Wczorajszy dzień - czwarty festiwalowy, pierwszy koncertowy- wyżął mnie jak ręczniczek, ledwo doturlałam się na Zuzku do domu w nocy.
Moje podopieczne, po wyjeździe towarzysza, porzuciły swój duński izolacjonizm, i spędziłyśmy razem bardzo przyjemne, acz wyczerpujące popołudnie.
Zaprowadziłam je do Bazyliszki Mariackiej, potem na Wyspę Spichrzów, a wreszcie obeszłyśmy kawał Stoczni.
To właśnie jest moja rzecz; nie kościoły, nie muzea. Ale stare, zrujnowane, opuszczone i korodujące na wietrze miejsca. Wyglądające jak po wybuchu atomówki. Taki idealne do sesji post-apo, albo kręcenia horroru/thrillera. Gdzie trawa wyrasta z murów, a na dachach kołyszą się łagodnie młode drzewa. Potłuczone szyby, zwały poskręcanego, rdzewiejącego metalu, gigantyczne szkielety maszyn, dźwigów, statków, dogorywające sobie wśród odległego brzęczenia nielicznych pracujących generatorów.
Ach, piękności..
Choć ogarnęło mnie trochę malutkie zawstydzenie i chyba poświecę kilka dni na przygotowanie się z historii Gdańska, bo po raz kolejny przyjezdni prosili mnie o pokazanie miasta, a ja więcej mogłabym im powiedzieć o pubach i odbywających sie aktualnie imprezach, niż o historii tego czy innego kościoła.
Też- często, dopiero jak się zapytają, przychodzi mi do głowy, że mogli nie słyszeć o Dworze Artusa i jego przeznaczeniu, czy o Żurawiu- oczywistych oczywistościach, o których zapominam opowiedzieć. a zapytana- odpowiadam jednym, zaskoczonym zdaniem.
Chyba pora przećwiczyć przewodnikowanie XD
Ale wracając do festiwalu: wieczorem koncerty.
Na początek Olo Walicki i zespół Kaszebe.
No comment.
A, nie- dwie wokalistki, świetne; chciałabym ich jeszcze posłuchać. Ba, chciałabym żeby jedna była jednym z wokali dla moich piosenek :P
Następnie Hal & Nikolaj. Swietny koncert, porywający, zabawny- jako że Hal, typowy rubaszny Szkot, nie zachowywał się jak w szklanym pudełku, tylko ożywiał i tak doskonały występ swoją nietuzinkową osobowością. Plus- głos taki, jak Hala Parflitta, powinno się butelkować i sprzedawać.
Boski był ten kawałek...
Następny był wys
tęp akordeonisty Antti Paalanena. Sporo ludzi opuściło Centrum Jana, zanim koncert sie rozpoczął, ich to własna osobista strata; znajoma mi jeszcze tylko wyznała, że słyszała próbę, i było to dosyć nudne, a przynajmniej nienajlepsze w porównaniu do koncertu Hala i Nikolaja.
Zostałam, oczywiście. I bardzo sobie tego winszuję.
Odpływałam przy tej muzyce; niekiedy odnosiłam przemożne, choć przecież złudne wrażenie, że Paalanen którąś mistyczną, niewidzialną ręką gra na niewidzialnych organach, ponieważ taki właśnie, potężny pomruk się rozlegał.
Jeśli można powiedzieć, że istnieja abmbienTango, to on właśnie coś takiego gra.
W ogóle zauważyłam przedziwny wpływ, jaki mają na mnie aerofony; wprawiają mnie---nie to, ze w trans. Ale w stan wzmożonego spokoju i prawie letargicznego rozmarzenia. Chyba żadna inna muzyka nie omywa tak człowieka, nie wzbudza takiego mrowienia na skórze, jak wibrujące powietrze, wydychane przez harmonije czy didgeridoo.
Piękne rzeczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Leave yer mark: