Koncert gagaku...
Marzyłam o nim od dawna. A kiedy wreszcie go usłyszałam w Polsce, myślałam głównie o tym, jak dobrze byłoby usłyszeć go w plenerze, w okolicznościach japońskiej przyrody, najlepiej przy jakiejś pięknej światyni, wokół sosny i bambusy, nawet sarny, niech tam, małe podłe złodziejaszki....
Czy w naturze ludzkiej leży głęboko u podstaw szukać dziury w całym?
Ale emocje były, naturalnie; gagaku to jeden z tych gatunków muzyki, ktore wywołują u mnie mrowienie duszy. Kiedy muzyka zaczyna się na czubku głowy, i falą odrętwienia spływa na resztę ciała, pozbawiając je czucia, reaktywności na bodźce inne, niż dźwięk, harmonia.
Wyłączyłam się zupełnie.
---do momentu, kiedy wyszedł na scenę tancerz w masce lwo-smoka.
Historia za tym stojąca jest całkiem smaczna. Otóż był sobie kiedyś młody, bitny władca, obdarzony jednak wielką urodą. Tak wielką, że jego śliczność rozpraszała wojowników, którzy w związku z tym przegrywali bitwę za bitwą, bo myśli mieli zaprzątnięte czym zgoła innym, niźli zmagania na polu bitwy 8-)
Inne zmagania im widno były w głowie....
Przeto władca wpadł na koncept, co by przed każdą bitwą zasłaniać swe cudne liczko maską, przedstawiającą smoka (lwa, moim zdaniem; zdaniem Wojciecha: maską szopa pracza). I taka to postać, w obszernych, sztywnych szatach, ze śmieszną japą, paradowała sztywno po scenie do wtóru nadal olśniewająco pięknej muzyki gagaku.
Z tym, że z bliskości czwartego rzędu rzeczona maska nie wyglądała ani jak smok, ani jak lew.
Ani nawet jak szop pracz.
Wyglądała jak Pacman na kwasie.
Trochę psuło to efekt, jako że krztusiłam się ze śmiechu, ilekroć lewko-pacman kierował swój profil w moją stronę :D
Myślałam, że gagaku będzie tym głównym przeżyciem wyprawy do Poznania.
Bo spotkania towarzyskie szły innym torem, radością były wielką, i ukojeniem istnym. Ale muzyka... Muzyka to co innego :)
Pójście na mój ukochany musical, którego piosenki, teksty, momenty, towarzyszą mi przypadkowo, w nieprzewidywanych momentach, nagle rozbrzmiewając w mojej głowie, przypominając się wyrwanym wersem, kawałkiem melodii...
To było przeżycie duchowe wyższego rzędu.
Siedziałam na samym skraju widowni, na szarym końcu; ale w którymś momencie nawet to nie miało znaczenia, bo nie oddychałam, nie siedziałam, tylko lewitowałam, i mogłam w spokojności osuszać oczy po doznanych wzruszeniach.
I owszem, aktorzy Teatru Muzycznego w Poznaniu nadal mają jakąś drogę przed sobą, jeśli chodzi o grę aktorską. Nawet, jeśli byli to aktorzy z castingu- widać umiejętność grania to zajęcia fakultatywne w szkołach śpiewu estradowego... :P
Do tego stopnia, że jęłam się zastanawiać, czy to będzie już zawsze regułą, że opisując dokonania aktorów w musicalach, będę chwalić śpiew, a czasami dodawać: "Co więcej- dobrze grał/grała", jakby była to niespodziewana łaska, dodatkowa zdolność, której nikt wszak nie miał prawa oczekiwać.
Nawet główny bohater- tego dnia grał go Janusz Kruciński- początkowo sprawiał wrażenie nieco sztywnego, jednak być może było to wprowadzenie do postaci pełnego zasad i układnego doktora Jekylla; ale z czasem rozkrochmalał się, wczuwał, a gdy doszło do przemiany w Hyde'a... Przysięgam, aktorowi przybyło masy, wzrostu, zmienił się cały, nie tylko jego głos.
Jego głos.... *_* Ech.
Przedziwne cuda, istna magia, a głos, ten głos, chcę mieć dla siebie, w słoiku, na własność, moje.
Znowu się zakochałam -_-
Doprowadził mnie do łez ostatnią sceną, co w zasadzie powinno doprowadzić do kresu miłości- niestety. Serce nie sługa.
