czwartek, 28 lutego 2013

Wiosna, panie sierżancie

Utworek numer 13 postanowiłam zatytułować "Wozacka kołysanka"; tak samo zresztą, jak poprzedzający ją utwór- kojarzę ją z "Opowieściami z Meekhańskiego pogranicza", bo jakoś w okolicy ich tworzenia skończyłam czytać drugi tom, który potem leżał dłuższy czas na pianine i był jedną z głównych rzeczy, na których wzrok się zawieszał, kiedy grałam :)
Wiosnę czuję.
Parę tygodni temu po raz pierwszy usłyszałam wiosenny ptasi śpiew, i aż się zatrzymałam, urzeczona
Tym bardziej, że śpiew ten zaskoczył mnie nieopodal jednego z ohydniejszych gdańskich skrzyżowań.
Kilka dni później już o wiele mniej mnie urzekło śpiewanie ptaków o świcie; dość szybko wyparował wcześniejszy zachwyt nad nadchodzącą wiosną, bo akurat ptasie wrzaski nad ranem to nie jest coś, co lubię. Będąc nocnym markiem, przeklinam je w żywy kamień, bo narastają kakofonią z reguły właśnie wtedy, kiedy ja kładę się spać. Małe dranie...
W pokoju zmiany: naprawiłam wreszcie roletę, zainstalowanie której odmieniło pokój w sposób niezwykły, a także drogą przedziwnych wypadków i przypadków weszłam w posiadanie wygodnego fotela, w którym kot się już rozgościł.
Będzie gdzie trzymać- po zepchnięciu kota- ten stos materiałów, które zdobyłam takoż jakoś kilka tygodni temu, i cały czas rozmyślam, co by tu z nich porobić, a łypię cały czas na nie pożądliwie, bo piękne są nad wyraz.
Swoją drogą, niewiarygodne, jaki się we mnie obudził pazerny duch, jak zobaczyłam te wszystkie materiały, takie niczyje i do wzięcia. Ledwo do domu dotaszczyłam, a teraz- nie mam gdzie trzymać :D
Ale moje, śliczne, moje ssskarby......

czwartek, 21 lutego 2013

Nędznicy

Obejrzałam.
Trudno mi usystematyzować wrażenia, czy podsumować je jednym trafnym słowem.
Zacznę od tego, że "Nędznicy" to był albo drugi, albo trzecii musical, jaki widziałam w teatrze, ba- druga albo trzecia moja w życiu bytność w teatrze. Byłam naprawdę mała.
A potem byłam na tym jeszcze kilka razy. Moja mama poznała "Javerta" osobiście, mieszkał niedaleko od nas, spotykało się go czasami na spacerach z psem...
To, "Skrzypek na dachu" i "Muminki" :D
W każdym razie- pierwszy raz ów spektakl obejrzałam, kiedy wszystkie wrażenia pozostawały raczej w formie rozmytego widma, jaskrawego i wyraźnego, ale na wzór snu- nic konkretnego, jedynie silne były emocje. I przekonanie, że to było coś wielkiego.
Nie- Wielkiego.
To jest w ogóle fantastyczne, jeśli się pamięta, jak sie odbierało teatr jako dziecko. Bo wtedy JESTEŚ w sztuce, jesteś w tym świecie i wierzysz we wszystko, co się dzieje na scenie (i aktorzy spotkani za kulisami to nadal są ONI- te dziwne, groźne postacie ze sztuki)
Byłam pewna, że Cosette naprawdę oberwała od karczmarza, że Gavroche naprawdę zginął, i że strzelają prawdziwym prochem.
Nie macie pojęcia, przez ile lat scena snu Tewiego mnie prześladowała jako najbardziej wyrafinowana idea koszmaru sennego, tworząc jakieś dziwne widma w mojej wyobraźni, gdzie powstający z grobów zmarli, golemy i szkielet skrzypka na dachu wirowali w upiornym kołowrocie :D
Krótko mówiąc- "Nędzników" otaczam pewnym kultem, nie mówiąc o tym, że jest to "mój" musical, tak jak "mój" jest Zamek w Poznaniu.

