla zabicia czasu, póki nie znajdę czegoś innego do roboty.
Tym bardziej, że byłam pewna, iż dałam na tym blogu dostateczny wyraz mojemu zaangażowaniu i niesamowitej radości i ekscytacji wobec faktu, że muzykuję. Na bogów, piszę o tym bez ustatnku, narażając sie na powtarzalność i znudzenie Czytelnika na śmiertelną śmierć :P
Widocznie - nie dość.
No więc odkrywszy to, najpierw czułam się potwornie zraniona i rozżalona.
Teraz już nie jestem; rozumiem, że ci, co nie widzą mnie co dzień- i co więcej, nie poznali mnie nigdy w moim naturalnym, trójmiejskim otoczeniu- mogą nie rozumieć tego, czym jest, czym zawsze była dla mnie muzyka. Choć może nawet niektóre ludki stąd nie traktują tej mojej "nowej pasji" na poważnie? Wedle idei, że dopóki mi za to nie płacą, to nie można tego traktować serio? Moja Madre na pewno nie traktuje... XD
A rzecz polega na tym, żę siedząc w Poznaniu- nie miałam pianina. Musiałam robić cokolwiek, żeby nie zwariować, zająć się czymkolwiek innym, co mi sprawiało przyjemność i przynosiło zbliżony rodzaj ulgi, jak ten, który czuję zasiadłszy do pianina. I oczywiście, masa rzeczy, którymi się pasjonuję, również sprawia mi ogromną frajdę, nie zaprzeczam. Ale granie--- granie jest nieco inne. Czasami, kiedy aktualna współlokatorka wychodziła na miasto, ja zasiadałam do stolika w pokoju w akademiku i - grałam na nim. Wyobrażając sobie, że mam przed sobą klawiaturę -_-
Pianino... Jak je widzę, jak jeszcze mogę to zobrazować?
Jak gruszkę O_o
Nie, naprawdę; wyobraźcie sobie, proszę, dużą gruszką. Dojrzałą, złocistą, nakrapianą słońcem, mistrzowską gruszkę. Barrrrrdzo chcecie ją ugryźć; tak bardzo, że już patrząc na nią macie szczękościsk.
W końcu wbijacie w nią zęby i łapczywie wypijacie sok, żeby jak najmniejsza jego część spłynęła po brodzie (lepiąc wszystko na swej drodze XD). Słodki zapach nektaru jest oszałamiający; wszystkie funkcjonujące zmysły pracują pełną parą, kolekcjonując przyjemne wrażenia, wynikające z tego pierwszego kęsa.
Nawet jeśli nie myśleliście o zjedzeniu gruszki pięć minut wcześniej, na jej widok nagle coś się wścieka w ośrodku nerwowym i po prostu MUSICIE. Jakby się dało, to zeżarlibyście całą, na raz, łącznie z ogonkiem i pestkami.
Tak, mniej więcej, widzę pianino. Zastąpcie tylko całą opcję gryzienia - wydobywaniem dźwięku.
Zasiadam tedy do gruszki do pianina. Jeszcze nie wiem, co będę grać. Jeszcze nie wiem, co się wyłoni. Przede mną leży 88 dróg do odkrycia nowej ziemi; 52 białe i 36 czarnych.
A teraz wreszcie mam własny utwór; od początku do końca mój.
I jest to dla mnie źródłem ogromnej, przeogromnej radości.
Każdy jest mile widziany, żeby ją ze mną dzielić :)

czwartek, 18 października 2012

Japonia 2012- wrażeń ciąg dalszy

Nie mogę sobie znaleźć miejsca.
No, dziś już jest łatwiej, bo mam napchany obowiązkami dzień i niewiele czasu, żeby się zastanawiać nad dziwnym poczuciem oderwania i niepasowania.
Bo poza wizytą u rodziców, przez pierwsze parę dni po powrocie po prostu nie wychodziłam z domu. Faktem jest, że aura temu nie sprzyjała, było szaro, ponuro, ciemno i wstrętnie, a ja przeżywałam jet laga nie tyle fizycznego, ile duchowego.
Gdzie jest słońce? Gdzie ta intensywność dnia, gdzie nowe i inne zdarzenia co krok?
Znalezienie się na powrót w starych koleinach było tak przykre, tak nieznośne, że brak mi słów na opisanie tego stanu.
Niby tylko tydzień- ale tak pełen wrażeń, że odczuwam go jakby to był bez mała miesiąc.

