sobota, 16 listopada 2013

Gorączka

Reisefieber. Ty nigdy nie przestaniesz mnie zdumiewać...
Ciekawa jest zależność odleglłości do poziomu głupot, jakie człowiek w tym stanie robi; innymi słowy, im dalej się wybieram, tym dziwniejsze i mniej istotne rzeczy wyczyniam tuż przed wyjazdem.
Tak i tym razem: za kilka godzin lecę do Japonii - i co robię?
Obejrzałam odcinek Doctora Who; znalazłam sobie buty na Nordcon, i na jeszcze jedną imprezę przebierankową; naprawiłam i przyczepiłam śmieszne strappu do torebki; poczyściłam dysk ze śmieci.
No dobra, trochę się spakowałam; tylko ciuchy i kilka kosmetyków; większość rzeczy będę używać do ostatniej chwili, więc nie ma sensu ich chować w czeluściach torby- walają się póki co po całym pokoju.
 
Ale jakby nie było- w zeszłym roku było dokładnie to samo- godzina wylotu zbliżała się wielkimi krokami, a mi się tak. Cholernie. NIE CHCIAŁO XD
Nie myślcie sobie, że tak tylko, kokieteryjnie rzucam,: "Och, nie, znowu ta Japonia, no ileż można, do znudzenia przecież...". Nie- ma to duży związek z charakterem wyjazdu, który to zaczyna się na "p", kończy na "a", a pośrodku ma masę wstrętnych liter, układających się w typową czynność, na którą przeciętny dorosły człowiek poświęca walną część życia.
Lubię moją pracę, ale niektóre jej aspekty regularnie przyprawiają mnie o stan przedzawałowy. Owszem, z fuchą innego rodzaju nie miałabym zapewne okazji latać sobie na wyspy co rok-dwa lata. Ale ile mnie to nerwów kosztuje. Co wyjazd- kilka lat życia mniej. Uczenie zaś kosztuje mnie masę energii i zdrowia. Wniąsek? Na 60 urodziny mam marne widoki XD
Plus dawno nie miałam solidnego wypoczynku, i teraz przydałby mi się- bardzo by mi się przydał- tydzień wolnego, kiedy to żaden uczeń nie przyłazi, żadna praca nie dzwoni, siedzę sobie w domu i czytam, spotykam ze znajomymi, gram, tworzę cosik- bo teraz oczywiście mam wenę na tworzenie masy rzeczy, ale to ona, to Gorączka robi, już ja znam te objawy. Działać, czynić, robić cokolwiek, byle tylko oderwać myśli od wyjazdu i stojącej za nim pracy. 
Na przykład zrobiłabym etui dla Pietuszy.
A tak, mam wreszcie czytnik ebooków, dochrapałam się, czy raczej- wydałam jeszcze nie zarobione pieniądze, któż tak nie robi :P
I nazwałam go Pietia Iwanowicz. 
-----Co robić, co robić, aż mi sie ręce z nerwów trzęsą... Zaraz jeszcze raz przejrzę notatki, i chyba sobie zafunduję relaksującą kąpiel, albo co, mantrę z głośnika,  szklaneczkę rumu, kolejny odcinek Doktora może... Lubię podróżować- ale dlaczego ja to sobie robię? Dlaczego taki stres?
Nordcon; myśleć o Nordconie. Tak, uff, to może zadziałać XD
Ludki, wspomożenie mentalne dawajcie, dobre fluidy ślijcie, bo jak rany...

czwartek, 14 listopada 2013

Incoming

Mieliście kiedyś tak, że tak bardzo nie chcieliście patrzeć, co przyszło na skrzynkę, przeznaczoną do spraw generalnie związanych z pracą- bo mogły tam przyjść różne maila, każące człowiekowi pracować- że czuliście ogromną awersję do uruchamiania tej poczty w ogóle?
I tak nie zadziałało, właśnie dostałam do kompletu trzech prac, ofertę czwartej- przez telefon, why didn't I see that one coming... Nie wiem, gdzie ją upchnę, to znaczy- wiem dobrze, i już opłakuję w skrytości ducha mój weekend :/ No dobra, jego połowę- ale zawsze
Ale jakoś nie przychodzi mi do głowy żaden dobry powód, żeby odmówić, poza tym, że lubię spać, i mieć święty spokój.
To, nawet wedle moich standardów, nieczko za mało..
A w skrzynce pewnie ciśnienie i zawierucha, i coś ktoś ode mnie chce- a ja już przechodzę z wolna w zimową hibernację ;__; I jak to pogodzić?... Byle do grudnia.

W każdym razie nie sprawdzałam skrzynki od paru dni, i na pewno nie jest to dobry pomysł. Powinnam teraz pracować pełną parą, przygotowywać się do tego i owego, więc oczywiście, czytam książki i nadrabiam filmy, robię paniczne zakupy niezbyt potrzebnych na tą chwilę rzeczy i generalnie- próbuję udawać, że wcale sie nie stresuję, przepuszczając coraz bardziej kurczący się czas przez palce.
Powiem Wam- nie działa ta średnio sprytna technika XD
Teraz też powinnam już spać.
Ale jak się położę- to następne otworzenie oczu przypadnie już na nowy dzień, tak- pracy. W ciągu ostatnich dziesięciu dni poniedziałek, radosnego rogalowego 11go listopada, był tym pierwszym, kiedy to pozwoliłam sobie spać aż do wyspania się- bo nie pracowałam. Hura.
Jak żyć, panie premierze?

***
Ale tak naprawdę to jest dobrze, tylko potrzebuję dwóch rzeczy na wyłączność: wycinka czasu i wycinka przestrzeni, Już ja się tam urządzę, nikt nawet nie zauważy, i dla nikogo nie będzie to problemem, obiecuję XD

czwartek, 24 października 2013

Tralala..

Znów: nie mogę przestać odsłuchiwać w głowie "Czerwonych Szóstek". Gra i gra i gra, w kółko (oczywiście, bez pomyłek, które wciąż jeszcze popełniam XD )
Idąc przez miasto, maszeruję do rytmu muzyki, a jest to kawałek szybki, energiczny.
W tym tempie jeszcze mi się znudzi, nim go w pełni opanuję -_-
Ale i tak, przeklinam każdą godzinę, którą muszę poświęcić na cokolwiek innego. Pracę. Zakupy. Sprzątanie. Ciszę nocną, etc.
Jutro cały dzień poza domem, od końca godziny nocnej do początku nowej, niech to demony.
W piątek- może będę miała jakąś godzinkę, jeśli wstanę odpowiednio wcześnie. W sobotę może dwie.
I znowu niedzielę spędzę w czterech ścianach, byle tylko móc grać.

Szkoda, że ten etap uniesienia i zachwytu nad dziełem trwa tak krótko :D Bo teraz ja latam, po prostu latam.
Swoją drogą, nie wiem, jak bardziej mogłabym dać wyraz swojego uwielbienia dla "Opowieści z Meekhańskiego pogranicza".
Mam na razie trzy utworki :3
Zakładam, że będzie więcej.

wtorek, 22 października 2013

Sky Cake

Od powrotu z Paryża cisza w eterze.
Kilka razy miałam ochotę napisać, ale to by mnie kosztowało kilka godzin snu, a i tak go sobie skąpię bardzo ostatnimi czasy. Tyle jest ciekawych rzeczy do robienia... Poza tym pójście spać oznacza, że następny moment przytomności złapie człowieka w kolejnym dniu pracy.
A jakkolwiek nie tak dawno winszowałam sobie tego, jak -co chyba ludzie nieczęsto sobie mówią- lubię swoje życie oraz swoje prace (bo lubię; czynni ludzki to zupełnie odrębna historia, do której jednak pewnie kiedyś wrócę), to jednocześnie mam coraz większe problemy z radosnym witaniem każdego nowego dnia, kiedy muszę do tej pracy iść :/
Może to ta rutyna.
Poza tym ostatnio po raz kolejny- i dowodzący niezbicie, że w niektórych przypadkach wyraziste i nie dające się podważyć doświadczenia przegrywają sromotnie w sytuacji, gdy człowiek nie chce wierzyć w ich rezultaty- przekonałam się, że nie ma dwóch takich samych światów. Co człowiek- to inna rzeczywistość, inne postrzegania świata, ergo- inny świat.
Bardzo to deprymujące niekiedy.
Po raz kolejny też musiałam sobie powiedzieć wyraźnie i dużymi literami, że moje indeterministyczne pojmowanie rzeczywistości nie jest wcale powszechnie przyjętym i podzielanym oglądem zjawisk i rzeczy- dla mnei jest tak oczywiste i naturalne, że kiedy spotykam się z niezrozumieniem, przeżywam szok, jakbym nagle trafiła na niewidzialny mur.
Teoretycznie nie powinnam, no bo wiadomo, nihil novi; nie oczekuję, że ludzie będą myśleć tak jak ja, odbierać świat, jak ja, tak samo go przetwarzać. Impossiburu.
Tym niemniej to takie----izolujące odkrycie.
Czasami jednak próbuję wykroić i przedstawić w kontrolowanym środowisku wycinek świata takim, jakim go widzę, ale porażka jest nieunikniona za każdym jednym razem.

Ale i tak popadam w przygnębienie (albo irytację; często jedno i drugie naraz), słysząc sformułowania w rodzaju: "Taka jest prawda", "Wszyscy wiedzą", czy "Na logikę". To nierozsądne, ale czuję się zawsze osobiście obrażana, jak mnie ktoś czymś takim częstuje XD
Albowiem: wg mnie nie ma czegoś takiego jak jedna prawda. Równie dobrze ja jako uzasadnienie czegoś mogę twierdzić, że tak mi powiedział staruszek jadący na chmurce.
"Wszyscy wiedzą" to moim zdaniem dość rozpaczliwa próba znalezienia bratniej duszy w chaosie obcych. Trzeba się wówczas pochylić nad człowiekiem. Niech wierzy w Sky Cake, jeśli potrzebuje.
"Logika" to kolejny sztuczny twór, który może sobie fragmentarycznie istnieć w bardzo, ale to bardzo ograniczonym zakresie i w relatywnie niewielu sytuacjach. Związki przyczynowo-skutkowe, dające nam zrąb twierdzeń logicznych, powstają w oparciu o posiadane informacje, a nigdy nie będzie tak, by człowiek miał pewność, że posiada WSZYSTKIE możliwe informacje na jakiś temat.
W danym momencie, bazując na tym, co wie, może założyć, że należy się spodziewać takiego i takiego rozwoju wydarzeń. Ale to wszystko- i jest to założenie bardzo niepewne, ustalone tymczasowo, do czasu pojawienie się nowych danych.
Prawa fizyki są najbardziej uprzywilejowane, bo regularnie testowane i badane, ale też dają ludziom często złudne poczucie ogarnięcia rzeczywistości, znanej, opisywanej i sklasyfikowanej do imentu.

-----Not.