Film...
Po kolei.
To miał być, krótko mówiąc, sfilmowany musical. Zwykłych, mówionych ekranizacji było już wiele- ale to miała być sfilmowana sztuka muzyczna. Więc śpiew, muzyka- ważna część. Prawda?
Owóż- zuo. Zuo sie tam wydarzyło.
Przede wszystkim Russel Crowe- na wszystkie demony Niflhemiu, dlaczego on??
Ok, przyznaję, aktorsko był doskonały, ale o tym potem.
Śpiewanie to NIE JEST jego mocna strona. Można to po części złożyć na karb piosenek Javerta- to nie są proste rzeczy, albo inaczej- to są jedynie zwodniczo proste rzeczy, bo melodia jest wręcz irytująco monotonna w większości z nich. Cały czas na jednej nucie, di'orror.
Dlatego mocny, barwny głos byłby kluczowy, żeby nawet na tych monotonnie powtarzajacych się nutach- słowo honoru, jak msza w kościele- coś się pięknego działo. Crowe ma niski, mruczący głos, i śpiewanie tych wysokich długich tonów, lub wyrzucanie z siebie całych kwestii na pojedyńczej wysokiej nucie, było nie dla niego. No i co on tam próbował niekiedy robić? Hetfield-wannabe? Wczesny Nikel Buck? Cały klimat brał w łeb, kiedy Javert nagle zaczynał zaciągać z blazerska, jak piosenkarz country.
Bardzo, bardzo niedobre to było.
Nie mówiąc o tym, że w pierwszej scenie nasz komisarz wygląda jak Dzielny Wojak Szwejk...
Dlatego, na jego tle, muzyczne wystąpienie Jackmana początkowo mi się podobało. Nawet bardzo -interesujący głos, całkiem wyrobiony. Przez pierwszy kwadrans. Potem zaczął mnie najzwyczajniej w świecie irytować.
Autentycznie, nie mogłam znieść jego kwestii śpiewanych. Prawdę mówiąc, nie wiem, do czego miałabym się przyczepić, jako że nie jestem specjalistą, ale po prostu ----nie wiem, Danzig zostawmy Danzigowi.
Czy to barwa głos, czy ściśnięte momentami gardło wywoaływało we mnie empatyczny dyskomfort, dość że męczyłam się, kiedy Valjean śpiewał.
Słabo było też z Halszką jako karczmarzową Thenardier; o ile jej dychawiczny, skrzeczący śpiew w "Sweeney Toddzie" był jak najbardziej na miejscu i pasował idealnie, tutaj przeszkadzał. Wiem, że słodkie trele by do tej postaci nie pasowały, ale trochę więcej melodyjności, odrobinę więcej najzwyklejszego śpiewu na pewno by nie zaszkodziło.
Sasha Baron Cohen był właśnie taki; świetny. Doskonały element groteskowo-komediowy, a mając w pamięci jego wystąpienie zarówno we wspomnianym "Sweeney{m" jak i w "Hugo", będę wyczekiwać kolejnych musicali z jego udziałem.


Ostatni na szczęście potworek wokalny to młodzieniec, który grał Mariusa, lubego Cosette. Ilekroć śpiewał, ja słyszałam księcia Iktorna z Gumisiów XD Torturowany gumoktorn. Tego faceta nie można było brać poważnie, taki śpiew występuje w kreskówkach jako gag XD Co ten cżłowiek tam robił??
Na szczęście i Seyfried jako Cosette, i Hathaway jako Fantine, a przede wszystkim Samantha Barks jako Eponine- uratowały show. Wspaniałe głosy, wspaniałe kreacje aktorsko-wokalne, nawet jeśli wielu nie spodobała się Seyfried jako Cosette. Ja nie mam grantowejopinii; owszem, była najmniej wyrazistą i najmniej obecną postacią całego filmu, nie powiem jednak, żebym ubolewała nad tym faktem. W moim odczuciu Cosette była bardziej subtelną dziewuszką, nie taką dziarską, zdrową, rumianą, od siadania na orzechach; za mało była francuska, za bardzo amerykańska. Przypuszczalnie dokładnie taka, jak Amerykanie wyobrażają sobie wdzięczne Europejki z czasów dworskich.
Ale to, oczywiście, subiektywny pogląd.
Mała Cosette była śliczna; ładnie śpiewała, ale była przede wszystkim urocza i doskonale pasowała do utartego wizerunku Cosette z plakatu.
Swoją drogą- to dziecko mogłoby grać Odmieńca; ma coś w sobie z nordyckiego trolla... Takiego słodkiego trollo-elfa, tym niemniej.. Było kiedyś takie anime, puszczone na polskim kanale. Gdzie trolle miały całe oczy czarne, bez białek, Śmieszne, kartoflane nosy i były małe, bliższe elfom- kojarzy ktoś? Bo już kilkakrotnie widziałam dzieci, które wyglądają wypisz wymaluj jak postacie z tego anime- poza oczami, naturlich :D