Spotkania z ludźmi w Japonii były zaskakujące.
Napotykani tubylcy byli przyjaźni, gadatliwi i pomocni. Gdy wracałam nocą z Osaki, pełna trunków wszelakich, pomyliłam wyjścia z dworca (wyszłam na część północną, nie południową miasta) i tkwiłam bezradnie przed wielkim planem Kobe, na próżno próbując przełożyć wyrysowane tam uliczki na trójwymiarową rzeczywistość (tak, 方向音痴*, sue me :P), przechodzący obok wiotki młodzieniec pośpieszył mi z pomocą.
W czasach Nary taka rzecz byłaby wydarzeniem w skali roku-ogromnym. Młody Japończyk, który bez strachu podszedł do białasa i jeszcze się do niego odezwał. Po angielsku!
Nie dałam mu się nagadać w tym języku, bo od razu przeszłam na lokalne narzecze, a młodzianek okazał się nie studenciakiem, a już kaishainem**, stąd być może ta odwaga, by zagaić. Co nie zmienia faktu, że kilka razy się upewniałam, czy naprawdę chce mnie odprowadzać aż pod drzwi hotelu.
Chciał. Odprowadził. Dzięki czemu nie musiałam nocować na dworcu :D
Nie wiem też, czy zmieniła się moja percepcja, czy coś się w Japonii przez te kilka lat faktycznie zmieniło- ale rzadko się zdarzało, żeby lokalni dziwowali wielce nad faktem, że się mówi w ich języku. Przechodzili nad tym do porządku dziennego i zasuwali do człowieka jak do starego znajomego. W dialektach, nie dialektach, to szybciej, to znów---cóż, jeszcze szybciej, ale bez choćby momentu zawahania.
Co było na dobrą sprawę bardzo fajne; wymagające dla ucha środkowego i przegrzanego od fabrycznego gaworzenia mózgu, owszem. Ale bezcenne.
W każdym razie, dochodzę do wniosku, że nie ma to jak długie pogaduchy z taksówkarzami w ramach ćwiczeń językowych, na które to pogaduchy, podróżując zawsze na przednim siedzeniu pasażera, byłam niejako skazana. Był to bowiem tak szeroki przegląd dialektów i akcentów, jak Japonia długa.

W Osace, po odwiedzinach urokliwej podziemnej restauracyjki, udaliśmy się z Mo.i W.do knajpy pełnej obcokrajówców. Blarney Stone było prawie jak pub Rumours w Narze- nie zdążyłam zapytać wówczas, ale chyba to, że my z dziewczynami często do Rumours zaglądałyśmy, było nie tyle uprawianiem życia studenckiego, co wewnętrzną potrzebą gaijina w Japonii. W którymś momencie pub to mekka, jedno z tych miejsc, gdzie można się wyluzować i nagadać z ludźmi do woli. Poczuć jak w naszym świecie.
Mo., W., czekam na Wasze opinie- jak Wy to widzicie?
To byłby, swoją drogą, ciekawy temat pracy z socjologii: rola pubów dla społeczności obcokrajowców w Japonii jako odzwierciedlenie szkatułkowości i hermetyczności społeczeństwa japońskiego :D
Nękały nas dwie małe Japonki- serio, nie wiem, ile te dziewuszki miały lat, ale bardzo chciały pogadać z białasami, co samo w sobie jest chwalebne i daje pewne nadzieje na przyszłość- niemniej cholernie upierdliwe, bo rozmowa kleiła się tak, jak można sobie wyobrazić w sytuacji, kiedy rozmawia dorosły (na bani) z dość nieśmiałym szczeniakiem (pewnie też na bani, bo po całym jednym małym piwie): niespecjalnie.
W którymś momencie dziewuszki sobie poszły, myśmy odetchnęli z uglgą, zamówiliśmy po kolejnym piwku, gdy nagle----tadaaaam., "Heroł!! >^o^<" i bardziej namolna z dziewuszek wyskoczya zza filara. Mylałam, że spadnę ze stołka; nie wytrzymałam, i skazałam na te męki Wojciecha, uciekając na drugą stronę, do Mo., pękać ze śmiechu nad sms-ami, słanymi jej przez młodzianka z host clubu. Ale W. radził sobie z wprawą nauczyciela ze stażem, zadając cierpliwie pytania i równie cierpliwie słuchając nieskładnych odpowiedzi :D
Czy mi się wydaje, czy temat był niezmiennie jeden, czyli- jej pobyt w Stanach?
Żałuję jedynie, że tak późno udaliśmy się "na murek"; picie na murku, z możliwością obserwowania i chłonięcia gwarnego życia ulicy nocą, jest kapitalnym doświadczeniem. W dodatku- co to za rozkosz: ciepła noc, wkoło mnóstwo ludzi, życie nocne wre i buzuje, żadna policja nie ściga człowieka za spożywanie, po prostu bajka.

