czwartek, 30 października 2014

Little calamities

Chciałam piosenki o szaleństwie, za to mam utworek o katastrofach.
Małych.
Tak go zresztą nazwałam, jeszcze nie wiem jednak, w jakim języku ostatecznie go zatytułuję.
I jak cudownie się złożyło, że miałam ten kawałek w głowie, kończąc "Toll The Hounds", ósmy tom Malazańskiej. Bo nie miałam pomysłu na żadną inną muzykę, zresztą w obecnej fazie tworzenia nie ma sensu włączać sobie czegokolwiek, co nie jest bardzo różne od klimatu tworzonego kawałka. Który tutaj akurat bardzo pasował; wzruszyłam się prawdziwie. Niech Cię licho, Erikson, oczy sobie przez tego cżłowieka wypłakuję...
Sam ósmy tom dość mnie zmęczył; Tiste Andii, czyli rasa, opowieść o której dominowała w tym tomie, to cholerne emo, więc czytanie ich smętnej, wydumanej filozofii i wszelkich nihilistycznych wynurzeń wystawiło moją cierpliwość na próbę.
Pod koniec wszelakoż rzecy nabierają tempa, i - może z uwagi na fakt, że już bliżej do końca serii niż dalej- zaskakująco wiele, jak na tego autora, wątków zostało pozamykanych.
Co za ulga.
A kawałek...
Oczywiście fragmenty, z którymi od poniedziałku się zmagałam, przekonana, że w życiu ich nie opanuję, teraz przychodzą mi w miarę łatwo - o ilę, grając, nie myślę o nich. Jak z żonlgerką; trzeba wejść w rytm i ruszać rękami instynktownie, na pamięć. Bo jak człowiek zacznie się przyglądać palcom, i jeszcze nie daj Cthul sobie liczyć pod nosem, to nagle się okaże, że tych palców jest za dużo, a w ogóle to jak ja to gram, niech no się przyjrzę bliżej--- bum, kiks. Palce splątane, rytm zgubiony i zawiecha XD
Ale kawałek zaskakująco daje mi po dłoniach. Do tej pory jeszcze mi się taki chyba nie trafił; oby w istocie nie dosżło do jakiejś małej katastrofy :/
Szczególnie prawa dłoń- akompaniament standardowo nie jest jakiś trudny, przeciwnie. Prosty jak prostownica :D
Ale wierzch prawej dłoni, ścięgna nadgarstka, każdy jeden palec z osobna- stoją w ogniu. To chyba nie jest dobry znak :/
Za mało praktyki i umiejętności; ale nie będę jak Chopin, który- jeśli wierzyć plotkom- wiązał sobie sznurkami supły na palcach, a potem katował dłonie lodowatymi kąpielami O_o

Ach, tak: nie poszłam statystować.
Kazali mi gdzieś być o 5 w nocy, kiedy ja wróciłam do domu o wpół do pierwszej z koncertu Tricky;ego, pff.
Plus, mam zwyczajowo jednodniowy weekend, więc dzień na offie sieprzyda.
Bo - najważniejsze- mam Małe Katastrofy do opanowania :P

poniedziałek, 27 października 2014

Theatre of...