Innym wspaniałym głosem tego dnia, w dodatku w towarzystwie bardzo dobrej gry - co, jak wspominałam, jest ostatnimi czasy dodatkowym walorem w musicalach :P- była postać Emmy, grana przez Edytę Krzemień. Głos jak atłas, jak płyne złoto; mocny, kiedy trzeba, innym znów razem- miękki, delikatny, w każdej odsłonie jednak bez skazy. Cudowny. Mimo, że piosenki śpiewane przez Emmę nie należą do moich ulubionych- jakieś mdłe pitu-pitu o miełości- sam fakt, że dane mi było słuchać tego konkretnego głosu, było nagrodą samą w sobie. Cu-dow-ny.
Za to Lucy... To była dobra postać, zagrana zupełnie inaczej, niż w wersjach, które do tej pory widziałam; ta Lucy do końca próbowała flirtowaćz Hydem, kokietować go, by jak najdłużej go trzymać w jakim takim szachu. Mniej sprawiała wrażenie ofiary, aż do przeostatniej sceny, kiedy to razem z Hydem stworzyli scenę tak niesamowitą, pełną wibrującego, mrocznego erotyzmu, że aż dech zapierało.
Chodzi, oczywiście, o piosenkę "Dangerous game".
Atmosfera, jaką stworzyli na scenie, ta kipiąca chemia, to, jak zagrali, było tak potężne, tak niesamowite, że przyznam - dziwnym było przeżyciem oglądać tą scenę w towarzystwie setki innych ludzi, ukrytych w ciemności, milczących, wstrzymujących, zdałoby się, oddech. Jakby się oglądało przyjemniejszą wersję "Salo, czyli 120 dni Sodomy" na niedzielnym pikniku, w przytomności rodziny.
Podpatrywaliśmy scenę szalenie osobistą i naładowaną takimi emocjami, że braknie słów na ich opisanie.
Tylko że wokalnie Lucy była...momentami trochę przykra dla ucha. Nie wykluczam, że był to element postaci- w każdej jednej inscenizacji J&H Lucy ma głos przekupki; tak i tutaj, była dość rozdarta, głos popowy, i - czy się odważę sięgnąć po ten epitet- tandetny.
Ale niezmiennie poprawny, żadnych fałszy, zgubionych nut. A moc- moc głosu godna pozazdroszczenia.
Z grą zmagała się nieco bardziej; właściwie najwięcej z innych postaci na scenie.
I ku mojemu żalowi, realizatorzy- zapewne z powodów finansowych- zrezygnowali z piosenek "Noone knows who I am" i "Good'N'evil", zastępując je późniejszą wersją z utworem 'Bring on the men", która jest bardzo burleskowa i pieprzna, ale nieco mniej wnosi do postaci Lucy.
Plus te dwie piosenki., muzycznie, są moim zdaniem znacznie ciekawsze.
Doskonały za to był John; w tej roli Grzegorz Pierczyński. Był tak świetny, tak przekonujący, że sama chciałabym mieć takiego kumpla.
Natomiast pewnym rozczarowaniem był dla mnie chór. W oryginale z Broadwayu piosenki, wykonywane z udziałem chóru, mają kopa.
Szczególnie dwie: "Facade" i "Murder". Każda otwiera jeden akt, i są wspaniałe, zróżnicowane wokalnie, dające duże możliwości interpretacji. Tym większa szkoda, że w poznańskiej wersji z tych możliwości nie skorzystano.
Dla porządku przyznam: partie, gdzie śpiewał chór mieszany, jakoś się broniły, zwłaszcza jeśli śpiewano na głosy. Sekcja męska dawała radę.
Ale kiedy śpiewały same kobiety, brzmiało to słabiuśko i mikro, niczym rachityczny śpiew kruchych jak pergamin saturuszek z chóru kościelnego.
A, przyznacie, w tych utworach potrzebna jest MOC.
Ale sam ruch sceniczny chóru był o nieba lepszy, niż gdy ostatnio obserwowałam przy okazji "Upiora w operze". Na scenie działa się londyńska ulica schyłku XIX wieku, i to było piękne.
Koniec końców, musical "Jekyll&Hyde"na żywo, uważam za ukoronowanie tego roku- tak, przegrywa nawet Portishead, i Tricky i Nordcon, i kilka innych rzeczy. Spotkałam moją miłość i ona mnie nie zawiodła (zbytnio). Teraz dniami całymi gram "Sympathy, tenderness" na pianinie, i słucham "The world has gone insane", bo płakałam rzewnymi łzami, kiedy Jekyll zginął, i z powodu przerw w oddychaniu jestem pewna, że uszkodziłam sobie kilka tysięcy rozmaitych komórek.
Warto było.