W każdym razie wygląda na to, że co wizyta w Japonii, nieco inne mam podejście do ludzi. Ciekawe, co będzie przy następnej; bo że następna będzie, to dla mnie nie ulega wątpliwości.
Pytanie tylko- kiedy i w jakim charakterze.

*osoba bez wyczucia kierunku, nie orientująca się w przestrzeni
**pracownik firmy; mróweczka w systemie :P

niedziela, 14 października 2012

A w Japonii tego roku...

Wróciłam z Japonii.
Dziwne, bo w tej chwili wcale nie czuję, że tam byłam.
Może wynika to z natury pobytu: teoretycznie rzecz biorąc, ten tydzień był podzielony równo między fabryki, taksówki i hotele. Kilkanaście ledwie procent- w okolicach, myślę, dwunastu- to Japonia właściwa. Uliczki. Sklepy. Świątynki i przyroda. Ale nawet w retauracjach siedząc, byłam poniekąd w pracy. Stąd być może obecne dziwne poczucie, że coś się wydarzyło, na chwilę wyskoczyłam na Księżyc, ale już wróciłam, a że akurat było połowiczne zaćmienie, to i tak widoczność była ograniczona.

Przede wszystkim, wyjazd mój rozpoczęła muzyka.
W przednoc nie mogłam oczywiście zasnąć, targały mną nerwy i Reisefieber, więc dla uspokojenia zaczęłam sobie w myślach odtwarzać jeden z ulubionych utworów Vollenweidera, który przysposobiłam sobie na pianino, i co jakiś czas udoskonalam, mierząc w niedościgły wzór oryginału, gdy nagle dotarło do mnie olśnienie tak nagłe i niesamowite, że aż usiadłam: ten utwór jest oparty o tryton.
Tam występuje cholerna kwarta zwiększona! To dlatego (między innymi) mam problemy z rozkminieniem tego kawałka: łapię się w pułapkę tzw. paradoksu trytonu, iluzji słuchowej, która nie pozwala człowiekowi właściwie zlokalizować/zidentyfikować tonu.
Tak mnie zbulwersowało i zafrapowało owo odkrycie, że nie mogłam zasnąć kolejne pół godziny.
Cały ten tydzień był zresztą pod hasłem wielkiego niedospoania, sypiałam po ok.4 godziny na dobę, i w czwartek stan ten osiągnął kulminację- jeszcze nigdy nie było mi niedobrze ze zmęczenia.
Ale wszystko to brzmi bardzo ponuro- a nieprawda, to był niesamowity tydzień, tak naładowany wrażeniami, doświadczeniami i niezwykłościami, że siedzenie na powrót w swoim pokoju w Gdańsku wydaje się być niemal skazaniem na izolację i dożywocie.

Po dotarciu do Kobe zalogowaliśmy się do hotelu.