W danym momencie ma się dostęp do maciupkiego wycinka rzeczywistości, subiektywnej i przefiltrowanej przez nasze osobiste doświadczenia.
Do tego ta rzeczywistość nigdy nie trwa w bezruchu, zmienia się w każdym jednym momencie.
To być może ludzi niepokoi; wolą wierzyć w poukładany, logiczny, kontrolowany świat <Sky Cake :P>
Ja widzę go takim mniej więcej:


***
Tymczasem mam nowy utworek.
Grając go słyszę, jaki jest prościuchny, wyraźnie słyszę powracające motywy, ale nic nie poradzę, już się ułożył, umościł w mojej głowie, i już jego trzonu nie zmienię; co najwyżej ozdobniki.
Prosty, ale przyjemny; instrumentalny, miło mi się go gra (sąsiedzi już pewnie dostją kota z tego powodu :D). Teraz potrzebuję wymyślić tytuł, żeby było wiadomo, że chodzi o Czerwone Szóstki z Meekhańskiego Pogranicza, ale żeby nie brzmiał, no----"Czerwone Szóstki z Meekhańskiego Pogranicza".
Choć zdrugiej strony to by był taki hispterski tytuł :D
Albo jeszcze lepiej: "Pełna Chwały Wyprawa CZerwonych Szóstek na Omiatane Wichrami Przełęcze Meekhańskiego Pogranicza" :v
Booyah.

niedziela, 6 października 2013

Paryż

Od powrotu z Paryża minął tydzień, a ja mam wrażenie, że to co najmniej dwa.
Praca zatakowała mnie w piątek po powrocie, już z samego rana, i tak naprawdę od tamtego czasu trwa kołowrót.
Ale wrażenia z podróży blakną powoli, wciąż pamiętam i silne słońce, i ból nóg, i smród w metrze, i radość z możliwości zwiedzania połowy atrakcji na specjalnych- hihi- warunkach...
Miasto jak miasto. Tygiel. "Śmietnik świata"- jak to określił jeden ze spotkanych na schodach Sacre Coeur Polaków, kiedy spędzaliśmy sobotni wieczór na sposób lokalsów, pijąc wino i patrząc na rozciągające się u naszych stóp miasto.
Mieliśmy też okazję oglądać obławę policji na domniemanego dealera narkotyków...
W oparach ganji, kanalizacji, wypchani bagietkami, serem-śmierdziuchem i winem, przemierzaliśmy te niegdyś sławne i piękne ulice, żeby odkryć, że naprawdę jesteśmy mniejszością etniczą, i w mieście, w którym mieszkać bym nie chciała.
Miłe do odwiedzenia, dobrze było obejrzeć wszystkiedzieła sztuki- a sztuki to zaznałam wbród i tym głównie będę się zaraz dzielić- ale Paryż to miasto na raz.
No, dwa, bo jednego miejsca, które bardzo chciałam zobaczyć, nie odwiedziłam.
Ale wszystkie Wielkie i Sławne miejsca tak, jak też parę małych i nieznanych zbyt szeroko.
Francuzi, wbrew obiegowej opinii, byli uczynni i pomocni, nawet jeśli nie uśmiechali się zbytnio.
Ciekawie było rano wybrać się po bagietki, kiedy nasza obskurna dzielnica w trzeciej strefie się dopiero budziła, zniknęli wszyscy Afrykańczycy, otwarcie palący jointy i śledzący wszystko badawczym spojrzeniem spode łba; wieczorem było to nieciekawe miejsce.
Hostel to temat sam w sobie- brudny, bez naczyń, z jedną kabiną prysznicową i gospodarzami-parą Chińczyków, z czego mąż nie posługiwał się żadnym innym językiem poza chińskim, a z nim to właśnie musieliśmy załatwiać połowę spraw. Ale po kilku dniach i do tego przywykliśmy, dużo w tym względzie załatwiało też zmęczenie po całodziennym łażeniu, oraz wino, jakie spożywaliśmy w ilościach przemysłowych.
Także, podsumowując: ogromnie się cieszę, że w końcu tam pojechałam, urlop był mi bardzo potrzebny, ale z pewnością nie będzie mi śpieszno wracać do tego miasta.
Zdjęcia są tu, część just jest na znanym portalu społecznośicowym lae tu jest więcej:
Paryż

Chociaż bagietki i wino tańsze od mleka były dobre :P
A oto kilka obrazów i rzeźb, które tak mnie zauroczyły, że mimo mnogości dzieł do oglądania wracałam do nich jak przyciągany magnesem opiłek. Opiłka. No, czymś tam opity człowiek :D
 Pierre Puget "Perseusz i Andromeda" , najbardziej romantyczna i wzruszająca rzeźba, jaką widziałam.

 Św. Sebastiano....pugnate, Sebastiano, pugnate ;D


 "Abel" Camille Belanger; bardzo popularny motyw na wystawie czasowje "Masculinity", rezydującej w Muzeum Orsay. Smaczne orbazy tam były, oj, smaczne...

 Jedno z moich wielu okryć: Giovanni Boldini.

Najpiękniejszy obraz Ofelii, jaki widziałam. Paul Delaroche.

Kolejne fascynujące odkrycie: Aime Morot. To, jak on stworzył światło na sylwetce na osiołku, pochłonęło mnie na długie minuty, jak też dwie studentki malarstwa z Polski, które zatrzymały się obok mnie i długo dyskutowały na tym fenomenem. Morot stworzył niemal idealną iluzję 3D już w XIX wieku.

 Francesco Marmitta. Precyzja, czystość i uporządkowanie tego obrazu porażały, szczególnie w galerii, wypełnionej po brzegi mętnym światłocieniem da Vinciego, rozświetlonymi mgiełką miękkościami Rafaela i łagodnością Luiniego.

A owóż i sam  Bernardino Luini. Widać szkołę Leonarda. Ale przyznam- podoba mi się bardziej, niż dzieła Mistrza. Ta miękkość światła, niedopowiedzenia, wyłaniające się z napływającego chyłkiem cienia, łagodność oblicz niezależnie od brutalności przedstawianych scen... Miodne.

Aime-Jules Dalou. Wspominałam już może, że mam slabość do białego marmuru?..

Marius-Joseph Jean Avy.

 Rewelacyjne odkrycie: i ta dziewuszka, i anioł walczący z Jakubem, to Leon Bonnat. Może i niektórzy by to nazwali prostym, dosłownym malarstwem portretowym, ale delikatność i wyczucie, z jakimi malarz wyłuskuje swoje postacie z cienia, zachwyca mnie bez granic.
 Znaki, znaki... Pierwszym "działem", do jakiego trafilismy- idąc na chybił trafił- w Orsay, byli Symboliści, mój bodaj czy nie ulubiony nurt w sztuce. A tam, poza ogromnymi ilościami Gustawów Moreau i Dore, był Edgar Maxence.
Winslow Homer. Akwareliści często traktowani są mniej poważnie, niż malarze tworzące olejne obrazy- a niezasłużenie. Właśnie akwarela to moim zdaniem prawdziwe narzędzie impresjonizmu, jak sama nazwa wskazuje: wrażenie, impresję, ulotną rzecz, można złapać tylko szybko i bez możliwości naniesienia poprawek, jak to się dzieje w przypadku malowania grubymi kluchami farby olejnej. Wdzięczne, żywe impresje Homera po prostu urzekają, a poza tym nadal uważam, że pointylizm to terapia zajęciowa ludzi z nerwicą natręctw :P
Louis Anquetin. Malarz poza tym, że fascynujący, jako jedyny chyba namalował człowiekao opętanego przez demona- spójrzcie na oczy tej kobiety...
I na koniec- Jean Baptiste Carpeaux. Prace tego rzeźbiarza podbiły moje serce. Równie żywych, przejmujących postaci, nie widziałam chyba nigdy, szczególnie w tej tańczącej grupie. Każda twarz jest inna, każda należy do konkretnej, jednostkowej osoby, na niektórych maluje się euforia i upojenie, na innych groza, z tła wychyna, ledwie widoczna, skrzywiona i pomarszczona twarzyczka paskudnego demona... Patrząc na jego rzeźby można niemal dać wiarę, że Carpeaux zaklął żywych ludzi w kamień. Tylko oczy żyją. I patrząc na gładki marmur ma się wrażenie, że pod naciskiem palców kamień okazałby się ciepły i miękki jak ciało. Wspaniałe, przecudowne dzieła, od których niemal nie sposób oderwać wzroku.

Na koniec coś, czego nie widziałam w Paryżu, ale co odkryłam teraz, szukając linków do wyżej wklejonych obrazów: Joshua Durant













środa, 11 września 2013

Komiksy

Zaczęłam się już z wolna pakować. Trzy wielkie, ciężkie kartony i kilka paczek, a z pokoju nie ubyło niemal nic.
To będzie-----ciężka przeprawa XD
Ale przedzierając się przez sterty płyt, książek i czasopism- spakowałam większość zucznych plakatów i magazynów, i układając Graphy w równe kupki miałam wrażenie, że to echo jakiegoś snu; to było tak dawno, i wydaje się teraz tak nierelne: Japonia, Takarazuka, pociągi raniutko, irimachi, demachi, ochakaie...
Ech.
No więc przedzierając się przez to wszystko, znalazłam dwa segregatory, z dwoma zaczętymi, oczywiście nie skończonymi komiksami. Z rozrzewnieniem je przeczytałam- nawet się obśmiałam parę razy.
I postanowiłam je skończyć.
Tym bardziej, że kiedy je przeglądałam, z radyjka popłynęła muzyka Mulatu Astatke, a to w moim banku pamięci jest Nara, to początki mojego pierwszego komiksu, generalne dobry twórczo czas, no trudno o lepszy ZNAK *_*
Wiem, żadna wielka sprawa; do niczego się te komiksy nie nadają, poza chyba tylko moją satysfakcją, oraz dla historii, która- banalna bo banalna- ale jedna i druga zasługuje na doprowadzenie do końca.
W wielu miejscach rysunki to jakaś zgroza; w innych- patrzę z nabożnym podziwem, że to ja narysowałam, bo w tej chwili już bym tak nie umiała. Kreska rdzewieje, nieużywana :/
Ale się postaram tak czy inaczej; na początek- postaram sie przypomnieć sobie, o co mi chodziło na tych arkuszach, które już naszkicowałam, ale którym nie porobiłam nawet zarysu treści w dymkach XD
Bo teraz, choć paczę i paczę, to nie wiem, co tam chciałam zrobić -_-
Jedno jest pewne: będę musiała podorysowywać masę plansz pomiędzy już istniejącymi- może i pomysł na historię miałam, ale scenarzysta komiksowy ze mnie żaden.
Teraz tak czytałam, i parę razy byłam wręcz zażenowana natężeniem emo-angstu tu i ówdzie, a także nawarstwieniem suspensów; ciągle drama-drama, bez momentów gładkiego nurtu fabuły, czy przeciwnie- solidnego wybuchu.
Cóż, będę miała co robić tej zimy XD
Bo wszak przeprowadzka, nowa praca, szukanie mieszkania i tego typu kwiatki to przecież mało, prawdaż...



