wtorek, 25 czerwca 2013

Nut spisywanie 2

Akcja: kleszcz zakończona.
Przede mną pół miesiąca wcinania prochów, i jakiś miesiąc zdrowego prowadzania się.
Cytując Mandaryna: "Bloody hell bloody hell" -_-

Tymczasem rozkminiam program MuseScore, do zapisywania nutek, i mozolnie sporządzam zapisy. Trza wykorzystać tą falę, póki niesie...
Robota jest tak niekiedy żmudna, że jak mnie odejdzie chęć, to może potrwać, zanim wrócę, czy to do MS, czy do znacznie prostszego Noteflight'a. Jednak, jakkolwiek w MS pracuje mi się znacznie wolniej, bo jest to dla mnie kompletne novum, ma znacznie więcej możliwości, większy wybór instrumentów, oznaczeń, ba, nawet mikser dźwięku, no wszystko wszystko. Podejrzewam, że wykorzystuję na razie jakieś 2% możliwości tego programiku.
Cóż to za kapitalne, nieocenione uczucie- uczyć się czegoś nowego. To prawdziwy powiew świeżości w rutynie dni, nawet jeśli rzeczone są wcale przyjemnymi.
Wszystkie te terminy, oznaczenia, symbole... To inny świat- obcy, jak by nie było, język. I na razie nauka idzie mi, nie chwaląc się przesadnie (ale tak trochę; no tak ciut, bo ciesze się z każdego najmniejszego postępu :P) wcale niezgorzej, w dodatku niechcący rozpoczęłam od razu na poziomie "BADASS", bo MS zainstalował mi się po japońsku :D
Dopóki znane mi mniej więcej terminy włoskie są zapisane katakaną, nie ma innych problemów ponad prawidłowe zinterpretowanie tenuto, czy martellato.
Inne rzeczy na razie rozkminiam po znakach.
Ale calutki dzień- z przerwą na opanowanie malutkiego szoczku anafilaktycznego- dłubałam przy zapisie "Masek" i po pierwsze widzę już mroczki przed oczami, po drugie- wszystkie dźwięki interpretuję na klawesyn i pozytywkę.
Pora spać.



niedziela, 23 czerwca 2013

Noc Kupały

Lato zostało oficjalnie powitane.
Słońce stało jeszcze wysoko, gdy stawiliśmy się wesołą, choć niewielką ekipą, w dolinie. Zaczęło się leniwie, od podziwiania pięknej łąki, bieganiu po lesie w poszukiwaniu drew, graniu w kometkę i rugny. Ludzie schodzili się stopniowo, wreszcie, o zmierzchu, zapłonął ogień. 
Jednak nie jestem w stanie długo wysiedzieć, jeśli wstawałam rano - przed 6 rano, o zgrozo_ więc zakończyłam posiedzenie dość wcześnie; ale pogrzałam się tak przy ogniu, jak i w towarzystwie osób emanujących życzliwością i serdecznością, zjadłam The Ziemniaczka i trochę owocków w spirytusie, marynowanych przez kilka lat; skosztowałam tych i owych napojów, a także podziwiałam wschód przepięknego, krągłego jak kołacz księżyca.
Owszem, w tą noc powinno się czekać przy ogniu aż do wschodu słońca, jednak jest to ogień specjalny, nad którym nie powinny wisieć urazy, wrogość czy niechęć; dzieliłam się ogniem z tymi, z którymi chciałam się dzielić.
Kiedy pojawiła sie grupa, z którą nie chcę mieć nic wspólnego, uznałam, że dopełniłam rytuału, i zadbałam o inne swoje potrzeby: potrzebę ciała, by udać się spać, nim się przewrócę, i potrzebę ducha, by od tego ognia wynieść ciepło nie tylko w kościach, ale też w sercu, miłe uczucia radości i wspólnoty.
Jadowitość i wredność wykluczam ze swojego kręgu; źródła tej zarazy wyrzucam poza nawias swojego świata, nie było też na nie miejsca przy moim kupalnocnym ogniu.