Luksusy, kandelabry, błyszczące posadzki, widok za milion dolarów.
Wtedy też tylko miałam jedyną podczas tego wyjazdu okazję wyrwać się na parę godzin na miasto, powałęsać się własnym tempem, pozaglądać do sklepików. Przede wszystkim zajrzałam do pierwszej z brzegu 100-jenówki i zaopatrzyłam w okulary słoneczne, o których, w warunkach polskiej temperatury, zwyczajnie nie pamiętałam. Błąd- cały tydzień mieliśmy obłędna pogodę, a blask odbity od jasnych fasad po prostu oślepiał.
Zdziwiło mnie parę rzeczy: zaśmiecone pobocza w drodze z lotniska Kansai do Kobe to jedna z nich. w jeszcze kilku innych miasteczkach widziałam podobne, nie dostrzegane dotąd w Japonii widoki. Przerażająco----polskie.
Ale tym razem zobaczyłam inne oblicze Kobe, niż ostatnio; nie tylko port, industrialne nabrzeża, dzielnice biznesowe i europejski "skansen", ale część turystyczną i mieszkalną, która jest urokliwa i śliczna. Polubiłam to miasto.
Tylko zdziwiło mnie, że ludzie w Kobe często ubrani byli jak mieszkańcy tzw. Trzeciego Świata: rozciagnięte spodnie dresowe, spłowiała koszulka, gumowe klapki. Wszystko liche, znoszone i dosyć szpetne.
Potem było lepiej, więc albo się przyzwyczaiłam, albo to był tylko taki jeden moment, niemniej o natężeniu wystarczająco dużym (każda jedna osoba wyglądała, jakby właśnie wracała z oddalonej o 4 km studni, z plastikowym wiadrem wody dla całego plemienia), by wybitnie rzucać się w oczy. Portret biedy i ubóstwa, dziwnie wyglądający na tle zurbanizowanych i mocno zaawansowanych technicznie przestrzeni.

Wrażenia, wrażenia...
Każdy kolejny hotel był, powiedzmy, o gwiazdkę gorszy od poprzedniego. Ten w Kobe był nadzwyczaj luksusowy, wiec start był niezły i wysoko ustawił poprzeczkę. Ja nie narzekałam nawet w tym najgorszym, bo był on na poziomie zwykłego hotelu robotniczego- a że mówimy o Japonii, więc poziom ten jest całkiem zadowalający. Jednak moi towarzysze byli momentami niezadowoleni.
Znikające hotelowe gwiazdki można było rozpoznać m.in. po coraz mniejszych szczoteczkach do zębów i kurczącym się asortymencie łazienkowym.
I poza pierwszym hotelem, w każdym jednym był ten sam zestaw lektur w pokoju: dwujęzyczny Nowy Testament i takiż sam tom Nauk Buddy (plus czasami cienkie japońskie poradniki dotyczące życiowego szczęścia i uzdrawiania swoich emocji). Jako że Nowy Testament znam, przewertowałam go sobie głównie dla celów poznawczych lingwistycznie, natomiast z ciekawością poczytałam sobie buddyjskie nauki. Co hotel wybierałam sobie sentencję, która szczególnie do mnie przemówiła.
Z Kobe pojechaliśmy do Tamano w prefekturze Okayama.

"The world is always burning, burning with the fires of greed, anger and foolishnes; one should flee from such dangers as soon as possible."

Urokliwy hotel. O wystroju nieco krzykliwym, tandetnym, ale usytuowany przepięknie, nad samym morzem, no i posiadający onsen, z którego późnym wieczorem, gdy miałam już wreszcie chwilę dla siebie, skorzystałam.
Onsen pod otwartym niebem. To jest to, moi drodzy. Jestem pewna, że to jedna z metod, za pomocą której Japończycy unikają śmierci z przepracowania- magiczne właściwości onsenu.

Aioi w prefekturz Hyogo.

"Human beings tend to move in the direction of their thoughts. If they have greedy thoughts, they become more greedy. If they think angry thoughts, they become more angry. If they hold foolish thoughts, their feet move in that direction".