Piosenka o karnawale jest ostatnią gotową: tekst, wszystko. Poza tytułem; sama nie wiem.. "Karnawał cieni"?
O ileż łatwiej jest nazywać piosenki po angielsku :/
Teraz na tapecie jest nowe; na razie jest ok, poza jednym fragmentem, który jest słodko jazzowy, i o poziom lub dwa wyżej, niż reszta, wiec ta reszta musi dogonić, or else.
Ścięgna moich nadgarstków stoją w ogniu.
Tymczasem wielkimi krokami zbliża się mój "filmowy debiut".
Zobaczymy, co to będzie. Tak udało mi się ułożyć pracę, że jeden dzień zdołam spędzić statystując, nie wiem, cy pchając się na Sołdka w tłumie uchodźców, czy dając się zastrzelić gdzieś na Dolnym Mieście.
Dwanaście godzin.. Bogowie.
Ale i tak fajnie, przygoda, przygoda.
Bo cały czas zastanawiam się nad czymś, co bardzo silnie odczułam -nie po raz pierwszy w życiu, o nie - zaraz po tym, jak opadła kurtyna nad Jekyllem/Hyde'm, owacje na stojąco, orkiestra dogrywająca ostatnie takty motywu przewodniego.
Ilekroć wychodzę z teatru, a zwłaszcza z opery/musicalu, towarzyszy mi przejmujące poczucie straty.
I zbieram się z tego tygodniami.
Nie wiem, dlaczego.
Jakbym składała się z wielu warstw, niczym płatków papieru, które każda jedna sztuka, która przejmie mnie na wskroś i rozpali we mnie żywe emocje- niszczy nieodwracalnie, obraca w popiół. Który następnie ulatuje w obłoczku pyłu. Nie ma, przepadło.
Dlaczego, na litość bogów? Aktorstwo to tony blokującego pory pudru i wieczny lęk, czy się będzie miało gażę, publiczność, talent.
No więc o co cho? XD

piątek, 24 października 2014

Piosenki o szaleństwie

Nadeszła ta pora roku, w której mam apetyt na bardzo określony rodzaj muzyki.
Może to coś w powietrzu, ta nagła surowość, ostre nuty dymu oraz zesłych i gnijących liści; mgła, rozbijająca plamy światła w najeżone kolcami kule, odległość do których trudno w takich okolicznościach ocenić.
Zbliżający się dzień Wesołych Zmarłych. Ostatnia fala kolorów błyskawicznie przemija w szalonym kalejdoskopie zmieniających się barw, obnażając ponury czarny kościec drzew i szare bryły domów.
Zapach, zapach w powietrzu jest nie do opisania.
To jest ten sezon, ten dymny, mglisty, piękny czas, kiedy chcę słuchać piosenek, w których - jak to ująć, żeby nie zabrzmiało niepokojąco - pobrzmiewa obłęd. Gdzie jest krew i krzyki opętanych.
-----Hm. Chyba nie udało mi się złagodzić tego opisu :D
Teraz całe słodkie, słoneczne etno znika z mojej playlisty, funk, jazz, a także melancholijny mrok Nilsa Frahma, czy Piano Interrupted; ustępują miejsca takim rzeczom, jak Devill Doll, Queensryche czy Repo the Genetic Opera.
Nic łagodnego; nic optymistycznego i kojącego (poprawka- na mnie te potępieńcze krzyki działają bardzo kojąco. A jeszcze jak muzyka sugeruje zstąpienie do najgłębszej otchłani szaleństwa- tym piękniej, tym treściwiej). Optymistyczne pitu-pitu jest obecnie abominacją, jak posłodzona zielona herbata.
Ach, Depeche Mode też, wybrane utwory. Tak, Black Tapes for a Blue Girl; Dream Theatre; Type.. (choć ten balansuje na krawędzi smętnego, rozciamkanego rozsądku, więc ostrożnie dobieram ich piosenki)
Suite sister Mary; The girl who was....Death; Legal Assassin; The Darkest Star - albo te rzeczy, albo żadne.
...słońce jak na złość wylazło. Pechowo; nie da się do pięknej polskie jesieni słuchać brzęku łańcuchów :D