piątek, 21 czerwca 2013

Atlas chmur

No i zlikwidowali mi grupę jazzową.
Czy raczej- z dwóch zrobili jedną, w zupełnie inny dzień.  Jedyny mój wolny dzień w tygodniu, który chciałam utrzymać takowym, bez żadnych zajęć, terminów, umówień- niczego, gdzie "muszę" być.
Nie jest to pierwszy raz, kiedy ta szkoła wyczynła taką akcję, bo "kurs był nierentowny".
A że ludzie, że pokupowane karnety, poustawiana praca tak, żeby można było przychodzić? Pfff...
Gdyby nie to, że instruktorki jazzu mają doskonałe, to w przyszłym tygodniu miałabym tam swoje ostatnie zajęcia. A i tak nie wiem, czy przedłużę karnet, bo w lipcu będę mieć zupełnie inne godziny pracy, możliwe że mój Wolny Wtorek przestanie być wolny.

Pożeram książki w tempie błyskawicznym.
Mój przerób wzrósł był zadowalająco i prawie osiągnął poziom sprzed Zsyłki. A wszystko to, bo nagle rozmaite seriale, jakie oglądałam, weszły w hiatus i mój czas wybuchł jak rodząca sie galaktyka.
Nadal odnotowuję iskrzenie i wyładowania w chmurze , czasami pojawiają się też czasowe aberracje (przychodzę do do mu o 20, i nagle, nie wiedzieć kiedy, jest 23), ale faktem też jest, że wracam do nie przynoszącego zupełnej ujmy poziomu paru książek tygodniowo. Co, owszem, wiem, nie jest może powalającym wynikiem, ale wierzcie mi- mogło być gorzej. Ba, było gorzej- był czas, kiedy w ogóle nie czytałam (w Wykrocie)
Zaczęłam się z wolna zabierać do ogromnych stert książek, podrzuconych mi sprytnie przez rodzicielkę, próbującą zapewne (oraz bezskutecznie) zrobićp porządek na swoich regałach), jak też do tych, który naznosiłam z wymian książkowych.
I przeczytałam "Atlas chmur".
Początek faktycznie jest trudny; po pierwsze- język pierwszej, dziejącej się w XIX w. części, był zaskoczeniem. Nie tego się spodziewałam, ponadto mam wrażenie że ktoś- czy to pisarz, czy to tłumacz- przez pierwsze kilka stron zmagał się straszliwie z archaiczną formą.
A może to jednak kwestia nastawienia- po chwili przyzwyczaiłam się do wszechobecnej inwersji, zdań złożonych wielokrotnie i tak niekiedy zawiłych i misternych, że dla obcującego ze współczesną prostotą (by nie powiedzieć- prostactwem) języka mogło to być szokiem bez mała zabójczym.
A ja przecież lubię taki język. Czytam teraz Stevensona w oryginale, i mam z tym kupę zabawy.
"Hark, the trumpet soundeth!
"Alack, I shall be taken - cried the fugitive- Dick, kind Dick, beseech ye help me but a little"
Nie mówiąc o tym, że Dick ma specyficzne ciągoty; wierząc, że Matcham to młodzieniec, odgraża sie, że "I shall prove my manhood on your body", chwali urodę rzekomego młodzika, twierdząc, ze jako białogłowa nie opędziłby sie od adoratorów, z byle powodu przymierza sie do wychłostania nieboraka - kinky...- a ledwo prawdziwa płeć Matchama wychodzi na jaw, Dick natychmiast się swemu kompanionowi oświadcza.
Not gay AT ALL :D