Klasyczny robotniczy hotel w małym nudnym miasteczku. Byliśmy bardzo blisko Himeji, ale decyzją głównego zleceniodawcy, wybraliśmy się nie tam, ale na kręgle.
Przez cały zresztą pobyt miałam bardzo silną świadomość, że właśnie jestem świadkiem prześlizgiwania się po powierzchni Japonii.
Być może raz, góra dwa razy, moi towarzysze przebili się nieco głębiej, ale przez większość czasu było to tylko takie muśnięcie wierzchniej membrany, wizerunku turystycznego, Japonii postrzeganej przez obcokrajowca; warstwy oddzielającej Japonię od gaijina. Być może to kwestia szczupłości czasu, ale obserwowanie, jak ugruntowuje się czyjś pogląd na kraj bez faktycznego zapoznania się, było bardzo dziwnym, denerwującym uczuciem. To nie tak w istocie wygląda. Za niektórymi maskami kryje się więcej, za innymi znacznie mniej. Trzeba się jednak przez nie nieco przebić, a tego nie robiliśmy.
Acz niektóre spostrzeżenia moich towarzyszy były bardzo przenikliwe i trafne, zważywszy, jak niewiele było czasu i sposobności na zgłębianie kraju, w którym byli.

"Faith is not something that is added to the wordly mind- it is the manifestation of the mind's Buddha-nature. One who understands Buddha, is a Buddha himself; one who has faith in Buddha, is a Buddha himself.
But it is difficult to uncover and recover one's Buddha nature; it is difficult to maintain a pure mind in the constant rise and fall of greed, anger and wordly passion; yet faith enables one to do it.
(...)Indeed, there is nothing more dreadful, than doubt. Doubt separates people. It is a poison, that disintagrates friendship and breaks pleasent relations. It is a thorn that irritates and hurts; it is a sword that kills.
"

W przedostatnim hotelu, w Onomichi (prefektura Hiroszima) wizerunek uporządkowanej i zorganizowanej Japonii, już wcześniej popękany i rozchwierutany, jął się rozsypywać. Hotel był bardzo ładny, przyjemny i cichy, ale też z fatalną obsługą, która nie godziła się na żadne ustępstwa w stronę gości- każdy posiłek serwowany tylko w ściśle określonym przedziale dwóch godzin i ani minuty dłużej, i generalnie sprawiała wrażenie nieco zdenerwowanej, kiedy jacyś goście sie pojawiali.
Zresztą już pierwszego dnia długo musiałam klarować swojej grupce ideę "ruuru", czyli reguł. Dopiero bezpośrednie zagrożenie życia- a i to nie zawsze- skłoni Japończyka do odstąpienia od ustalonych reguł, co dopiero nagięcia ich, czy -Buddo uchowaj- złamania. Przeczekają wybuch wściekłości gaijna, po czym znów się ukłonią i powiedzą, że bardzo im przykro.
Co więcej- ja sama byłam zdziwiona, że obcokrajowców aż tak wyprowadza z równowagi fakt, że nie mają na coś wpływu, pieklą się i żołądkują, kiedy ewidentnie sprawa jest poza kontrolą, i nie da się w jej kwestii niczego zmienić. Nie jestem pewna, ale chyba te sześć lat temu nie przejawiałam aż takiej zenistycznej postawy :P