Również przeszkadzała mi teatralna konstrukcja filmu, mianowicie brak przejść, jakicholwiek, i niesamowite podkręcenie strony emocjonalnej. Prawie jak w Bollywoodzie- tania sztuczka, czyniąca więcej szkody, niż pożytku. Ckliwe momenty i zbliżenia tak wielkie, że prawie mogliśmy przeanalizować strkuturę włosów w nosach aktorów... Zbędne to było.
Aktorsko- stanęli na wysokości zadania, w końcu jakby nie było- to nie była grupa jarczmacznych rybałtów, tylko aktorów pierwszej klasy i to widać. Ba- właśnie fakt, że mimo straszliwego kaleczenia śpiewem całej historii, zdołali ją przepoić emocjami, przedstawić w sposób żywy i przekonujący, stnowi o ich klasie jako aktorów.
Ponownie- Hathaway. Była cudowna. Cu-dow-na.


I----relacja Javert/Valjean.
Nie kwękać mi tam pod nosem- to jest kolejny fakt :P
Obsesja Javerta, ta paląca mania, żeby dorwać jednego konkretnego więźnia, to była mroczna i niszcząca namiętność i Crowe przedstawił ją w sposób wysoce satysfakcjonujący. Nie wiem, czy miał taki zamiar, czy w oprawcowywaniu ról wzięli pod uwagę całą głębię podtekstu, jaki zostawił Hugo.
Z psychologicznego punktu widzenia ma to doskonały sens: próba przeciwstawienia się tej namiętności, kontrolowania jej, miała się przejawić w pochwyceniu i uwięzieniu Valjeana. Kiedy ten zaprzestał ucieczki i poddał się, Javert miał do wyboru- albo skonfrontować się z własnymi emocjami, własną seksualnością, albo uciec. Definitywnie.
Jego postać nie pozostawia nam cienia wątpliwości, że jest głęboko religijnym człowiekiem, który ceni sobie obowiązek i prawość nade wszystko. I jego uczucie, które musiałby uważać za grzeszne, popchnęłaby go do targnięcia się na własne życie.


Dla pewności jeszcze raz sprawdzę, czy to Hugo napisał słowa:
"Twenty times he had been tempted to throw himself upon Jean Valjean, to seize him and devour him. ", bo jeśli tak- próżne zaprzeczanie.
Choć dla mnie ten związek jest jasny tak czy siak- dlatego m.in. opowieść jest tak interesująca. Cukierkowa miłość Cosette i Mariusa- meh, nudy. Nieszczęśliwa miłość Eponiny, dramat Fantine, smutny los Valjeana, niepotrzebna śmierć Gavroche'a- tak, tak, wszystko to wzruszające jest i w ogóle.
Ale obsesyjna namiętność Javerta- to jest to, ten mroczny puls opowieści, który tętni w tle, raz bliżej, raz dalej powierzchni. To jest cały smaczek. I to uchwycili w filmie bez pudła.
Powtarzając za Recoil: It's all about control...

poniedziałek, 18 lutego 2013

A kolejny utwór to...