Wracając do "Atlasu..."- najbardziej w książce podobała mi się część o Frobisherze, pianiście. Zawsze lubiłam powieści i nowele, osadzone w tych czasach, i o tego typu neurotycznych osobowościach.
Książka jest frapująca i przyznam, że dość przygnębiająca. Może tak dotkliwie odczułam wątek przemijania, dość w końcu wyraźny we wszystkich częściach?...
Ale krzepiące było to, że dzielimy z autorem pogląd, iż -jak on to poetycko ujął- ocean składa się z wielu kropel i choć wysiłki jednostki, by pchnąć świat trochę dalej od rozlewającej się, jak fala błota, brutalności, obojętności  i zwierzęcych instynktów mogą sie wydawać bezsensowne i bezowocne- i w perspektywie owego przemijania istotnie, sensu nie ma nic- to jednak warto je podejmować.
Choć tyle razy dopada mnie zwątpienie, ilekroć spotykam się z tymi wszystkimi truciznami ludzkiej natury, jak pogarda, nieczułość, okrucieństwo, małostkowość i samolubność.
Najgorsze, że często spotykam je tam, gdzie bym się ich w ogóle nie spodziewała, u osób, których znam, wiem, że nie są złymi ludźmi- zresztą, moim zdaniem nie ma w ZŁYCH ludzi. Są tylko zatruci powyższymi truciznami tak, że przesłoniły im one wszystko inne.
Choćby w kwestii feminizmu.
W mojej rodzinie są kobiety, które, jak papużki, powtarzają poglądy i opinie znajomych antyfeministów. W ogóle zmrażają mnie wygłaszane przez kobiety wypowiedzi typu "Jak się zalegalizują aborcję, laski zaczną się puszczać" albo "Jak feminizm, to proszę bardzo, a nie, że wojuje dopóki czego nie potrzebuje, bo wtedy to tyłkiem zakręci, rzęsą zamacha, i nagle 'słaba kobietka' się robi". No fakt, same tylko takie feministki znam...
Tylko czekałam na klasyczny przykład z wnoszeniem lodówki.
Skąd się to bierze? I to u osoby, jak by nie było, inteligentnej, oczytanej, wrażliwej? I z tego samego pnia, co ja?...
Nie wiem, czym należałoby być bardziej przerażonym: obecnością takiej dulszczyzny w mojej rodzinie, czy możliwością, że to tylko papuzie powtarzanie poglądów kolegów-mizoginów przy nagłym a ewidentnym niedowładzie własnego rozumowania.
Z tamtymi "kolegami" nie utrzymuję już kontaktów. Własnej rodziny, rzecz jasna, nie skreślę, na pewno nie z tak błahego powodu, jak różnica poglądów, ale niechby ta przeprowadzka się wydarzyła bezproblemowo, i to wydarzyła najszybciej, jak się da.
Zdrowy dystans byłby tu bowiem najlepszym rozwiązaniem. W rodzinie nie musi być jednosci przekonań, ale przejawy wspomnianych wyżej trucizn przygnębiają mnie ponad miarę, a już szczególnie, jeśli pochodzą od ludzi mi bliskich.

Tymczasem film "Atlas chmur" był o nieba bardziej optymistyczny. Po jego obejrzeniu spływa na człowieka spokój- choć bardzo jestem ciekawa, jak odebrali go ludzie, którzy nie czytali książki. Możliwe, że obejrzeli zupełnie inny film.




poniedziałek, 17 czerwca 2013

Nut spisywanie

Skończyłam dziś zapisywać "Walc Meekhanu".
Strasznie zaniedbałam spisywanie moich utworków, w związku z czym w wersjach zanotowanych mam ich zaledwie sześc, czyli nawet nie połowę, a w ogóle w pdfie- dwa XD
Masakra...
Dziewięć stroniczek niezbyt skomplikowanego walczyka zajęło mi cały dzień. Kiedy się zabiorę za "Ciasteczko z ozonem", albo "Maski" to się nie pozbieram z rozumem.
Ale czas już najwyższy wykonać to żmudne zadanie.
Łapię się bowiem na tym, że o niektórych utworkach zapominam; I to chyba jest bardziej straszne: nie "je zapominam", ale "o nich".
A potem, gdy sobie to uświadomię, czuję się tak, jakbym przez roztargnienie zamknęła kota na cały dzień w pokoju i o nim zapomniała- podle, oto jak.
Dlatego tu sobie spiszę same tytuły, co by mieć rozeznanie; papierki, notatniki- mają to do siebie, że mogą nagle wywędrować z torby i odejść w świat bez pożegnania.
Zatem:
"Roads.."
"Bilbo's last song"
"Leśny król"
"Nokturn"
"The Nightwatch"
"Walc Meekhanu" - check. Spisane, choć większość nie przerobiona jeszcze na gotowe do druku pdfy.