Dzięki jednak temu, że asystowałam w czyichś pierwszych oględzinach Japonii, po raz kolejny mogłam ją obejrzeć niejako świeżym okiem. Ciekawy to kraj, gdzie rzeczywistość się zmiękcza i oswaja wszelkimi sposoby; gdzie maskotki i zabawki, przytroczone do toreb czy telefonów, noszą wszyscy, niezależnie od płci czy wieku; gdzie plastikowe podpórki pod metalowe rury, otaczający roboty na drodze, są w kształcie animkowych żab i królików o jaskrawych kolorach; gdzie przy tym stare systemy i postanowienia trzyma się tak długo w niezmienionym stanie, jak tylko jest to możliwe. Zmiany to niepewność; chaos, nieprzewidywalne skutki.
Lepiej jak jest stare, dobre, sprawdzone, znane; miłe, miękie, oswojone i zaadaptowane.
Jak pokój wyłożony materacami od podłogi po sufit, z każdym sprzętem i przedmiotem przypisanym do jednego miejsca, gdzie zmiany, przerażające i wybijające z równowagi, nie zachodzą.
Mam niedosyt, oczywiście. Doświadczenie było kapitalne, i mam nadzieję, że nie będzie ostatnim tego rodzaju.
A jaka różnica, jaka szokująca zmiana, gdy wysiadłam we Frankfurcie. Ludzie ubrani w coś, co ja nazywam waciakiem, czyli europejska wersja maoistycznego umundurowania: czerń, szarość, ponury granat. Bure szmaty, wszystko jak z jednaj taśmy zdjete. Zero osobowości, własnego charakteru w tych marnych przyodziewkach- choć straszliwsza wersja brzmi: to idealne odzworowanie charakterów i temperamentów tych ludzi. Przerażające; jeden wielki pogrzeb, zero indywidualności, brak odwagi, nuda. Czasam jakiś mdły beżyk, ohydny brąz, nijaka biel. Buro, monotonnie, tak samo. Twarze zamknięte, zimne, mało kto się uśmiecha, lub odwzajemnia uśmiech, co najwyżej zmierzy cię badawczym, podejrzliwym spojrzeniem, nim cię minie.
W takiej sytuacji nie można się nie zastanowić, czy człowiek jednak nie woli wyłożonego watą pokoju bez klamek, ale za to kolorowego i miłego, gdzie żaby i króliki, uśmiech nawet od pobierającego opłaty strażnika na austostradzie i jaśminowa herbata z automatu.

"Everything changes
Everything appears and disappears,
There is perfect tranquility
When one transcends both life and extinction
".

Zdjęcia do wglądu tu: https://plus.google.com/photos/114596703922990575145/albums/5799091684659427793?authkey=CMHqlZHqo8etrQE

piątek, 5 października 2012

Przed wylotem

Zabawne uczucie.
Siedzę sobie w mieszkaniu w Gdańsku, na zewnątrz leje, ciemno i zimno, wiatr zawodzi ponuro, ja sporządzam bez zapału notatki, siedząc sobie w domowym przyodziewku, a na niedzielę jestem umówiona na Umedzie.
W Osace.
Na piątą po południu.
I kołacze mi się po głowie wrażenie dziwnego dejavoodoo: już kiedyś coś takiego było, że się umówiłam z kimś na drugim końcu świata, albo na innym odcinku lądu, w odstępie dnia. To bardzo dziwne uczucie- ale z tych przyjemnie dziwnych.
Odrealnione mocno.

Dobra, spróbuję złapać parę godzin snu, zanim trzeba się będzie zwlekać na samolot.
Tak naprawdę, w tej chwili nic mi sie nie chce. Duch przygody poszedł sobie precz. Chce mi się spać, jestem przeziębiona, mam zatkany nos i boli mnie głowa.
Czego ten świat ode mnie chce??? Bo ja od niego chcę tylko tego, żebym -nie cierpiąc przy tym żadnego uszczerbku na zdrowiu- mogła spać tyle, ile chcę, wtedy, kiedy chcę.
Hej. Naprawdę O_O Ale numer- właśnie odkryłam jedno z pragnień mojego serca.

Zasnąć...zasnąć- śnić może?

Odezwę się pewnikiem, jak wrócę :)

czwartek, 4 października 2012

Przypadek tworzenia u Erika-Emmanuela S.

Lubię prozę Erika-Emmanuela Schmitta.
Lubię sposób, w jaki ów pisze sam o sobie i swoim pisarstwie.
Ale najbardziej oczarowało mnie to, co powiedział o tworzeniu. Co za radość!
Ktoś jeszcze tak to odbiera, ba- mówi, że są potwierdzające rzecz badania naukowe, podejście, które w ogóle nie przyszło mi do głowy. Inny stan świadomości, hm?...
Naprawdę tak jest.
Haj, absolutny haj. Nie kontaktujesz, nie rejetrujesz- płyniesz, na fali euforycznego błogostanu.