Zapomniałam wspomnieć, jak Poznań się zmienił od mojej ostatniej wizyty.
...która była w marcu tego roku, ale milczeć tam, to było co innego, nie łaziłam po mieście, nie odnotowywałam wszystkich zmian. Pyrkon był. Cicho być.
Jakaś obcość; powolutku, małymi kroczkami, ale się wkrada.
Nieuniknione, oczywiście, Gdańsk też się zmienia (moim zdaniem na lepsze), ale obserwuję to z dnia na dzień, więc nie odbieram tego w formie terapii szokowej, jak miało to miejsce w Posen.
Rozkopane pół miasta; kluby i puby, które pamiętam z czasów studenckich, swojskie i nieco brudnawo-obsiorbane, ale takie kochane, nagle są sopoćkowato-tandetne, wypchane po sufit dziwnymi ludźmi, których bym się raczej spodziewała w go-go klubie, wpychających pieniądze za majty tancerek. Ceny niebotyczne, barmani ignorują człowieka zupełnie jak w hipsterskich sopockich lokalach, gdzie klient to petent, a gwiazdą jest osoba usługująca zza kontuaru...
Zamiast śmiesznych, stylowych mebelków- gumowate pufy i sofy, które łatwo przetrzeć i oczyścić z wszelkiego rodzaju pozostałości nocy; stoły lepkie, wnętrze ogołocone ze wszystkiego, co mogłoby - o zgrozo- podpaść pod kategorię "babciowe", miejsca niegdyś o specyficznym klimacie- zrównane pod linijeczkę zgodnie z obowiązującym aktualnie trendem.
Ale największa zmiana- Zamek.
MÓJ Zamek, na bogów- zostaliśmy uzurpowani, wysiudani, to rokosz jest i granda jakaś XD
Przede wszystkim wesżłam przez wejście główne, czego dawno nie robiłam- wchodziłam sobie bocznym wejściem, bo bliżej było do mojej ulubionej części budowli.
Teraz przypomniałam sobie zatem jeszcze jeden powód: główny hol to perła w koronie szpetoty; czegoś tak obrzydliwego daleko szukać- a, no chyba że ktoś się wybierze do Opery Bałtyckiej -_-
Gierkowskie lastryko na ścianach, podjazdy i windy w polskiej interpretacji stylu "cutting edge" nie wkomponowane w żaden sposób we wnętrze- choć, może przeciwnie: wpasowały się idealnie. Płyta pilśniowa, wszędzie wrażenie PRLowskiej meblościanki tapetującej ściany, wszystko brzydkie do imentu.
Tłumy. Wycieczki, na litość boską; szlajające się po moim zamku hordy bachorów z przewodnikami, przy czym korytarze- zawze przyozdobione obrazami i plakatami- puste i łyse.
Ale najgorsze- NAJGORSZE: zniknął fortepian.
Teraz w tym miejscu wydłubano jakś maleńką wnękę, gdzie za szybką stoi sobie rzeźba gołej baby.
Świę-to-kradz-two XD
Straciłam mój ostatni przyczółek; ostanie miejsce, gdzie mogłam sobie pograć na forpietanie.
Teraz nie mam już nawet tego, z związku z czym udaję się na pielgrzymkę w muzykę, żeby ponownie odnaleźć swoje spokojne centrum.
Zbaraż padł.



środa, 22 października 2014

Jesienne metamorfozy

Koncert gagaku...
Marzyłam o nim od dawna. A kiedy wreszcie go usłyszałam w Polsce, myślałam głównie o tym, jak dobrze byłoby usłyszeć go w plenerze, w okolicznościach japońskiej przyrody, najlepiej przy jakiejś pięknej światyni, wokół sosny i bambusy, nawet sarny, niech tam, małe podłe złodziejaszki....
Czy w naturze ludzkiej leży głęboko u podstaw szukać dziury w całym?
Ale emocje były, naturalnie; gagaku to jeden z tych gatunków muzyki, ktore wywołują u mnie mrowienie duszy. Kiedy muzyka zaczyna się na czubku głowy, i falą odrętwienia spływa na resztę ciała, pozbawiając je czucia, reaktywności na bodźce inne, niż dźwięk, harmonia.
Wyłączyłam się zupełnie.
---do momentu, kiedy wyszedł na scenę tancerz w masce lwo-smoka.
Historia za tym stojąca jest całkiem smaczna. Otóż był sobie kiedyś młody, bitny władca, obdarzony jednak wielką urodą. Tak wielką, że jego śliczność rozpraszała wojowników, którzy w związku z tym przegrywali bitwę za bitwą, bo myśli mieli zaprzątnięte czym zgoła innym, niźli zmagania na polu bitwy 8-)
Inne zmagania im widno były w głowie....
Przeto władca wpadł na koncept, co by przed każdą bitwą zasłaniać swe cudne liczko maską, przedstawiającą smoka (lwa, moim zdaniem; zdaniem Wojciecha: maską szopa pracza). I taka to postać, w obszernych, sztywnych szatach, ze śmieszną japą, paradowała sztywno po scenie do wtóru nadal olśniewająco pięknej muzyki gagaku.
Z tym, że z bliskości czwartego rzędu rzeczona maska nie wyglądała ani jak smok, ani jak lew.
Ani nawet jak szop pracz.
Wyglądała jak Pacman na kwasie.
Trochę psuło to efekt, jako że krztusiłam się ze śmiechu, ilekroć lewko-pacman kierował swój profil w moją stronę :D