"Raven King"
"Ballada"
"Tango"
"Maski"
"Wiosenny jazzik"
"Ciasteczko z ozonem"
"Wozacka kołysanka"
"Śmierć leśna"
"(takie jedno krótciutkie, chłodne jak porcelanka, bez tytułu, ale fajnie się gra)"---do zrobienia.
"Ciasteczko..." zaczęłam spisywać. Od końca. Bo chciałam coś sprawdzić; a jak już sprawdziłam, to---zajęłam się czymś innym XD
Nie podobają mi sie proporcje obu list...

A i tak zachodzę teraz w głowę, czy aby na pewno niczego nie pominęłam. Czy gdzieś tam w kącie mojej pamięci nie siedzi jakaś garść nutek, które swego czasu przykuły moją uwagę, a potem znów się zmyły XD
Bo tylko cienka, bardzo cienka warstwa kontroli zmieszanej ze świadomościa, oraz bodaj czy nie cieńsza warstewka kości chroni te moje piosnki przed wpadnięciem w czarną dziurę niebytu.
Dla muzyki ogólnie pojętej strata byłaby to niewielka; ale z mojego jednostkowego punktu widzenia- przepadłabym ja.
No to widać, jak mi zależy na moim jestestwie, skoro tak się grzebię z zapisywaniem i utrwalaniem kruchych modułów dźwięku, przechowywanych w równie kruchej głowie -_-

To druga piosenka Emilie, która mi się podoba.


I "Grumpy doll" na koniec.


niedziela, 16 czerwca 2013

Szpódnica

Uszyłam sama, bez wykroju, i ze zszabrowanego resztówkowego materiału :D
Mutter tylko ją obrzuciła overlockiem, bo podkładanie dołu to zmora.


Dumnam i blada.
A zapas materiałów nadal ogromnym stosem zalega, i w tym roku jakoś muszę przynajmniej połowę zutylizować XD Or else.

piątek, 14 czerwca 2013

Dark cabaret

Mam niesamowitą znów jazdę na cyrkowo-carnivalowe klimaty.
Otoczyłabym się tym ze wszech stron; prążkowane materiały, koronki i porwane tiule; puste ramy po obrazach, pierścionki bez oczek, klatki dla ptaków- bez ptaków; muzyka grana na pile albo jak z upiornej katarynki.
Gadżetów tego typu mam sporo - jak by nie było, lubuję się w tej estetyce od lat, nawet, jesli nie znałam właściwego na nią terminu. Fanty takie tkwią upchnięte w różnych kątach, jako że brak miejsca na właściwą ekspozycje (ale to sie niebawem zmieni. Jeszcze pewnie w tym roku.)
Żałuję, że "Devil's Carnival" okazał się nie do końca tym, czego oczekiwałam, ale i tak jest jedną z rzeczy, do których chętnie teraz wracam. I ponownie zastanawiam się, dlaczego ukręcono łeb tak cudownemu pomysłowi telewizyjnemu, jakim był "Carnival".
Znów też, podobnie, jak swego czasu było z Londynem we wszelkich wersjach i odsłonach- rzeczywistość sama przetasowała się i ustawiła tak, żeby dostarczyć mi przejawów estetyki dark cabaret-owej. Jedną z tych rzeczy jest pewne radyjo internetowe, w którym lecą takie smaczki, jak Beat Circus, Tom Waits, Circus Contraption czy Jill Tracy. Inną- książka "Night circus", którą dorwałam na półeczce z nowościami w bibliotece. Po polsku, co prawda, ale skoro nie udało mi się udać na Pyrkon w celu pożyczenia oryginału od W., to wezmę i przekład :)
Cóż jeszcze...naszła mnie znów wena na szycie i popełniłam dwie spódnice, dzień po dniu; jedna wymaga jeszcze wykończenia, ale drugą mogę się już pochwalić:


Wracając do muzyki- artyści sceny dark cabaretowej są przeróżni, i wielu jest takich, którzy wpisali się w tą estetykę pojedyńczymi utworami, jak Coco Rossi, albo Czesław Śpiewa.
Jednak jedną z bardziej frapujących artystek jest Emilie Autumn. Jej image, teledyski, aranżacja występów czy dokonania sceniczne, są bardzo fajne i bardzo w moim klimacie. Głos ma niesamowity; cały czas odnoszę wrażenie, że nie usłyszeliśmy jeszcze całego jego potencjału.
Poza tym  w "Devil's Carnival" grała zepsutą lalkę, która to rola w przedziwny sposób do niej pasowała.