Kołysanka.
To będzie kołysanka, ten nowy utworek.
Nawet nie za bardzo powinnam to pisać w tonie oznajmiającym, jakbym tak sobie właśnie sama postanowiła- kołysanką utwór jest, tak się ułożył, i myślę, że nawet na początku nie miałam szansy wpłynąć na to w żaden sposób.
A może za dużo władzy pozostawiam duchowi pianina?...
Herezja; oczywiście, że nie miałam na to wpływu.
To JEST kołysanka; przygrywam ją sobie i się kiwam na stołku :D Jest poza tym bardzo prosta, a kołysanki mają prawo takie być, więc mogę się usprawiedliwić tym właśnie. Wiem, że bazuje na dwóch akordach, ale ten typ tak ma. Usypiać ma, a nie pobudzać :P
No, oczyszczona ze wszystkich zarzutów.
Jeszcze się nie ustabilizowała, wciąż jest utworem otwartym, bo prostota prostotą, ale jest tam potencjał i nie mogę tego zostawić w aż tak prostej formie, gdzie nic, ani razu, sie ze sobą nie sprzęga jakimś fajnym dysonansem.
Będzie kołysanka z piekła rodem: luli-luli-luli-BRZDĄĄĄĄĄĄK-luli-luli... :D
Mam nadzieję, że nie przedobrzę.
W każdym razie- teraz, wracając do kulinarnych porównań, mam ten etap, jak gdy się ubija pianę z białek, i już jest biała i lekko pienista, ale wciąż płynna. Tyle tylko, że na tym etapie ubijania piany ma się dość i naprawdę marzy się tylko o tym, żeby się cholerstwo wreszcie usztywniło.
Tu- przeciwnie: delektuję się nieśpiesznym graniem, tym, że się tak kiwam,... Bardzo przyjemne i relaksacyjne, w każdym razie dla mnie, bo kręgosłup daje mi do wiwatu (boli okropnie, jak posiedzę przy pianine za długo XD).
Teraz właśnie chciałabym mieć przed sobą kilka długich wolnych dni, szczególnie przy obecnej pogodzie, bo to idealne dni na granie. Alas- teraz zaczyna mi siebardzo intensywny tydzień pracy :/ Mam nadzieję, że do niedzieli nie zapomnę, co już ułożyłam- bo OCZYWIŚCIE nic jeszcze nie zapisałam XD

W ogóle chyba wiosnę czuję.
Jeszcze może nie w powietrzu, ale w innych subtelnych sygnałach, jak choćby w tym, że rozglądam się ponownie za jakimiś fajnymi kursami tańca, no i zaczęłam szyć na potęgę.
Dwie rzeczy w dodatku uszyte z materiałów tzw. ścinkowo-resztkowych, co do których mało kto by uwierzył, że starczy ich na cokolwiek- ha :D Plus dziesięć do skilla "Survival": dajcie mi torbę ścinków, a ja po kilku godzinach dam Wam kompletną nową garderobą na wiosnę 8-)
...no, prawie.
A szyć mogę dlatego, że wreszcie rozkminiłam, jak współpracować z naszą maszyną do szycia.
Otóż muszę za każdym razem przebłagiwać ducha maszyny -_- Powiedzieć mu kilka miłych słów, i tak dalej.
Tak, tak, brzmi zabawnie, ale to prawda- jak ducha maszyny nie ugłaskam, to zaraz a to nitkę wciągnie, a to zacznie pętelkować- czynić jednym słowem wstręty.
Duch pianina, duch maszyny... Robię się w nich wyspecjalizowana. Gdzie mój koktail z ayahuaski...
A w tym wszystkim- the Spirit of Jazz :D