środa, 4 września 2013

Life's a bitch and then you die

Plus zapomniałam dodać, że wystarczyła lawina spraw pracowych, jaka się na mnie zwaliła w poniedziałek, żebym się natychmiast rozchorowała.
Czyli nie tylko zmęczenie, niedospanie; stres, ba- trochę stresu wystarczy, żeby mi zdrowie wysiadło. Słowo honoru, XIX wiek, galopujące suchoty, słabowita panna dziedziczka i co tylko jeszcze. Czymsiś się zmartwię, zestresuję- i leżę osłabiona, chora, z gorączką, bez głosu.
Muszę wygrać milion. Po prostu. Praca mi nie służy, wszelki stres czy zmęczenie, wynikające z kwestii zawodowych, mi ewidentnie nie służą, poza tym nie zaczęłam jeszcze na dobre zajęć- ot, pojedyńcze lekcje tu i tam- a już mam mega awersję na ludzi.
Na chwilę obecną- I want out.
As in- OUT.

wtorek, 3 września 2013

Spleenek

Powinnam była przewidzieć, naprawdę, że wraz z nastaniem września nagle zacznę mieć bardzo mało czasu.
Nie sądziłam, że to będzie tak dosłownie początek- poniedziałek, drugi dzień tego smutnego miesiąca, i nagle praca, praca zewsząd, osacza, podkrada się, wyskakuje mailami, smsami...I już zajęcial. Prawdę mówiąc, tego wolnego miałam w sumie może tydzień i pół.
I nie, nie piszę tego kokieteryjnie, z niedbale ukrytym między wersami podtekstem "Ach, boszsz, chwili człowiek nie ma, work work, jest się rozrywanym, nie ma co, och jej... >^.^<"
Ponieważ po pierwsze- naprawdę ma to coś wspólnego z byciem rozrywanym na malutkie kawałeczki, kiedy to nie wiadomo, za co się najpierw zabrać, żeby się zebrać. 
Po drugie- bo nie miałam w tym roku (jeszcze) takich prawdziwych, porządnych wakacji. Te parę tygodni wolnego jakoś przeciekło między palcami, z czego połowa akurat przypadła na załamanie pogody, więc owszem, z lekturami nadgoniłam fest, i z graniem. 
Ale jestem zmęczona, i nie wiem, jak to zmęczenie odegnać- długie spanie nie działa, sprawdziłam.
Wczoraj na dodatek dopadł mnie moment mocnego zwątpienia; bo oto zaczyna się nowy rok zajęć. Cały-----długi------rok------
Raptem drugi rok mojej pracy w tym charakterze w 3mieście, a ja już zaczynam mieć objawy wypalenia?
I co- i tak przez następne kilka długich lat?..
Nagle poczułam, że jeśli gdzieś na przestrzeni tych paru lat nie pojawi się ten mój piękny słoneczny dom na klifie, z fortepianem w środku, to nie będzie dobrze. 
Jak ktoś ma jakieś pomysły, co można zrobić z tym wczesnojesiennym spleenem, to niechaj pisze, jeno szybko :/ 
Bo już się zaczęło...

(jakby teraz zatrzymała się przy mnie TARDIS, to bym się nawet nie zastanawiała -_-)

wtorek, 27 sierpnia 2013

Bobu san

Wiem, zawsze to mówię- ale tym razem chyba naprawdę przesadziłam XD
Nie potrafię zgadnąć, ile czasu potrwa, nim nauczę się grać ten kawałek i śpiewać go - poprawnie, a nie nieuważnie i byle jak- jednocześnie :/
Że tak powiem- zadałam sobie bobu.
Ale teraz to już naprawdę- mimo, że jedno i drugie (czyli głos i akompaniament) ma melodię prostą jak życiorys Zenka. Ale dość różną od siebie :D
No, refren jeszcze obleci; jakoś go ogarnę. Ale zwrotka? W którymś momencie albo skupiam się tyulko na graniu, albo tylko na śpiewaniu XD
Taka balladka dla hispterskich bohaterów, wyruszających w dal.

piątek, 23 sierpnia 2013

Nowy kawałek

Nowy kawałek to melodia do wiersza Fiodora Sołoguba, wiersza bez tytułu, którego jednakowoż pierwsze słowa oryginału to "Niedotykomka szaraja".
Swoją drogą, jaką straszliwą rzeczą jest próba przekazania rosyjskiego za pomocą nie-rosyjskich liter. Czy to transkrypcja, czy to transliteracja- wyglądają straszliwie. Długo mogę patrzeć na takie słowo i nie potrafić go przeczytać; podobnież się czułam, kiedy dorwałam pewnego razu rozmówki polskie dla obcokrajowców, gdzie pokuszono się o transkrypcję właśnie. W ramach zabawy czytałam sobie najpierw te zdania dla innastrańców.
"doughbshe", czy "keyyehdey" to pikuś, tam były całe zwroty, których za cholerę nie mogłam zrozumieć, nawet czytając je sobie na głos :D
Ale w przypadku rosyjskiego nie wiem, co jest gorsze: "Tyazhelye Sny" czy "Zemle zemnoe".

W każdym razie, poemat, do którego ułożyłam muzykę, mam w przekładzie Wiktora Woroszylskiego (nieocenione "Strofy z dreszczykiem"); jednakowoż, okazuje się, że tłumaczenie to jest oceniane dość negatywnie przez rusycystów.
No cóż...
Rusycystką nie jestem, a mimo to niektóre zwroty, użyte przez tłumacza, zraziły i mnie już przy pierwszym uważnym wczytaniu się w wiersz.
To jest rosyjska poezja symbolistyczna, mroczna, eteryczna, co to za jakieś "ciosy na odlew" i "trupy w kościele"? W cerkwi, jak już... Nie podobało mi się również enigmatyczne "Odgoń znakiem, jeżeli go znasz"- jakim znakiem? O co tu chodzi? Czy tam jest jakaś warstwa między wersami, której powinam się domyślić? Symbolizm symbolizmem, ale to było po prostu jakieś---nieporadne.
No to poszperałam na sieci i znalazłam oryginał.
Poszukałam trochę więcej, i znalazłam informację, kim miała być owa niepochwytnica, niedotykalny demon nicości , a także masy innych nieprzyjemnych, acz trudnych do zwerbalizowania rzeczy.
Dlatego pierwsze dwie strofy zostawiłam bez zmian; uważam je za całkiem nieźle i akuratnie przełożone. Pewnych zmian dokonałam za to w dwóch ostatnich, bo nie odpowiadały mi tam zastosowane przez tłumacza zwroty, o których wspomniałam ("na odlew", no naprawdę... To takie plebejskie :P)
Muzycznie...przez jakiś czas przeszkadzało mi to, że ta piosnka ponownie wyszła dość pogodna i raźna, czyli nie do końca przystająca do tekstu; bardziej pasowałaby do momentu sformowania się młodej drużyny poszukiwaczy przygód, którzy z jasnym spojrzeniem i odwagą sercu spoglądają w dal, wiedząc, że czekają ich srogie terminy i niejeden zapewne dramat, ale są nieulękli, bo cel ich szczytny, serca dzielne, miecze ostre, choć sakiewki pustawe, ale droga wzywa, wzywa ich PRZEZNACZENIE, itd,tp...
A tymczasem wiersz nie jest heroiczny, nie w tym klasycznym sensie, jest za to dość fatalistyczny, z posmakiem zemsty psa ogrodnika.
Ale z heroicznym zaśpiewem.
To heroiczny pies jest :D
I niestety, już przylgnęła była ona muzyka do tekstu, czy mi się to podoba czy nie- musi tak zostać. Próbowałam, naprawdę próbowałam ją umrocznić, zrobić tam jakieś "GUOOOO", "mhrooook", "zamglony paszczak" i ogólnie wyperswadować jej miecze migbłystalne i chrobrość wzniosłą - niestety.
Heroiczny pies zakopał heroicznego ogrodnika i wyruszył - z błyszczącą źrenicą- w dal, szukać nowej zagrody z pulchną ziemią w ogródku.
Know when you're beaten by your own creation, I sayz -_-

Niepochwytnica szara
Wokół wije się, czai się, czyha,
Ze mną je, ze mną śpi i oddycha
I w zagłady zamyka mnie krąg.

Niepochwytnica szara
Udręczyła złowrogim chichotem,
Obtańczyła podskokiem, zawrotem…
Bracie, wyzwól mnie z lepkich jej rąk!

Niepochwytnicę szarą
Spętaj nicią zamawiań i modlitw,
Czy to siłą, czy słowem mądrym
Przegnaj precz, jeśli starczy ci sił.

Niepochwytnicę szarą
Zniszcz choć ze mną i we mnie, w mym ciele,
By jej triumf nie zdał się na zbyt wiele,
gdy obrócę się w pył.

(celowo skróciłam ostatni wers, żeby miał inne metrum i ładnie zamknął mi piosenkę :P)
*** Acha, zapomniałam dodać: doszłam w którymś momencie do wniosku, że ta melodia do tej właśnie piosenki jednak pasuje, z dwóch powodów.
Jednym jest wspomniany rosyjski fatalizm, rodzaj spokojnej rezygnacji; to nie jest piosenka walcząca.
Drugim powodem jet fakt, że jednak tutaj jest heroizm; narrator może i przegra walkę, ale tym swoim upadkiem pociągnie cię,<dowolna wredna łajzo>, ze sobą, żebyś już nie szkodziła. To jest jak decyzja upadającego w otchłań żałośnie Balroga, który jednakowoż ostatnim dzielnym smagnięciem bicza pociągnął za sobą swojego adwersarza.
Nie galumfada, ale godniwość pełna rezygdaptacji :D

wtorek, 20 sierpnia 2013

Ha

I o tym właśnie cały czas mówię, o to toczę boje w duskusjach o aborcji i prawie kobiety do decydowania o własnym ciele; bo zanim przejdziemy do dyskusji głównej, pora, żeby ludzie sobie uświadomili parę rzeczy, które czyhają w ich podświadomości. Co nimi kieruje, co dominuje w ich mowie, w ich rozumowaniu, jaki błąd występuje na samiuśkim wstępie do problemu.