Myślałam, że gagaku będzie tym głównym przeżyciem wyprawy do Poznania.
Bo spotkania towarzyskie szły innym torem, radością były wielką, i ukojeniem istnym. Ale muzyka... Muzyka to co innego :)


Pójście na mój ukochany musical, którego piosenki, teksty, momenty, towarzyszą mi przypadkowo, w nieprzewidywanych momentach, nagle rozbrzmiewając w mojej głowie, przypominając się wyrwanym wersem, kawałkiem melodii...
To było przeżycie duchowe wyższego rzędu.
Siedziałam na samym skraju widowni, na szarym końcu; ale w którymś momencie nawet to nie miało znaczenia, bo nie oddychałam, nie siedziałam, tylko lewitowałam, i mogłam w spokojności osuszać oczy po doznanych wzruszeniach.
I owszem, aktorzy Teatru Muzycznego w Poznaniu nadal mają jakąś drogę przed sobą, jeśli chodzi o grę aktorską. Nawet, jeśli byli to aktorzy z castingu- widać umiejętność grania to zajęcia fakultatywne w szkołach śpiewu estradowego... :P
Do tego stopnia, że jęłam się zastanawiać, czy to będzie już zawsze regułą, że opisując dokonania aktorów w musicalach, będę chwalić śpiew, a czasami dodawać: "Co więcej- dobrze grał/grała", jakby była to niespodziewana łaska, dodatkowa zdolność, której nikt wszak nie miał prawa oczekiwać.
Nawet główny bohater- tego dnia grał go Janusz Kruciński- początkowo sprawiał wrażenie nieco sztywnego, jednak być może było to wprowadzenie do postaci pełnego zasad i układnego doktora Jekylla; ale z czasem rozkrochmalał się, wczuwał, a gdy doszło do przemiany w Hyde'a... Przysięgam, aktorowi przybyło masy, wzrostu, zmienił się cały, nie tylko jego głos.
Jego głos.... *_* Ech.
Przedziwne cuda, istna magia, a głos, ten głos, chcę mieć dla siebie, w słoiku, na własność, moje.
Znowu się zakochałam -_-
Doprowadził mnie do łez ostatnią sceną, co w zasadzie powinno doprowadzić do kresu miłości- niestety. Serce nie sługa.
Innym wspaniałym głosem tego dnia, w dodatku w towarzystwie bardzo dobrej gry - co, jak wspominałam, jest ostatnimi czasy dodatkowym walorem w musicalach :P- była postać Emmy, grana przez Edytę Krzemień. Głos jak atłas, jak płyne złoto; mocny, kiedy trzeba, innym znów razem- miękki, delikatny, w każdej odsłonie jednak bez skazy. Cudowny. Mimo, że piosenki śpiewane przez Emmę nie należą do moich ulubionych- jakieś mdłe pitu-pitu o miełości- sam fakt, że dane mi było słuchać tego konkretnego głosu, było nagrodą samą w sobie. Cu-dow-ny.
Za to Lucy... To była dobra postać, zagrana zupełnie inaczej, niż w wersjach, które do tej pory widziałam; ta Lucy do końca próbowała flirtowaćz Hydem, kokietować go, by jak najdłużej go trzymać w jakim takim szachu. Mniej sprawiała wrażenie ofiary, aż do przeostatniej sceny, kiedy to razem z Hydem stworzyli scenę tak niesamowitą, pełną wibrującego, mrocznego erotyzmu, że aż dech zapierało.
Chodzi, oczywiście, o piosenkę "Dangerous game".