piątek, 15 lutego 2013

Różnica czasu

Wstałam od gry w Dragon Age'a i nieśpiesznie zaczęłam sie zastanawiać, co zrobić z tak dobrze rozpoczętym wieczorem.
Poszłam do kuchni zrobić sobie herbatę i zdębiałam, kiedy kuchenny zegar uwiadomił mnie, że oto pierwsza minęła.
Czyli znów poczucie czasu mnie opuściło; co oznacza, że od kilku godzin trwa noc, jest już późno dłuższą chwilę. A ile dokładnie chwil temu wyżywałam się radośnie na pianinie, bo akurat miałam dużo energii, a w kamienicy było przyjemnie i ---no właśnie: cicho? Myślałam, że jest raptem po ósmej, kto by tam patrzył na zegarek. Zresztą - nie mam zegarka.
No dobra, mam, ale nie noszę, jest plastikowy i nieprzyjemny w dotyku, i sztywny tak, że stoi na przegubie prawie na sztorc. Dostałam w uznaniu zasług- prawie jak amerykański policjant, idący na emeryturę, tyle że amerykański glina dostaje złotego rolexa, a polski tłumacz dostaje plastik z Van Goghiem :D Ładny, w błękitach taki, ale nie noszę zegarków. W telefonie jest- ale ten zaś cholera wie, gdzie. Gdzieś tam leży pewnie. Chyba XD
Oooops.
No ale nikt jeszcze nie przyszedł, nocą, kolbami w drzwi załomocą---tać. I chwała bogom, bo wyszły mi bagnety na tą chwilę.
...Hej, a może przez cały czas chodziło o kolby kukurydzy? Gotowane, na przykład?
Widzicie to? "Otwierać w imieniu Władzuchny! <paćk! paćk! paćk!> Otwierać, albo napchamy kukurydzy w dziurkę od klucza".:D

Tak czy inaczej- potrzebuję udać się na koncert, najlepiej muzyki klasycznej. Z braku takowego znalazłam dziś całkiem przyjemny koncert Mahlera na YT, ale jednak prawdziwy, żywy dźwięk to jest najlepsze antidotum na pozytywkę w głowie, nie mówiąc o tym, jak na zastój w pracy TFUrczej.
Opera też by mi dobrze zrobiła... Poza tym wypadałoby inaugurować kieckę, jaką na okazję rozrywek wysokich sobie uszyłam- prawie całkiem sama, i prawie już skończyłam :]
Więc teraz prawie muszę znaleźćokazję, żeby ją prawie włożyć XD
Ostatnio w RMF classic- które jest jedynym polskim radiem, jakie słucham- puścili bardzo dużo przyjemnej klasyki, standardowo Prokofiew i Vivaldi, ale w pewnym momencie zagrali takie ckliwe, kiczowate zło, taki sielankowy muzyczny landszafcik, że coś okropnego. Wysłuchałam tego z niesmakiem, zajęta swoimi sprawami, ale kiedy spikerka po szczęśliwym dobiegnięciu utworu do końca powiedziała "To był Ludwig Beethoven..", moja głowa samoczynnie, jak na dobrze naoliwionej sprężynie, podskoczyła i obróciła się w stronę radia, z towarzyszącym temu niekontrolowanym i pełnym zawodu: "No Ludwiku!" :D Martwy od stuleci, a jeszcze potrafi człowiekowi takie coś zrobić :D
W ramach detoksu tedy- Apassionata:

czwartek, 14 lutego 2013

Sen

Śniło mi się dziś coś przerażającego: dostałam pracę w dużej firmie, gdzieś na ciemnej, odciętej od świata pipidówie.
Pierwszego dnia- w poniedziałek- znalazłam się w firmie: wiele rozrzuconych na przestrzeni setek hektarów, cichych i pustych budynków, z rzadka smętny pracownik w kombinezonie, przemykający w oddali. Cichy szum generatorów.
Żywego ducha.
Ludzi odnalazłam w biurze, gdzie rozpoczął się meeting. Brałam w nim udział, mimo iż kompletnie nie wiedziałam ani co to za firma, ani w jakim charakterze mnie tam zatrudniono.
Meeting odbywał się w naszym salonie, w sopockim mieszkaniu, a prowadził go szef, który wyglądał jak George Martin (minus czapeczka).
Zebrani pracownicy emanowali tą zblazowaną pewnością siebie na pokaz, wynikającą z faktu, że pracują w firmie już całe dwa lata, między sobą mówią na szefa "stary" i generalnie- wiedzą już, co i jak.
Meeting skończył się o 22:45 i okazało się po pierwsze, że potraktowano to jako mój dzień zero, więc mi nie zapłacą, po drugie- że nie mam jak wrócić do Gdańska, a nikt nie chciał mnie podwieźć.
Dziękuję ci, śnie :) Dobrze było się obudzić i stwierdzić, że tym właśnie byłeś- snem tylko.