Patologizowanie kobiecej seksualności

piątek, 2 sierpnia 2013

Warhammer- halfling

Ostatnio znów trafił się topik aborcji.
Ku mojemu szokowi, anty są ludzie, których bardzo lubię i cenię; powody, dla których jedna z tych osób była przeciwna temu, by kobiety mogły dokonać aborcji, były dość szczególne i to jako tako rehablituje w moich oczach nosiciela owych poglądów.
Ale inne osoby, zwłaszcza jedna...
To było dla mnie bardzo przykre odkrycie; potępianie w czambuł aborcji jest dla mnie równoznaczne z wywieszeniem na swoich mentalnych drzwiach kartki z napisem "Jestem durniem, zdarzyła mi się mała lobotomia w przeszłości, proszę o wyrozumiałość".
Innymi słowy- przekreśla mozliwość posiadania przez tą osobę wyższej inteligencji.
No przykro mi.
A tu osoby, które uważam za myślące- i o. Taka niespodzianka.
Widziałam, oczywiście, że pod powierzchią w miarę spokojnej dyskusji szaleją dzikie, bardzo głębokie i nieokiełznane emocje, a te, jak wiadomo, w dużej mierze wykluczają inteligencję na dany moment .
Rzucało się to w oczy również w postaci totalnej niekonsekwencji i wybiórczego traktowania materiału, z jakim w rozmowie mieliśmy do czynienia.
Czyli przez całą dysputę mój interlokutor bazował mocno, krzepko i z ciągłymi odwołaniami na swoich wierzeniach i przekonaniach, szermując wielkimi sloganami o sumieniu, "zabijaniu dzieci", "każde życie jest lepsze, niż śmierć" i "życie jest tylko to jedno". Kiedy ja zaripostowałam, że skoro już jesteśmy przy subiektywnych teoriach metafizycznych, wedle mojego przekonania ta ostatnia teza nie jest prawdziwa- natychmiastowy zwrot w retoryce, i szydera na maksa: "No, wierzyć sobie możemy w co chcemy, prawda, możesz sobie wierzyć w reinkarnację albo w UFO (tu: kpiące uśmieszki, puszczone do otoczenia) , ale fakty pozostają niezmienne, że zabijasz w tym momencie <przyp.aut. momencie aborcji> człowieka.." I dalej w koło Macieju (mimo że do rozmowy wtrącał się czasem biolog z trzeźwymi uwagami o zygocie i jej NIE-BYCIU jeszcze człowiekiem. But let's ignore facts, shall we? Facts are boring. )
Aha, czyli jeśli bazujemy na twoich wierzeniach, to jest to ważny argument logiczny, jak na moich- zabobony, czarne kury, idź do domu, ratuj duszę?
Klasa. Nie ma to jak podyskutować sobie na poziomie. Na bogów. Sofistyka to NIE JEST DOWÓD na to, że się ma rację, tylko na to, że jest sie śliską sztuką, naginającą fakty i popełniającą każdy możliwy błąd logiczny, byle tylko "wyjść na swoje", a to słabe jest. Słabe na maksa.

People, why you no think? XD


środa, 24 lipca 2013

Młotek- tworzenie postaci

Dwie postacie do Warhammca.
Wiem, nie są idealne, ale jak na moje tempo rysowania to rysowałam je ekspresowo, więc prawies speedpainting :D Moja jest ta pierwsza. Oczywiście- Cyrkowiec :P




sobota, 20 lipca 2013

Coś o naturze ludzkiej

Wczoraj po raz pierwszy od-----nie, chyba po prostu: po raz pierwszy miałam okazję poprzebywać z kimś o podejściu tzw. "klasycznego Polaka".
"Powiedz mi, że u ciebie jest źle".
Nic takiego, oczywiście, nie padło, ale cały czas dało się zauważyć, że dobre wiadomości to nie jest to, co było mile widziane. Wręcz było odbierane z pewną wrogością O_o
Nikt nie chce słuchać, jaki jesteś zadowolony z życia, a jeśli ci się wydaje, że do narzekań powodów nie masz i życie układa się miło i przyjemnie- to zaraz ci udowodnimy, że się mylisz. Wcale nie masz tak różowych okoliczności przyrody, twoje życie ssie, twoja praca to zwyczajnie życiowa przegrana, a jak nadal zamierzasz być optymistką- to się trochę powyzłośliwiamy i poszydzimy.
Bardzo męczący, momentami aż przykry wieczór. Jakby obsiadło mnie milion diabolicznych komarów, usiłujących wyssać ze mnie całe światło.
Co jest dziwne, bo ja lubię spotykać się z ludźmi, zawsze jestem ciekawa, co u nich, i dawno, naprawdę dawno mi się nie zdarzyła tak kompletna niemożność nawiązania z kimś kontaktu, i to z kimś dobrze znajomym. Próbowałam różnych rzeczy, różnych tematów; ale kiedy to były miłe, neutralne opowieści- otrzymywałam z powrotem niezaintersowaną, nieruchomą twarz. Dopiero kiedy spróbowałam -dla żartu, ale też trochę i w ramach eksperymentu- opowiedzieć coś, co przedstawiało albo mnie, albo moje ogólnie pojęte życie w niekorzystnym świetle- ożywienie.
Fuj.
Bleh.
Odczuwam niemiły posmak po tym spotkaniu.
Oczywiscie, winę ponosi częściowo mój brak asertywności, bo zamiast się pożegnać po kilku godzinach, ja grzecznie dotrzymywałam towarzystwa do późnych godzin nocnych, choć już na bardzo wczesnym etapie spotkania byłam wykończona jak po długim biegu.
To dość przykre doświadczenie było, nie spodziewałam się czegoś takiego za grosz. Myślisz, że kogoś znasz, co?..

piątek, 19 lipca 2013

Liam Alexander

No i mam siostrzeńca :)
Napięcie oczekiwania w środę sięgnęło zenitu, szwendałam się po domu, coś tam grałam na pianinie, ale bez przekonania, coś czytałam, ale nawet nie wiem co, i kiedy sobie znowu nieuważnie przygrywałam na pianinku- telefon. Prawie pięć kilo siostrzeńca :D
Potem poszłam na planszówki, ale kiepski był ze mnie gracz tego dnia. Nieszczególnei obecny myślami :D

A lato się turla. Słońce było do wczoraj, i to obłędne, bo dużo pracowałam i nie mogłam z niego zbytnio skorzystać. Teraz idzie weekend, więc niebo wygląda jak zwykły postapokaliptyczny dzień w 3mieście -_-
Zadanie na dziś: zrobić sobie postać do Warhammca. Zgadnijcie kogo- cyrkowca, oczywiście :D

środa, 10 lipca 2013

Tea(cup) party

Wyjazd, choćby na dwa dni, choćby parę miasteczek dalej, jest jednak odpoczynkiem nie do zastąpienia poprzez najbardziej relaksujący dzień, spędzony w domu, w swoim mieście.
Zmiana powietrza działa cuda.
Szczególnie, jeśli jakimś cudownym zrządzeniem losu praca nie dzwoni w ciągu weekendu więcej, jak raz. Błogość...
W zeszłym tygodniu udalo mi się przeczytać trzy książki, 4 lub 5 komiksów, i parę mang. Jest to wynik, którego od dłuższego czasu nie udawało mi się osiągnąć.
Szkoda jednak, że książka Angeli Carter, poszukiwany długo "Magiczny sklep z zabawkami" nie było ani odrobinę tym, czego się spodziewałam.
Oczekiwałam książkowej wersji czegoś pomiędzy "Pana Magorium magiczne emporium" a "Doktorem Parnassusem", z odrobiną złowieszczej oniryczności "Dziadka do orzechów".
Niestety- to była mroczna powieśc psychologiczna o dorastaniu w rodzinie patologicznej -_- Obłąkany wytwórca zabawek, kazirodcze rodzeństwo, emo-bohaterka o małym rozumku, nie do końca jasny czas, w jakim osadzona jest powieść, ale jest źle, ciemno, ponuro, zgryzota i smutek.
Cóż za zawód.
Poza tym od razu skreślam książki, których bohaterowie to fataliści, godzący sie na jakieś z góry wiadome koleje losu, uginający się bezwolnie i tchórzliwie pod ciężarem wyimaginowanego przeznaczenia.
Człowiek wtedy tylko jest "bankrutem życiowym", kiedy tak sam o sobie zdecyduje i będzie z osobliwie masochistycznym upodobaniem tak o sobie myślał. We mnie tacy ludzie wywołują jedynie irytację i chęć kopnięcia w emo-tyłek.

Natomiast miałam ubaw z niedowierzania bibliotekarki, kiedy, realizując plan nadgonienia polskiego rynku mangowego, pojawiłam się w bibliotece trzykrotnie w ciągu kilku godzin, za każdym razem całkowicie wymieniając zestaw wypożyczonych tytułów.
No ale bo też- trzy sztuki... Co to są trzy sztuki komiksu, w którym tekstu jest niewiele, a przecież rysunki, choć świetne i bardzo dynamiczne, nie zaabsorbują uwagi człowieka na jakieś długie minuty?..
Teraz, poza planem mangowym, oraz książką, wydębioną od Leny, zamierzam spróbować trzymać się z dala od bibliotek, przynajmniej przez jakiś czas, i przebić się przez choćby część mojego księgozbioru, żeby dokonać następnie jego redukcji.
Lato sie turla dalej, zasadniczo nieśpiesznie i leniwie, za parę zaś dni niektórzy członkowie rodziny rozjeżdżają się na różne strony świata, a ja trzymam kciuki, żeby podróże te przebiegły bezpiecznie i bez większych turbulencji.
Południowa Ameryka... Jakby już naprawdę nie było innych miejsc do wizytowania -_-

A ja, co już zeznałam na twarzoksiążce, zachorowałam na filiżanki. Masakrycznie.
Porcelanowe, koniecznie; gruba kamionka ma swoje uroki, ale w tej właśnei chwili przeznaczam ją wyłącznie do kawy, bo herbatę mam ochotę pić właśnie z kruchej porcelany (co powiedziawszy, pociągam łyk herbatki z kamionkowej, obtłuczonej ceramiki Sopockiej -_- ).
Przeglądam codziennie Allegro, ale ci ludzie są straszni, wykupują wszystkie filiżanki, jaki mi sie podobają, i jeszcze podbijają cenę, jakby jutro miało nie nadejść.
Dranie.
Mój śliczny rożowy Rosenthal już sięgnął 40 złotych. toteż niniejszym sie z nim żegnam- jaka by moja nagła pasja nie była wielka, delikatne skorupki+ja+kot+ja+przeprowadzka w przeciągu roku+ja=bardzo krótki czas użytkowania filiżanki.
Na którą w związku z tym nie będę wydawać jakichś kolosalnych sum.
Ale jest piękna...

A niech mi ktoś powie: do czego służą patchworkowe, albo ogólnie materiałowe filiżanki? Czy to rodzaj koszyczka na naczynie z napojem? Chociaż w tym momencie idei szmacianego dzbanka w żaden sposób nie mogę rozgryźć -_- What does it mean, what does it mean???
 >_<




poniedziałek, 1 lipca 2013

The Night Circus

Skończyłam "Cyrk nocy".
Mam poniekąd mieszane uczucia; do połowy książki zgadzałam sięz recenzentem bodajże New York Times'a, którego zdaniem książce czegoś mocno brakowało.
Istotnie- brakowało tam czegoś bardzo niejasnego, ulotnego, wymykającego się słowom (może dlatego autorce też się wykmnęło), a przecież obecnego choćby w książce "Jonathan Strange i Pan Norrell" czy u Murakamiego.
Właściwa dla realizmu magicznego aura niesamowitości i onirycznej tajemnicy powstaje nie dlatego, że będziemy w kółko powtarzać, jakie coś jest magiczne i niesamowicie tajemnicze.
Dziennikarz Times'a przyczepiał się też co prawda do niektórych kwiecistych opisów i do zbytku detali, które mi nie wadziły, jednakowoż nie wnosiły nic więcej ponad dodatkową ilość słów na stronie; owszem, rozumiem, że były to zapewne próby trafienia wreszcie w nutę, która wywoła właściwy ton, odpowiedni nastrój.
I nawet wiem, o jaki nastrój chodzi.
Ale cały czas nie było to niczym różnym od "Nnnn-nnn- no mam to na końcu języku, no...Nnn...".