"Tak, (pisanie) to coś na kształt transu. Kiedy zaczynam słuchać moich postaci, zasypiam. (...) Sen pozwala mi wyzwolić się z siebie, opuścić swoje ciało i skierować w stronę swoich bohaterów. Na początku się za to karciłem, uważałem to zasypianie za niepoważne, bo w filozofii to nie do pomyślenia- kiedy się myśli i pisze, trzeba zachować jasny i czysty umysł. Za tworzenie odpowiada jednak inna część mózgu. Potwierdzają to badania, które pokazują, że umysł przechodzi wtedy w inny tryb. Mnie sen pozwala przejść ze stanu hiperświadomości do stanu półświadomości, w którym tworzę.
(...) Są takie momenty, kiedy jestem w świecie, jak teraz- podróżując, zajmując się filmem lub teatrem- i momenty, kiedy całkowicie się wycofuję. Wtedy piszę od rana do nocy i udaję, że żyję, bo tak naprawdę przebywam z moimi postaciami. Staram się być przytomny, ale moje otoczenie zawsze to zauważa i mówi: widzimy, że bardzo się starasz, żeby być razem z nami, to miłe, ale tak naprawdę jesteś gdzie indziej. Te momenty, kiedy jestem zakopany w pisaniu, to momenty, które uwielbiam. (...)"

(Wysokie Obcasy, 9 czerwca, nr 23, str. 54-55)

ErikEmmanuel prawdę rzekł. Prawdziwie i interesująco mówi też o innych rzeczach, polecam ten wywiad, z przyjemnością się go czyta.

środa, 3 października 2012

Skin deep

Niektórzy ludzie powinni być zamieniani w wampiry, póki czas, bo jest moment, w którym są po prostu tak piękni, no tak piękni, że jejku.


A potem coś się psuje Xd

Róziu, dlaczego???

Kogo jeszcze należało przepotwarzyć, się zastanawiam... Christophera Walkena, ale tu bez dramatu. Johnny'ego Deppa, na wszelki wypadek. Kogoś jeszcze?

wtorek, 2 października 2012

Get it out of the system

Pragnę poinformować szersze gremium, że zawieszam swoją działalność na twarzoksiążce na czas nieokreślony, z prawdopodobieństwem, że może na zawsze.
Dziś wyskoczył mi ban i informacja, że dopóki nie porzucę aliasu i nie podam swoich prawdziwych danych (potwierdzonych skanem dokumentu tożsamości, dacie wiarę?), mam zakaz wstępu do klubu.
I jako wisienka na torcie: niektore jednostki w moim otoczeniu zaczęły twierdzić, że to dla bezpieczeństwa, bo potem różni tacy chodzą i zostawiają plugawe polityczne komentarze na sieci (bo istotnie, ja, zwierzę polityczne, nic innego na sieci nie robię), przec co stanowią/ ja stanowię autentyczne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa.
Przez te moje potencjalne polityczne komentarze, które być może w przyszłości zapragnęłabym popełnić.

To, co J. podał jako uzasadnienie, to nic innego, jak zgoda na reżim iście wojskowy, policyjną kotrolę i ścisłą inwigilację.
To tak, jakby władze uznały, że jakkolwiek dobrym i zwyczajnym obywatelem bym nie była, zawsze może mi coś odwalić i zacznę zabijać, więc lepiej na zaś zainstalować mi kamery i urządzenia podłuchowe w domu. Na wszelki wypadek. Dla bezpieczeństwa.

Really?... -_-
Oczywiście, nie zamierzam się poddawać opresji; może się przeniosę na Twittera, a Facebooka kopnę serdecznie w odwłok. Będą mi tu, grozić mi będą, niedoczekanie.

...na dobre mi to tylko wyjdzie. Kiedy stało się jasnym, że nie zdołam się zalogować bez przystnia na te skandaliczne warunki, wpadłam w panikę, bo oto- odcięto mnie od swiata.
Jak ćpun- odcięto mnie od towaru, i co teraz zrobię?
Dopiero po chwili przypomniałam sobie o blogu, no i poza tym są jeszcze inne portale.
Nie mówiąc o tym, że naprawdę muszę sięteraz skupić na wyjeździe i pracy.
See you there, Space Cowboys :P


A o czynnościach systemowych mówiąc: interesujący dokument. Trochę za dużo w nim auto-heroizmu i próby przekształcenia własnych działań w legendę, ale miło się oglądało:

KIDULT " Visual Dictatorship" from misery on Vimeo.