Atmosfera, jaką stworzyli na scenie, ta kipiąca chemia, to, jak zagrali, było tak potężne, tak niesamowite, że przyznam - dziwnym było przeżyciem oglądać tą scenę w towarzystwie setki innych ludzi, ukrytych w ciemności, milczących, wstrzymujących, zdałoby się, oddech. Jakby się oglądało przyjemniejszą wersję  "Salo, czyli 120 dni Sodomy" na niedzielnym pikniku, w przytomności rodziny.
Podpatrywaliśmy scenę szalenie osobistą i naładowaną takimi emocjami, że braknie słów na ich opisanie.
Tylko że wokalnie Lucy była...momentami trochę przykra dla ucha. Nie wykluczam, że był to element postaci- w każdej jednej inscenizacji J&H Lucy ma głos przekupki; tak i tutaj, była dość rozdarta, głos popowy, i - czy się odważę sięgnąć po ten epitet- tandetny.
Ale niezmiennie poprawny, żadnych fałszy, zgubionych nut. A moc- moc głosu godna pozazdroszczenia.
Z grą zmagała się nieco bardziej; właściwie najwięcej z innych postaci na scenie.
I ku mojemu żalowi, realizatorzy- zapewne z powodów finansowych- zrezygnowali z piosenek "Noone knows who I am" i "Good'N'evil", zastępując je późniejszą wersją z utworem 'Bring on the men", która jest bardzo burleskowa i pieprzna, ale nieco mniej wnosi do postaci Lucy.
Plus te dwie piosenki., muzycznie, są moim zdaniem znacznie ciekawsze.


Doskonały za to był John; w tej roli Grzegorz Pierczyński. Był tak świetny, tak przekonujący, że sama chciałabym mieć takiego kumpla.
Natomiast pewnym rozczarowaniem był dla mnie chór. W oryginale z Broadwayu piosenki, wykonywane z udziałem chóru, mają kopa.
Szczególnie dwie: "Facade" i "Murder". Każda otwiera jeden akt, i są wspaniałe, zróżnicowane wokalnie, dające duże możliwości interpretacji. Tym większa szkoda, że w poznańskiej wersji z tych możliwości nie skorzystano.
Dla porządku przyznam: partie, gdzie śpiewał chór mieszany, jakoś się broniły, zwłaszcza jeśli śpiewano na głosy. Sekcja męska dawała radę.
Ale kiedy śpiewały same kobiety, brzmiało to słabiuśko i mikro, niczym rachityczny śpiew kruchych jak pergamin saturuszek z chóru kościelnego.
A, przyznacie, w tych utworach potrzebna jest MOC.




Ale sam ruch sceniczny chóru był o nieba lepszy, niż gdy ostatnio obserwowałam przy okazji "Upiora w operze". Na scenie działa się londyńska ulica schyłku XIX wieku, i to było piękne.

Koniec końców, musical "Jekyll&Hyde"na żywo, uważam za ukoronowanie tego roku- tak, przegrywa nawet Portishead, i Tricky i Nordcon, i kilka innych rzeczy. Spotkałam moją miłość i ona mnie nie zawiodła (zbytnio). Teraz dniami całymi gram "Sympathy, tenderness" na pianinie, i słucham "The world has gone insane", bo płakałam rzewnymi łzami, kiedy Jekyll zginął, i z powodu przerw w oddychaniu jestem pewna, że uszkodziłam sobie kilka tysięcy rozmaitych komórek.
Warto było.