Opisy przestrzeni cyrkowej szczególnie; tak, dużo ich, istny labirynt ścieżek i namiotów, magiczne, niesamowite, ale wciąż dwuwymiarowe i mniej magiczne, niż ruchomy targ w "Nigdziebądź".
Zaczyna się robić ciekawie, kiedy- paradoksalnie- autorka pozostawia wymęczony motyw samego cyrku i skupia akcję w innych, "normalnych" miejscach. Opisuje ludzi, ich uwikłanie w dziwne wydarzenia, których nie ogarniają umysłem- i proszę: wtedy robi się i suspens, i namiętność, i niespodzianki, a przede wszystkim wtedy wyczuwa się atmosferę magii i jej konsekwencji (coś co mi też przeszkadzało: przez większą część książki magia nie niesie ze sobą żadnych konsekwencji dla jej użytkowników- a w każdym razie dla jednego z bohaterów, który do końca książki ani razu nie zadrżał nawet z wysłku albo z obaw, czy choćby wyrzutów sumienia, zmuszając rzeczywistość do tego, żeby mu się podporządkowała. Koncept, do którego trudno mi się przekonać, po pierwsze- bo za dużo się już na ten temat czytało i widziało, łatwiej jest mi przyjąć- i zaakceptować- ideę, że za nadzwyczajne, nadnaturalne zdolności jest też nadzwyczajna cena; po drugie- bo w przeciwnym wypadku mamy bajeczkę dla dzieci. Wróżka zrobi "pstryk" i wyczaruje pałac, przeniesie się o całe kilometry, albo pofrunie gdzieś. Bezwysiłkowo, bez żadnych reperkusji w otaczającym świecie.
Za słodkie by to było; a ja lubię czekoladę z odrobiną chilli albo soli. Pratchettowska wizja magii- tej magii czarownic- znacznie bardziej do mnie przemawia. )
Przedziwnie.
A już naprawdę dobrze mi się czytało, kiedy przygotowałam sobie do tego całą otoczkę: imbryk z herbatą, ciasteczka, dark-cabaretowę playlistę, wygodny fotel (za oknem chmurne niebo było dodatkowym bonusem) i wolne od trosk popołudnie (po całym dniu prawdziwego butsumetsu XD)

Jeszcze tylko jeden drobiazg: tłumaczenie było niezłe, ale było parę kiksów.
Po pierwsze określenie "marmoladowe kocięta" (wcześniej raz opisane jako po prostu rude, ale to było widocznie zbyt pospolite :P) w pierwszej kolejności wywołują w umyśle obraz, który nie jest ani magiczny, ani oniryczny, a na pewno nie chce się z takim przed powiekami iść spać.
Po drugie- "uniosła koniuszki warg"- stop. Nie. Jakie "koniuszki warg"? To jest jeszcze ohydniejsze; jakby wargi to było coś, co wyrastało z twarzy na podobieństwo wąsów.
Po polsku się mówi "kąciki" i najczęściej wtedy "ust", ale niech tam, wargi, dobrze. Ale na litość bogów- nie "koniuszki" XD Obrzydliwie to brzmi.

Ale ogólnie- przyjemna, nastrojowa książka, zwłaszcza jeśli się lubi klimaty carnivalowo-cyrkowe.
Ja za to teraz zamierzam sie skupić na książkach Angeli Carter, o której, przyznaję, do tej pory nigdy nie słyszałam, ale pocieszam się (choć marna to pociecha) że lokalne biblioteki najwyraźniej też nie za bardzo  XD W posiadanie jednej (albo dwóch; jeszcze się waham, do jakiego stopnia wyrzec się rozsądku) jej książki zatem wejdę latem. Miałam już nie kupować książek, wiem; ale to w końcu nie byle jaka książka- jest o cyrku :P)



wtorek, 25 czerwca 2013

Nut spisywanie 2

Akcja: kleszcz zakończona.
Przede mną pół miesiąca wcinania prochów, i jakiś miesiąc zdrowego prowadzania się.
Cytując Mandaryna: "Bloody hell bloody hell" -_-

Tymczasem rozkminiam program MuseScore, do zapisywania nutek, i mozolnie sporządzam zapisy. Trza wykorzystać tą falę, póki niesie...
Robota jest tak niekiedy żmudna, że jak mnie odejdzie chęć, to może potrwać, zanim wrócę, czy to do MS, czy do znacznie prostszego Noteflight'a. Jednak, jakkolwiek w MS pracuje mi się znacznie wolniej, bo jest to dla mnie kompletne novum, ma znacznie więcej możliwości, większy wybór instrumentów, oznaczeń, ba, nawet mikser dźwięku, no wszystko wszystko. Podejrzewam, że wykorzystuję na razie jakieś 2% możliwości tego programiku.
Cóż to za kapitalne, nieocenione uczucie- uczyć się czegoś nowego. To prawdziwy powiew świeżości w rutynie dni, nawet jeśli rzeczone są wcale przyjemnymi.
Wszystkie te terminy, oznaczenia, symbole... To inny świat- obcy, jak by nie było, język. I na razie nauka idzie mi, nie chwaląc się przesadnie (ale tak trochę; no tak ciut, bo ciesze się z każdego najmniejszego postępu :P) wcale niezgorzej, w dodatku niechcący rozpoczęłam od razu na poziomie "BADASS", bo MS zainstalował mi się po japońsku :D
Dopóki znane mi mniej więcej terminy włoskie są zapisane katakaną, nie ma innych problemów ponad prawidłowe zinterpretowanie tenuto, czy martellato.
Inne rzeczy na razie rozkminiam po znakach.
Ale calutki dzień- z przerwą na opanowanie malutkiego szoczku anafilaktycznego- dłubałam przy zapisie "Masek" i po pierwsze widzę już mroczki przed oczami, po drugie- wszystkie dźwięki interpretuję na klawesyn i pozytywkę.
Pora spać.



niedziela, 23 czerwca 2013

Noc Kupały

Lato zostało oficjalnie powitane.
Słońce stało jeszcze wysoko, gdy stawiliśmy się wesołą, choć niewielką ekipą, w dolinie. Zaczęło się leniwie, od podziwiania pięknej łąki, bieganiu po lesie w poszukiwaniu drew, graniu w kometkę i rugny. Ludzie schodzili się stopniowo, wreszcie, o zmierzchu, zapłonął ogień. 
Jednak nie jestem w stanie długo wysiedzieć, jeśli wstawałam rano - przed 6 rano, o zgrozo_ więc zakończyłam posiedzenie dość wcześnie; ale pogrzałam się tak przy ogniu, jak i w towarzystwie osób emanujących życzliwością i serdecznością, zjadłam The Ziemniaczka i trochę owocków w spirytusie, marynowanych przez kilka lat; skosztowałam tych i owych napojów, a także podziwiałam wschód przepięknego, krągłego jak kołacz księżyca.
Owszem, w tą noc powinno się czekać przy ogniu aż do wschodu słońca, jednak jest to ogień specjalny, nad którym nie powinny wisieć urazy, wrogość czy niechęć; dzieliłam się ogniem z tymi, z którymi chciałam się dzielić.
Kiedy pojawiła sie grupa, z którą nie chcę mieć nic wspólnego, uznałam, że dopełniłam rytuału, i zadbałam o inne swoje potrzeby: potrzebę ciała, by udać się spać, nim się przewrócę, i potrzebę ducha, by od tego ognia wynieść ciepło nie tylko w kościach, ale też w sercu, miłe uczucia radości i wspólnoty.
Jadowitość i wredność wykluczam ze swojego kręgu; źródła tej zarazy wyrzucam poza nawias swojego świata, nie było też na nie miejsca przy moim kupalnocnym ogniu.




piątek, 21 czerwca 2013

Atlas chmur

No i zlikwidowali mi grupę jazzową.
Czy raczej- z dwóch zrobili jedną, w zupełnie inny dzień.  Jedyny mój wolny dzień w tygodniu, który chciałam utrzymać takowym, bez żadnych zajęć, terminów, umówień- niczego, gdzie "muszę" być.
Nie jest to pierwszy raz, kiedy ta szkoła wyczynła taką akcję, bo "kurs był nierentowny".
A że ludzie, że pokupowane karnety, poustawiana praca tak, żeby można było przychodzić? Pfff...
Gdyby nie to, że instruktorki jazzu mają doskonałe, to w przyszłym tygodniu miałabym tam swoje ostatnie zajęcia. A i tak nie wiem, czy przedłużę karnet, bo w lipcu będę mieć zupełnie inne godziny pracy, możliwe że mój Wolny Wtorek przestanie być wolny.

Pożeram książki w tempie błyskawicznym.
Mój przerób wzrósł był zadowalająco i prawie osiągnął poziom sprzed Zsyłki. A wszystko to, bo nagle rozmaite seriale, jakie oglądałam, weszły w hiatus i mój czas wybuchł jak rodząca sie galaktyka.
Nadal odnotowuję iskrzenie i wyładowania w chmurze , czasami pojawiają się też czasowe aberracje (przychodzę do do mu o 20, i nagle, nie wiedzieć kiedy, jest 23), ale faktem też jest, że wracam do nie przynoszącego zupełnej ujmy poziomu paru książek tygodniowo. Co, owszem, wiem, nie jest może powalającym wynikiem, ale wierzcie mi- mogło być gorzej. Ba, było gorzej- był czas, kiedy w ogóle nie czytałam (w Wykrocie)
Zaczęłam się z wolna zabierać do ogromnych stert książek, podrzuconych mi sprytnie przez rodzicielkę, próbującą zapewne (oraz bezskutecznie) zrobićp porządek na swoich regałach), jak też do tych, który naznosiłam z wymian książkowych.
I przeczytałam "Atlas chmur".
Początek faktycznie jest trudny; po pierwsze- język pierwszej, dziejącej się w XIX w. części, był zaskoczeniem. Nie tego się spodziewałam, ponadto mam wrażenie że ktoś- czy to pisarz, czy to tłumacz- przez pierwsze kilka stron zmagał się straszliwie z archaiczną formą.
A może to jednak kwestia nastawienia- po chwili przyzwyczaiłam się do wszechobecnej inwersji, zdań złożonych wielokrotnie i tak niekiedy zawiłych i misternych, że dla obcującego ze współczesną prostotą (by nie powiedzieć- prostactwem) języka mogło to być szokiem bez mała zabójczym.
A ja przecież lubię taki język. Czytam teraz Stevensona w oryginale, i mam z tym kupę zabawy.
"Hark, the trumpet soundeth!
"Alack, I shall be taken - cried the fugitive- Dick, kind Dick, beseech ye help me but a little"
Nie mówiąc o tym, że Dick ma specyficzne ciągoty; wierząc, że Matcham to młodzieniec, odgraża sie, że "I shall prove my manhood on your body", chwali urodę rzekomego młodzika, twierdząc, ze jako białogłowa nie opędziłby sie od adoratorów, z byle powodu przymierza sie do wychłostania nieboraka - kinky...- a ledwo prawdziwa płeć Matchama wychodzi na jaw, Dick natychmiast się swemu kompanionowi oświadcza.
Not gay AT ALL :D