Zresztą, co kilka dni tak mam- szczególnie, kiedy pogoda dopisze; że idę sobie ulicą, i nagle, jak nie przymierzając grom z jasnego nieba, spada na mnie poczucie ogromnego szczęścia: jestem w Gdańsku.
Cholera, no niech mi ktoś powie, że huna to bzdurki-bajdurki
Because I had a dream... And now it's my reality :D
Tylko słońca mi tu brak.
Ale nic to, czekam, aż tamten żółty dom z niebieskimi okiennicami zamajaczy na horyzoncie zdarzeń.
Względnie ten:

Tymczasem zaczęłam pracę nad nowym kawałkiem. Nie jest to ta iskra boża, jak w przypadku poprzedniego, co nie zmienia faktu, że motyw zakotwiczył w mojej głowie, i nie daje się stamtąd wyciągnąć, zagłuszyć, wyłączyć choćby na moment. Ciekawy etap, pełen możliwości, ale na dłuższą metę męczący.
Wyobraźcie sobie- calutki czas mieć w głowie włączoną pozytywkę XD

poniedziałek, 4 lutego 2013

Opowieści z Meekhańskiego pogranicza

Przeczytałam "Niebo ze stali" Roberta Wegnera.
W przeciągu kilku tygodni zapoznałam się ze wszystkimi opowieściami z Meekhańskiego pogranicza, połknęłam je z zachłannością, jakiej dawno nie odczuwałam przy czytaniu.
Furda sen, sen jest dla słabych, odeśpię jak skończę, i tak siedziałam do 4, do piątej, a czasem- z bólem serca i ogromnym wysiłkiem woli- do ledwie drugiej.
I przeczytałam.
I----i teraz co?
Natychmiast rzuciłam się do sieci, szukać informacji o kolejnej części, pewna, że skoro "Niebo.." miało swoja premierę w marcu zeszłego roku, lada moment możemy sie spodziewać kolejnego tomu.
Prawda?....Z pewnością, musi tak być, prawda?...
Bo na sieci ni widu ni słychu. Wyszukiwarka wyrzuciła mi jakieś strzępy zapowiedzi sprzed roku, sprzed dwóch, aż niewiarygodne.
Toteż nie dowierzam.
Ktoś coś na pewno wie. Na pewno ktoś zna ludzi, którzy znają ludzi, a owi z kolei- znają odpowiedzi.
Chcę tego kolejnego tomu bardziej, niż kolejnego tomu "Gry o tron", który owszem, wychodzi za parę tygodni, i cóż z tego, niewiele pamiętam z poprzedniego tomu, poza tym znów będzie tak, że spotkamy jedynie kilku z ogronej rzeszy bohaterów.
Ja chcę Meekhańskie pogranicze >_<
I Północ :) Nadal północna drużyna jest moją ulubioną; Wozacy budzą zarazem sympatię i litość, czaardan Laskolnyka- sympatię i podziw, zwłaszcza sam generał. Kailean mnie drażni; wściekła jakaś, czy co? A niech sczeźnie. Natomiast Czerwone Szóstki najzwyczajniej w świecie uwielbiam. Znalazłam porównanie z "Thorgalem"- przyznam, że i mnie przyszło do głowy, kiedy czytałam "Północ" i może to jedna z przyczyn, dla której drużyna z gór jest moją ulubioną. Issar Yatech i cała jego dziwna wędrówka---zaplątane. Podejrzewałam częsć rzeczy, owszem, ale całe Południe jest mocno deliryczne, a coś takiego lubię u Vonneguta bardziej, czy Viana :P
Zachód- dobry. Przeczytałam jednym tchem. Ale już nie pamiętam imienia głównego bohatera XD Choć bardzo go polubiłam. Czekam, aż wróci.
I uwielbiam wszystkie możliwe rodzaje magii, które pojawiają się we wszystkich częściah, a zwłaszcza we "Wschodzie". To między innymi sprawia, że ten świat jest tak bogaty i różnorodny- jest i szamanizm, i zrytualizowana magia "wysoka",  i plemienne czary, magia krwi, magia zwierząt, dziwna, obca magia Aherów, no cudności.
Pytanie do tych, co czytali- ciekawa jestem, więc się wypowiedzcie, proszę: jaką magię byście wybrali? :)
Jest aspektowana Moc; są Mówcy Koni: Łowcy Duchów: Rozmawiający z Duchami: Widzący; Słyszący; są Dwukształtni; są Źrebiarze. Jeszcze pewnie paru, o których zapomniałam.
Mi najbardziej spodobała się magia Dag, Widzącej i Słyszącej :D Noszenie magicznej zbrojowni na sobie w formie koraliczków i bransoletek, które w stosownym momencie można zerwać i cisnąć we wroga, robiąc mu w ten sposób różne rzeczy? Bring it :D