I gra na skrzypcach i klawiszach. Możnaby pomyśleć, że -zważywszy na całą otoczkę- będzie ona jedną z moich ulubionych piosenkarek.
A tymczasem są zaledwie dwa, trzy jej utwory, które mogę znieść.
Reszta jej muzyki jest---płaska. Tandetna. Jakieś techno umpa-umpa. To tak, jakby zdjąć koreczek z przepięknego flakonu perfum i poczuć zapach taniutkiego śmierdzidła z Rossmana.
Jedną z tych trzech piosenek jest właśnie "Shalott" Musicie przyznać- jej głos ma niesamowity potencjał.
Szkoda tylko, że sama sobie piszę muzykę do większości utworów XD

środa, 5 czerwca 2013

I po festiwalu...

Streetwaves było, było i się skończyło.
Uwielbiam ten festiwal; dzielnice, w których sie odbywa, zamieniają się w rejon magii, jakby tam nagle zaistniał Pod-Gdańsk, który wpadł do Nigdziebądź. Tak samo, jak podczas Fety- człowiek nigdy nie może być pewien, co napotka za rogiem.
Muzyka, siedzącego na dachu garażu? Kręcącego płytą pod trzepakiem DJa? Tekturowe postaci, wychylające się z okien zrujnowanego budynku? Płot, opleciony miriadą sztucznych kwiatów i plastikowych wstążek? Czy może kogoś, kto ci zaraz wręczy coś niecodziennego?..
Ja znienacka zostałam obdarowana obrazem; solidny kawał płótna, zrolowany tak, że dopiero w domu mogłam mu się przyjrzeć w pełnej krasie.
Dostałam też od Fasoli imieninową przypinkę z Disneyowską Alicją i Białym Królikiem, a od królującej na wonnym straganie perfumiarki fiolkę prześlicznego olejku zapachowego, w którym pięknie zmieszano zapach lipy i czarnej prozeczki- moc ma ulotną, ale jest tak piękny, świeży i smakowity, że mam zamiar się nim skrapiać co kilka godzin, póki mam. Potem trzeba bedzie pomyśleć, skąd zdobyć dolewkę.
Koncerty, głównie koncerty. Ale też parę akcji, między innymi taka, gdzie można było wytyczyć ulice na powstajacej na ścianie garażu mapie dzielnicy.
Ludzie pracowicie rysowali, kolorowali i wycinali drzewa, domki i samochody. Łódkę, staw.
Ja przykleiłam ośmiornicę :D
Z satysfakcją odnotowuję, że była większa od łodzi. Tak, jak i powinna.
Znów mi się śniło tsunami, tak tylko mówię...

Daliśmy sobie też zrobić zdjęcie metodą mokrego kolodionu, obejrzeliśmy płomienną rozgrywkę w dwa ognie, ukuliśmy nowy bon mot o "twojej starej" i odkryliśmy kolejne zachowane skanseny PRLu w postaci sali balowej rodem z koszmarów Barei.
Cudownie było machnąć ręką na czekającą robotę, i pójść w noc, gdzie światełka, muzyka, ludzie przemykający w mroku jak zjawy, rozstawione w mroku parku zwiewne pokoiki z gazy i świateł, gdzie tu i owdzie wyrastały z ciemności oświetlone karuzelową iluminacją altanki z jedzeniem...
To są momenty, kiedy miasto jest inne; na chwilę jest pozbawione swojej urzędowej, nieprzepuszczalnej skorupy. Wchodzi się w warstwę jego snów~



Teraz byle do Fety.