Wracając do "Atlasu..."- najbardziej w książce podobała mi się część o Frobisherze, pianiście. Zawsze lubiłam powieści i nowele, osadzone w tych czasach, i o tego typu neurotycznych osobowościach.
Książka jest frapująca i przyznam, że dość przygnębiająca. Może tak dotkliwie odczułam wątek przemijania, dość w końcu wyraźny we wszystkich częściach?...
Ale krzepiące było to, że dzielimy z autorem pogląd, iż -jak on to poetycko ujął- ocean składa się z wielu kropel i choć wysiłki jednostki, by pchnąć świat trochę dalej od rozlewającej się, jak fala błota, brutalności, obojętności  i zwierzęcych instynktów mogą sie wydawać bezsensowne i bezowocne- i w perspektywie owego przemijania istotnie, sensu nie ma nic- to jednak warto je podejmować.
Choć tyle razy dopada mnie zwątpienie, ilekroć spotykam się z tymi wszystkimi truciznami ludzkiej natury, jak pogarda, nieczułość, okrucieństwo, małostkowość i samolubność.
Najgorsze, że często spotykam je tam, gdzie bym się ich w ogóle nie spodziewała, u osób, których znam, wiem, że nie są złymi ludźmi- zresztą, moim zdaniem nie ma w ZŁYCH ludzi. Są tylko zatruci powyższymi truciznami tak, że przesłoniły im one wszystko inne.
Choćby w kwestii feminizmu.
W mojej rodzinie są kobiety, które, jak papużki, powtarzają poglądy i opinie znajomych antyfeministów. W ogóle zmrażają mnie wygłaszane przez kobiety wypowiedzi typu "Jak się zalegalizują aborcję, laski zaczną się puszczać" albo "Jak feminizm, to proszę bardzo, a nie, że wojuje dopóki czego nie potrzebuje, bo wtedy to tyłkiem zakręci, rzęsą zamacha, i nagle 'słaba kobietka' się robi". No fakt, same tylko takie feministki znam...
Tylko czekałam na klasyczny przykład z wnoszeniem lodówki.
Skąd się to bierze? I to u osoby, jak by nie było, inteligentnej, oczytanej, wrażliwej? I z tego samego pnia, co ja?...
Nie wiem, czym należałoby być bardziej przerażonym: obecnością takiej dulszczyzny w mojej rodzinie, czy możliwością, że to tylko papuzie powtarzanie poglądów kolegów-mizoginów przy nagłym a ewidentnym niedowładzie własnego rozumowania.
Z tamtymi "kolegami" nie utrzymuję już kontaktów. Własnej rodziny, rzecz jasna, nie skreślę, na pewno nie z tak błahego powodu, jak różnica poglądów, ale niechby ta przeprowadzka się wydarzyła bezproblemowo, i to wydarzyła najszybciej, jak się da.
Zdrowy dystans byłby tu bowiem najlepszym rozwiązaniem. W rodzinie nie musi być jednosci przekonań, ale przejawy wspomnianych wyżej trucizn przygnębiają mnie ponad miarę, a już szczególnie, jeśli pochodzą od ludzi mi bliskich.

Tymczasem film "Atlas chmur" był o nieba bardziej optymistyczny. Po jego obejrzeniu spływa na człowieka spokój- choć bardzo jestem ciekawa, jak odebrali go ludzie, którzy nie czytali książki. Możliwe, że obejrzeli zupełnie inny film.




poniedziałek, 17 czerwca 2013

Nut spisywanie

Skończyłam dziś zapisywać "Walc Meekhanu".
Strasznie zaniedbałam spisywanie moich utworków, w związku z czym w wersjach zanotowanych mam ich zaledwie sześc, czyli nawet nie połowę, a w ogóle w pdfie- dwa XD
Masakra...
Dziewięć stroniczek niezbyt skomplikowanego walczyka zajęło mi cały dzień. Kiedy się zabiorę za "Ciasteczko z ozonem", albo "Maski" to się nie pozbieram z rozumem.
Ale czas już najwyższy wykonać to żmudne zadanie.
Łapię się bowiem na tym, że o niektórych utworkach zapominam; I to chyba jest bardziej straszne: nie "je zapominam", ale "o nich".
A potem, gdy sobie to uświadomię, czuję się tak, jakbym przez roztargnienie zamknęła kota na cały dzień w pokoju i o nim zapomniała- podle, oto jak.
Dlatego tu sobie spiszę same tytuły, co by mieć rozeznanie; papierki, notatniki- mają to do siebie, że mogą nagle wywędrować z torby i odejść w świat bez pożegnania.
Zatem:
"Roads.."
"Bilbo's last song"
"Leśny król"
"Nokturn"
"The Nightwatch"
"Walc Meekhanu" - check. Spisane, choć większość nie przerobiona jeszcze na gotowe do druku pdfy.

"Raven King"
"Ballada"
"Tango"
"Maski"
"Wiosenny jazzik"
"Ciasteczko z ozonem"
"Wozacka kołysanka"
"Śmierć leśna"
"(takie jedno krótciutkie, chłodne jak porcelanka, bez tytułu, ale fajnie się gra)"---do zrobienia.
"Ciasteczko..." zaczęłam spisywać. Od końca. Bo chciałam coś sprawdzić; a jak już sprawdziłam, to---zajęłam się czymś innym XD
Nie podobają mi sie proporcje obu list...

A i tak zachodzę teraz w głowę, czy aby na pewno niczego nie pominęłam. Czy gdzieś tam w kącie mojej pamięci nie siedzi jakaś garść nutek, które swego czasu przykuły moją uwagę, a potem znów się zmyły XD
Bo tylko cienka, bardzo cienka warstwa kontroli zmieszanej ze świadomościa, oraz bodaj czy nie cieńsza warstewka kości chroni te moje piosnki przed wpadnięciem w czarną dziurę niebytu.
Dla muzyki ogólnie pojętej strata byłaby to niewielka; ale z mojego jednostkowego punktu widzenia- przepadłabym ja.
No to widać, jak mi zależy na moim jestestwie, skoro tak się grzebię z zapisywaniem i utrwalaniem kruchych modułów dźwięku, przechowywanych w równie kruchej głowie -_-

To druga piosenka Emilie, która mi się podoba.


I "Grumpy doll" na koniec.


niedziela, 16 czerwca 2013

Szpódnica

Uszyłam sama, bez wykroju, i ze zszabrowanego resztówkowego materiału :D
Mutter tylko ją obrzuciła overlockiem, bo podkładanie dołu to zmora.


Dumnam i blada.
A zapas materiałów nadal ogromnym stosem zalega, i w tym roku jakoś muszę przynajmniej połowę zutylizować XD Or else.

piątek, 14 czerwca 2013

Dark cabaret

Mam niesamowitą znów jazdę na cyrkowo-carnivalowe klimaty.
Otoczyłabym się tym ze wszech stron; prążkowane materiały, koronki i porwane tiule; puste ramy po obrazach, pierścionki bez oczek, klatki dla ptaków- bez ptaków; muzyka grana na pile albo jak z upiornej katarynki.
Gadżetów tego typu mam sporo - jak by nie było, lubuję się w tej estetyce od lat, nawet, jesli nie znałam właściwego na nią terminu. Fanty takie tkwią upchnięte w różnych kątach, jako że brak miejsca na właściwą ekspozycje (ale to sie niebawem zmieni. Jeszcze pewnie w tym roku.)
Żałuję, że "Devil's Carnival" okazał się nie do końca tym, czego oczekiwałam, ale i tak jest jedną z rzeczy, do których chętnie teraz wracam. I ponownie zastanawiam się, dlaczego ukręcono łeb tak cudownemu pomysłowi telewizyjnemu, jakim był "Carnival".
Znów też, podobnie, jak swego czasu było z Londynem we wszelkich wersjach i odsłonach- rzeczywistość sama przetasowała się i ustawiła tak, żeby dostarczyć mi przejawów estetyki dark cabaret-owej. Jedną z tych rzeczy jest pewne radyjo internetowe, w którym lecą takie smaczki, jak Beat Circus, Tom Waits, Circus Contraption czy Jill Tracy. Inną- książka "Night circus", którą dorwałam na półeczce z nowościami w bibliotece. Po polsku, co prawda, ale skoro nie udało mi się udać na Pyrkon w celu pożyczenia oryginału od W., to wezmę i przekład :)
Cóż jeszcze...naszła mnie znów wena na szycie i popełniłam dwie spódnice, dzień po dniu; jedna wymaga jeszcze wykończenia, ale drugą mogę się już pochwalić:


Wracając do muzyki- artyści sceny dark cabaretowej są przeróżni, i wielu jest takich, którzy wpisali się w tą estetykę pojedyńczymi utworami, jak Coco Rossi, albo Czesław Śpiewa.
Jednak jedną z bardziej frapujących artystek jest Emilie Autumn. Jej image, teledyski, aranżacja występów czy dokonania sceniczne, są bardzo fajne i bardzo w moim klimacie. Głos ma niesamowity; cały czas odnoszę wrażenie, że nie usłyszeliśmy jeszcze całego jego potencjału.
Poza tym  w "Devil's Carnival" grała zepsutą lalkę, która to rola w przedziwny sposób do niej pasowała.

I gra na skrzypcach i klawiszach. Możnaby pomyśleć, że -zważywszy na całą otoczkę- będzie ona jedną z moich ulubionych piosenkarek.
A tymczasem są zaledwie dwa, trzy jej utwory, które mogę znieść.
Reszta jej muzyki jest---płaska. Tandetna. Jakieś techno umpa-umpa. To tak, jakby zdjąć koreczek z przepięknego flakonu perfum i poczuć zapach taniutkiego śmierdzidła z Rossmana.
Jedną z tych trzech piosenek jest właśnie "Shalott" Musicie przyznać- jej głos ma niesamowity potencjał.
Szkoda tylko, że sama sobie piszę muzykę do większości utworów XD

środa, 5 czerwca 2013

I po festiwalu...