sobota, 2 lutego 2013

Gdzie jest słońce?

Moje marzenia się ostatnio bardzo skonkretyzowały.
Przymykam oczy na zawiesistą szarość za oknem i zawzięcie wizualizuję sobie to, co mi sie marzy.
Stary dom na klifie, pustawy, z niewielką ilością sprzętów, o wysokich oknach i wysokich pokojach, w słonecznej strefie geograficznej; w głównym pokoju, z tarasem wychodzącym na morze, fortepian i wygodny szezlong, stosiki książek. Gdzieś w obrębie domu- potrzebne do przetrwania, niezbędne drobiazgi (w tej grupie mieści się, oczywiście, wino i sery).
Dużo świeżego powietrza, słońca, morza, ciszy i spokoju.
Jest to tak sprecyzowane, obleczone w formę marzenie, i tak silne, że czekam niemal, aż rozpruje się warstwa rzeczywistości i wspomniany dom zwieńczy rozwijającą sie nagle przede mną ścieżkę, możliwe, że brukowaną żółtą kostką.
Nie pogardziłabym takim, na przykład:

Wczoraj zadałam sobie wyrafinowane tortury, bo ślęczałam przed kompem i przeglądałam zdjęcia pod hasłem: Greek cottage; Spanish cottage; mediterranean cottage; sunlit terrace, itd. Dlaczego człowiek to sobie robi?..
Powietrza mi trzeba; powietrza i słońca. W Gdańsku, przy takiej aurze, jaka panuje obecnie, w powietrzu kłębi sie smog. Wgryza się w oczy, nos, przesącza przez ubrania, nie można nawet o pewnych godzinach otwierać okien, bo swąd natychmiast rozgaszcza się w mieszkaniu. Mam wrażenie, że mam szarą nie tylko skórę, ale nawet krew.
No więc przez godzinę głodnym wzrokiem oglądałam zalane słońcem, śródziemnomorskie uliczki, białe ściany z niebieskimi okiennicami i roziskrzone morze.
A potem, może z tego rozkojarzenia, przed zaśnięciem, nie mogłam się doliczyć swoich utworków. Nie to, że je sobie zawsze zliczam przed snem, nic takiego. Ale raz na jakiś czas trafia mnie pytanie: co ja właściwie tam w tej puli mam? Za każdym razem muszę liczyć od początku, a i tak się wczoraj pomyliłam i zapomniałam o jednym. Dopiero głębokie poczucie, że coś się nie zgadza, pozwoliło mi wreszcie, po kilku długich minutach, odkryć zgubę.
Wszystko to zaś dlatego, że ostatnio nie chce mi się ich zapisywać. Na razie mieszczą się wszystkie w głowie i palcach, więc nieprzyjemne zadanie spisania ich odkładam wciąż na później. Ale skoro zapominam powoli o istnieniu co poniektórych... A przecież jest ich ledwie dwanaście.
Chyba...
W tym jeden, który nazywam "okruchem", bo jest krótki, instrumentalny i bardzo bardzo prosty. Taki okruch :D
Słońca, ciepła, argh XD