Streetwaves było, było i się skończyło.
Uwielbiam ten festiwal; dzielnice, w których sie odbywa, zamieniają się w rejon magii, jakby tam nagle zaistniał Pod-Gdańsk, który wpadł do Nigdziebądź. Tak samo, jak podczas Fety- człowiek nigdy nie może być pewien, co napotka za rogiem.
Muzyka, siedzącego na dachu garażu? Kręcącego płytą pod trzepakiem DJa? Tekturowe postaci, wychylające się z okien zrujnowanego budynku? Płot, opleciony miriadą sztucznych kwiatów i plastikowych wstążek? Czy może kogoś, kto ci zaraz wręczy coś niecodziennego?..
Ja znienacka zostałam obdarowana obrazem; solidny kawał płótna, zrolowany tak, że dopiero w domu mogłam mu się przyjrzeć w pełnej krasie.
Dostałam też od Fasoli imieninową przypinkę z Disneyowską Alicją i Białym Królikiem, a od królującej na wonnym straganie perfumiarki fiolkę prześlicznego olejku zapachowego, w którym pięknie zmieszano zapach lipy i czarnej prozeczki- moc ma ulotną, ale jest tak piękny, świeży i smakowity, że mam zamiar się nim skrapiać co kilka godzin, póki mam. Potem trzeba bedzie pomyśleć, skąd zdobyć dolewkę.
Koncerty, głównie koncerty. Ale też parę akcji, między innymi taka, gdzie można było wytyczyć ulice na powstajacej na ścianie garażu mapie dzielnicy.
Ludzie pracowicie rysowali, kolorowali i wycinali drzewa, domki i samochody. Łódkę, staw.
Ja przykleiłam ośmiornicę :D
Z satysfakcją odnotowuję, że była większa od łodzi. Tak, jak i powinna.
Znów mi się śniło tsunami, tak tylko mówię...

Daliśmy sobie też zrobić zdjęcie metodą mokrego kolodionu, obejrzeliśmy płomienną rozgrywkę w dwa ognie, ukuliśmy nowy bon mot o "twojej starej" i odkryliśmy kolejne zachowane skanseny PRLu w postaci sali balowej rodem z koszmarów Barei.
Cudownie było machnąć ręką na czekającą robotę, i pójść w noc, gdzie światełka, muzyka, ludzie przemykający w mroku jak zjawy, rozstawione w mroku parku zwiewne pokoiki z gazy i świateł, gdzie tu i owdzie wyrastały z ciemności oświetlone karuzelową iluminacją altanki z jedzeniem...
To są momenty, kiedy miasto jest inne; na chwilę jest pozbawione swojej urzędowej, nieprzepuszczalnej skorupy. Wchodzi się w warstwę jego snów~



Teraz byle do Fety.

poniedziałek, 27 maja 2013

Gorączka

Mam, słuchajcie; mam *_*
Kwadrans temu "Leśna śmierć" uzyskała ostateczną formę muzyczną (chodzi o akompaniament, linia melodyczna, którą wymyśliłam wczoraj, się nie zmieniła).
Pół dnia dziś szukałam tej melodii; jakieś lekcje po drodze były, sprawy do załatwienia ze szkołą, obiad, inne pierdoły. Załatwiłam; skradły mi sporo światła dnia, sporo czasu, kiedy mogłam grać.
Teraz jest wpół do jedenastej, a ja piętnaście minut temu uzyskałam efekt, o który chodziło; który powinnam teraz ćwiczyć i ćwiczyć i ćwiczyć, żeby móc to zagrać śpiewająco.
Dosłownie.
A sporo czasu strawiłam na ozdobną wersję, jakieś trele i fikołki, gęste i bogate pasmo akompaniamentu, które okazała się totalnie błędną, chybioną uliczką.
Nie do tej piosenki. Tu musi być akompaniament wyrazisty, owszem- ale prosty. Cała jego chropawość, jego smaczek, ma się zawierać w synkopowym rytmie i czarnawych, złowieszczych nutach, które pojawiają się w trzeciej strofce. Żadnych zawijasów i naćkanych wszędzie palcówek.
Potrzebuje porządny keyboard. Najlepiej to by było mieć dobre elektroniczne pianino- ale na tych, zdaje się, nie można robić nagrań, zatem- keyboard. Ale taki porządny; gdzie też podłączę sobie słuchaweczki, ustawię dźwięk fortepianu- który bedzie brzmiał zbliżenie do fortepianu, a nie jak konająca żyrafa- i będę mogła grać w nocy. Bo wtedy wreszcie mam względny spokój od tego zgiełkliwego świata, który ciągle coś ode mnie CHCE XD
Ja wiem, te utworki to nie jest mistrzostwo świata; no i co. Moje :P
I raz na jakiś czas zdarza się ta chwila, kiedy mam ochotę z pełnym dumy sercem i z podziwem powiedzieć sobie: jestem zajebista :D
Jutro mi przejdzie, więc chwytać chwilę, póki ciepła XD


niedziela, 26 maja 2013

Śmierć leśna

Dziś, praktycznie z marszu, brzdąkając sobie od niechcenia na pianinie i wgapiając się chciwie w wybrane wiersze z ulubionego tomiku ("Strofy z dreszczykiem"). ułożyłam melodię do wspaniałego wiersza, który już kilkakrotnie przyciągał moją uwagę, a który wreszcie D., podczas zesżłoweekendowego byczenia się na łące, stanowczo mi wskazała jako kolejny cel moich muzycznych prób i starań.
Maria Czerkawska. To była wspaniała, pełna pasji poetka; zwana poetką lasu. Można znaleźć niektóre jej wiersze miłosne (http://milosc.info/wiersze/Maria-Czerkawska/Milosc.php ), ale tak poza tym niewiele jest jej utworów na sieci, a "Śmierci leśnej" próżno szukać.
Dlatego też przepiszę tu cały tekst; może kiedys ktos będzie go poszukiwał, albo będzie potrzebował tekstów w tak namacalny, pełnowymiarowy, organoleptycznie odczuwalny sposób przedstawiających las. Czytam ten wiersz i czuję zapach nagrzanej słońcem ściółki leśnej...

"Śmierć leśna ma oczy zielone,
Z połyskiem zachłannym gęstwiny,
Śmierć leśna ma rude warkocze
i nogi wysmukłe dziewczyny.

Twarzyczką pociągłą i bladą,
Czerwoną zagadką ust kusi;
Rękami smagłymi, silnymi,
Przyciagnie, owinie, zadusi.

Śmierć leśna ze żmiją na piersiach
Na ścieżce w gorące dnie leży...
Śmierć leśna z jastrzębiem nad głową
Nie wiedzieć, skąd nagle uderzy.

Zza wilczej błyszczącej jagody
Do dzieci uśmiecha się czule
I kwiatów klejnoty układa
Na bagien bezdennej szkatule.

Zakrada się krokiem łasicy
Do gniazda miłosci szczęśliwej,
I sarny nagania złociste
Pod drzewa, gdzie stoi myśliwy.

Śmierć leśna zna piły chimery,
Nad głową nachyla się drwala,
i z lekkim skrzywieniem usteczek
Kadłubem go jodły przywala.

Zaszywa się w jary przepastne,
Jak dzika, spłoszona dziewczyna;
Paprocie, krzewiny i chwasty
na oślep podcina, podcina...

A w noce spękane od gromów,
Gdy drą się gałęzie jak pióra,
Z zygzakiem się łączy piorunów
Jej włosów czerwona wichura."

Melodia przyszła mi do głowy na kwadrans przed wyjściem na świętowanie Dnia Matki. Nagrałam swój chropawy śpiew na dyktafon, żeby nie zapomnieć, ale w tym momencie też zapamiętałam wiersz. Niebywałe; wystarczy mi muzyka, żeby słowa wskoczyły na swoje miejsca w komórkach pamięci. Gdybym miała ten sam tekst wydeklamować, zapewne następowałyby spore przerwy techniczne na przypomnienie sobie poszczególnych linijek i słów.
I po raz kolejny- ułożył mi sie fajny kawałek, kiedy po prostu tak sobie,ot- pogrywałam cosik, bez żadnego szczególnego planu ni zamysłu. Niechcenie- to już o krok od niedziałania, wuwei, i nirwany. Juhu :P

piątek, 24 maja 2013

Zmęczenie materiału

Obejrzałam właśnie niepokojące, wstrząsające wręcz nagranie, gdzie wywiadu udzialał człowiek, który dopiero co zamordował przechodnia, tasakiem. Ciało leżało na jezdni, co jakiś czas chwytane ciekawskim okiem kamery, a morderca przedstawiał swoje poglądy na świat. Tłumek gapiów kręcił się na obrzeżach, ciekawość powstrzymywana barierą lekkiego strachu.
Przez moment również myślałam, że to może jakiś szokujący manifest albo happening; te dłonie, calutkie pokryte krwią, tasak, którym mężczyzna wymachiwał.
Ale nie. Tam, na jezdni, leżał trup człowieka, który kilka chwil wcześniej został tym tasakiem zmasakrowany.
Mogliśmy to zobaczyć na filmie, kilka minut po wydarzeniu.
Co się dzieje z tym światem?... Niedługo naprawdę będziemy mieli Igrzyska Śmierci.

Tymczasem codzienność robi się zajadła.
Kiedy osiągam odpowiednio wysoki stopień ogólnego wycieńczenia, to tak, jakbym jechała z górki na sankach. Z bardzo wysokiej i stromej górki, i nie siedząc wygodnie, a trzymając się kurczowa oparcia i powiewając z tyłu pojazdu jak flaga.
Ledwo ogarniam; stąd właśnie wizja mojego pokoju w takie dni.

Będę potrzebowała co najmniej jednego całego dnia wolnego (czyli jakiegoś wtorku), żeby pozbierać i posegregować wszystkie papierzyska, książki, biżuterię, kosmetyki, porozwalane po całej przestrzeni widocznej i niewidocznej.
Choć co za sens- wystarczy jeden poranek, by gehenna się rozpętała de novo XD

Muter uważa, że z pokolenia na pokolenie coraz mniej mamy odporności na pracę, na zmęczenie.
Być może w jakimś stopniu jest to prawdą. Ale też warunki się zmieniły; it's a brave new world,,.
Kiedyś, kiedy ludzie mieli pracę, była to w przeważającej cześci przypadków bezpieczna, pewna posada, gdzie i konkretna umowa, i świadczenia, i trzynastki, i emerytura czy przewidziany okres wypowiedzenia. Te opowieści, jak to się przychodziło, najpierw kawa i ploteczki, jakieś wyskoczenie na miasto w celu załatwienia swoich własnych spraw, równo po 8 godzinach- do domku, gdzie praca z człowiekiem nie przychodziła..
Teraz, w warunkach wolnego rynku, gospodarki o drapieżnym charakterze, masz tyle, ile wywalczysz. A czasami musisz powalczyć, żeby mieć chociaż tyle.
Jest to bardzo widoczne w przypadku wolnostrzelectwa, ale też w przypadku bardziej ukorzenionych form zatrudnienia. Przez wszystko przeziera niepewność.

Nadal jestem przeszczęśliwa, że jestem w Gdańsku; ale rutyna zaczyna uwierać, od miesięcy niczego nowego nie skomponowałam, co gorsza- wyjechałabym gdzieś, ale nie mam nawet pomysłu gdzie, zaś podczas przeglądania ofert lotniczych żadna nazwa, żadne miejsce nie budzi dreszczyku emocji.
Zresztą, co to za frajda- jechać samemu :/

niedziela, 19 maja 2013

A tak w ogole to nie cierpię wystąpień publicznych

Udało mi się przetrwać Noc Muzeów.
Złożyło się o tyle fatalnie, bo tegoż właśnei wieczoru toarzystwo siedziało w ogrodzie i raczyło się różnymi takimi, ja zaś wpadłam jak po ogień, chwilę się pocieszyłam miłą kompaniją, po czym- z nerwami nieczko ukojonymi Shmyetanka Ginem- pognałam na prezentację.
Ledwo weszliśmy do Galerii, pod zawiesistym, dyszącym zemstą niebem, huknęło, trachnęło i rozpętała się burza. Więc przynajmniej tyle: ja się nie wygrzewam w ogrodzie- nikt sie nie wygrzewa :D
Oczywiście, że były problemy sprzętowe; oczywiście, że nie było części potrzebnych mi do wywieszenia dodatków i wydruków; po wodę do zwilżenia gardła szłam do kranu w toalecie, i przez całą prezentację - 4 godziny- stałam, bo było mało krzeseł.
Ale i tak udało sie zacnie.
Przyszło sporo ludzi; później pojawiły się, naturalnie, fluktuacje w liczebności, ale to taka noc- ludzie zaglądają, przystaną, idą dalej. Ale wielu zostawało na dłużej, wielu wracało, niektórzy byli na całości.
Pojawiło sie, oczywiście, troche przebojowej młodzieży, pragnącej wykazać mi błędy, albo coś może innego udownodnić, ale ku mojemu zdumieniu- nie irytowali mnie wcale. Cieszyłam się, że uczestniczą żywo w prelekcji, poza tym niezmiernie uradowało mnie, gdy jeden człowiek został zauroczony moim kochanym gagaku- prosił nawet o powtórne włączenie Etenraku, i już za to polubiłam go serdecznie- a z kolei inny domagał sie dłuższego puszczania scenek z No i Kabuki.
W ogóle- teatrem trochę ludzi zabiłam. Najdłużej o nim opowiadałam, pokazywałam filmiki, zdjęcia- monitorowałam, owszem, cały czas wytrzymałość audytorium, ale nie zamierzałam odpuszczać, co najwyżej tylko łagodzić dawkę anegdotkami i pytaniami.
W którymś momencie poraziła mne myśl: zamieniam się w profesor Ż. :D
Co tam kaligrafia, ceremonia herbaciana, inne bzdety. Tu sie o teatrze mówi :D
Przygotowując się wcześniej do bardzo skrótowej pogadanki o muzyce japońskiej, znalazłam za to trochę nowych, ciekawych wykonawców.
I obawiam się, że jest źle, coś jest ze mną nie tak. To, co znalazłam, mi się podobało -_- Wszystko; i ta rockowa kapelka- która jest wcale przyzwoita, a wokalista ma fajny głos- i ten kolorowy pop.
Tak, wiem, wiem, to jest bardzo proste łupu-cupu, ale jest na maksa radosna, a teledysk jest zabawny. Podoba mi się i już.
A i tak najlepsze były Trufelki, i widziałam, że ludziom też się podobało. A to coś znaczy- dobra publika mi przyszła :) Pogadaliśmy o muzyce, ludzie dzielili się swoimi opiniami, zadawali ciekawe pytania- naprawdę aż przyjemnie takim ludziom coś opowiadać.
Uśmiałam się, kiedy przed puszczeniem ludziom pokazu slajdów z Visual Keiowcami, zapowiedziałam, że jak na zdjęciu sie pojawi jakaś kobieta, to powiem to przez mikrofon.
Zdjęcia lecą, ludzie patrzą pilnie, dosć szaybko zaczynają popatrywać na mnie- ja milczę; popatrują coraz niepewniej, to na ekran, to na mnie- ja nic. W końcu przy kolejnym zdjęciu ktoś nie wytrzymal, i rzekł głosem podszytym protestem : "Ale to...?".
"Nadal nie jeste kobieta" odparłam gładko.
Na widowni- radość. :D

J-rock:


J-pop :D



Trufle:

wtorek, 14 maja 2013

Crazy time

Uwaga, notkę popełniam, ale ostatnimi czasy czuję się, jakbym nieustannie tkwiła w środku gwarnego i dziwnego lunaparku Terranca Zdunicha, więc nie wiem, co z tego wyjdzie.
Siedzę po nocach, próbuję ogarniać zlecenia, a jednocześnie najbardziej ciągnie mnie teraz do spotkań ze znajomymi, socjalizowania się, plansz, wycieczek no i jazzu- trudno w takiej sytuacji skupić całą moc przerobową na pracy.
Jakoby wiosna i nie wiosna zarazem.
Mam teraz fazę na muzykę mało wiosenną, industrialną, ciężkie i posępne zgrzyty maszyn, jękliwy śpiew metalu trącego o metal, jakieś posępne wycia, mhrok i szmatan, czyli Recoil, Bauhaus, Spooncurve czy Ulver.
Ale kiedy biedziłam się z problemem paliwa, do którego mogłabym tymi wieczorami i nocami działać, to właśnie takie, mroczne, posiadające niemal namacalny ciężar brzmienia okazały się tym, co pozwala mi przejść na inny poziom funkcji mózgu i pracować w skupieniu.
Szukając więcej podobnego typu muzy, znalazłam Kazaky. Szczególnie podoba mi się ta piosenka- i ten teledysk. Uprzedzam, dla niektórych może być niesmaczną perwerą, ale mi się podoba :P Aż sobie zrobiłam tapetkę z jednego screena. Przypomina mi czasy Enzo i mojego ukochanego Jeana Geneta.
---Do którego może sobie wrócę, lato idzie, a to zawsze była moja lektura na lato...
I tańczyć mi się chce, ale teraz to już na maksa XD



Tymczasem wracam do Bauhasu i do próby organizacji dnia.


piątek, 10 maja 2013

Jazz c.d.

Wczoraj- afro jazz.
Dobrze się złożyło, to ogólnie był ciężki dzień, najpierw przecudne słońce i ciepło, a potem gwałtowny spadek ciśnienia, burza, chłodek i mokre błocko w sandałach.
Chodziłam jak błędna, co w pracy polegającej na uczeniu innych, odpowiadaniu na ich pytania, ich wyjaśnianiu wątpliwosci natury gramatycznej, potrafi utrudniać życie XD
Szaleńcze podskakiwanie z przytupami, z ramionami wykonującymi szerokie, mocne i zamaszyste gesty, przy rozcapierzonych drapieżnie palcach- to było odświeżające (choć nie w dosłownym sensie tego słowa). Zero subtelnych pląsów i zawijasków, tylko żywiołowy i radosny prymitywizm ruchów.
Wyszłam z zajęć na czterech, ale bardzo szczęśliwych czterech :D
Później, co prawda, strasznie kręciło mi się w głowie, przez co nie wykorzystałam tych kilku minut pustki w sali, żeby przećwiczyć swój układ- do którego naprawdę będę potrzebować nieco więcej przestrzeni, niż mój pokój może mi ofiarować.

Cały album wrzucam, choć taki fajny taneczny rytm to tam jest około minuty 41:00.

środa, 8 maja 2013

wtorek, 7 maja 2013

Blarh i w ogóle

It's official.
Nie znoszę rysować na akord :/
Nie mogę, nie lubię, nie chcę.
Ale tak jest z więkoszością rzeczy- jeśli przechodzą z kategorii "mogę (jeśli mi się zachce)" do "muszę", odchodzi mi wszelka chęć do działania, popadam w przygnębienie i mam ochotę zapaść w śpiączkę, a potem uciec z domu XD
A wykładowcy się dziwili, dlaczego rzucam ASP. Musisz to, musisz tamto... Blarh. Can't. Won't. Frack off.
Słusznie, Amigo, prawiłeś, że w takich sytuacjach pomaga jedynie pewna dawka alkoholu -_- Już minęło południe, więc zaraz sięgnę po piwko w ten słoneczny, przyjemny dzień, który ----spedzę ślęcząc przed kompem. Joy.
Coraz cześciej jedyne przesłanie dla świata, które mam ochotę wygłosić, to: A niech mi wszyscy dadzą święty spokój XD



A bilety na Alegrie w sierpniu już mam. O.

niedziela, 5 maja 2013

Majówkowo

Tydzień nieróbstwa...
Praca oczywiście mnie dogoniła na działce, i nie dawała o sobie zapomnieć okazjonalnymi SMSami- wady bycia sobiepankiem i freelancerem: nigdy tak naprawdę nie wychodzisz z pracy.
Dlatego też mój wypoczynek był podszyty poczuciem winy, bo przecież "powinnam pracować".
A bimbałam przez caluśki tydzień; najpierw kilka dni wywczasu na wspomnianej działce, potem kilka błogich dni w domku, przy serialach, grze i książce- no co, pochmurno było, a i tak niezależnie od tego poszłam na jazz, a potem na ognisko.
Swoją drogą, zajęcia super. Już się nimi zachwycałam, a jedyne, co mam im do zarzucenia, to to, że trwają ledwie godzinę. Człowiek się właśnie na maksa rozgrzeje, ogarnie kroki układu, bierze się do tańca z werwą- a tu koniec zajęć XD
Ostatnio był Broadway jazz, i dał mi troche po kolanach, ale i tak jest super.
Właśnie, pochmurny piątek spędziłam tylko w połowie na serialach (grę na razie odstawiłam, bo teraz jest trudny quest, w którym ciągle ginę, więc muszę przegrupować siły i obmyśleć nową taktykę, w każdym razie ginące postacie to żadna frajda, więc na razie przerwa XD Do pierwszej części questa podchodziłam cztery razy, zanim w końcu udało mi się ją przeżyć- do tej pory nie wiem, jak...), a w połowie na montowaniu różnych znanych mi układów choreograficznych i szukaniu nowych kroków, żeby stworzyć dynamiczny układ do kawałka ze ścieżki dźwiękowej z "Resident Evil".
I mam, układ na minutę i trochę muzyki :D Jak go ogarnę, to może dorobię więcej.
Teraz tylko znaleźć miejsce, gdzie można by to ćwiczyć, i przy okazji sprawdzić, czy timing jest dobry- niektóre ruchy będą wymagały sporej zwrotności XD



A wczoraj- całodniowy spacer po lesie, który skończył się w knajpie nad morzem, przy szantach i remiku.
Trójmiejskie lasy nie są może szczytem bioróżnorodności, cała Polska już dawno zielona, gdy nasze drzewa dopiero zaczynają niechętnie porzucać szarość i wypuszczać liście, a runa lesnego tyle, co kot napłakał, ale pogoda była cudna, ziemia pachniała, a w którymś momencie drogę przebiegło nam stado, ale to STADO jeleni. Chyba ze dwanaście sztuk, i to bliziutko, na oko- tak z 50 metrów od nas.
Podobno są ludzie, którzy twierdzą, że w naszych lasach nie ma zwierzyny.
Ha. Nigdy nie zwiewali przed dzikami w Sopocie, który są drugimi powszechnie występującymi dzikimi zwierzami, zaraz po gołębiach -_-
A dziś- praca. I jutro- praca. I dwa mega zawalone tygodnie roboty, co mnie strasznie stresuje, dlatego zaraz obczaję jakieś trasy rowerowe, i tego...słońce wyszło....nie można tego marnować :P
To są ostatnie chwile tej wiosny, kiedy mogę w miarę bezpiecznie wychodzić na słońce bez kapelusza i takich tam -_-
A tą kapelkę odkryłam wczoraj: