Pamiętacie stawek, który pzedstawiłam jeszcze na poprzednim blogu? Szafirowa tafla, łowiąca słoneczne refleksy?...
Zresztą co tu dużo gadać po próżnicy: tak było...
..a tak jest teraz:
Wszystko z powodu wydry- która nawiasem mówiąc biega teraz po strychu i tupie niemożebnie. Wiecie, jak się przestraszyłam, kiedy pierwszy raz usłyszałam ją w akcji Impreza Na Strychu? Myślałam, że przyszedł po mnie Król Szczurów XD
Jest wydra- jest impreza, ale nie ma wody w stawie. Powinno powstać jakieś przysłowie, traktujące o tym procederze, żeby człowiek był przygotowany.
Odliczanie-teraz już godzin- trwa. W pracy tracę już resztki samozaparcia, zaczęłam cichaczem rysować w roboczym notesie. Niezawodny to znak, że siły mam na wyczerpaniu, że jestem już na granicy----czego? Ba.
Na Twarzoksiążce kupiłam mojemu tamagochi dwa fortepiany, czarny i biały, ustawiłam w pysznym pokoju, siadam przed kompem, i patrze, jak ten durny zwierzak na nich nie gra.
Ostatnia granica jest tuż, widzę juz zarys Ignaza, jak macha mi skrzydłem.
A dalej są już tylko rubieże rozsądku i ostatnia stanica logiki. Pędzę tam z zapałem sowieckiego czołgisty, który po przebyciu tajgi wreszcie zobaczył śliczną, przestrzenną, urbanistyczną strzelnicę.
Owóż gryzmołki z pracy, a teraz w tle zawodzi psychodelicznie Tujiko Noriko. Jedyna japońska piosenkarka, którą trawię.
czwartek, 21 kwietnia 2011
niedziela, 17 kwietnia 2011
Sen o pianinach
Minionej nocy miałam pierwszy od długiego czasu sen o pianinach, ale znów nie taki, jak zawsze: kolejny dziwny.
Przede wszystkim- zobaczyłam te dwa potężne instrumenty, złączone ze sobą, jakby tworzono je na planie ekierki, ale z osobnymi klapami. Monstrualne. Gigantyczne.
I moją pierwszą reackją w tym śnie było oszołomienie, że po raz pierwszy widzę w realu pianina dokładnie jak z moich snów. Prawdziwie szokujące odkrycie.
Brązawe- masywne i gładkie, oraz czarne- matowe i zdobione; dwa monstra.
Podniosłam klapę tego czarnego, i odkryłam że ma potrójny rząd klawiszy, jak organy, ale te klawisze...
Były ogromne. Jak siekacze olbrzyma. Każdy jeden był co najmniej rozmiaru największego szczebelka w wibrafonie. Jedną dłonią byłam w stanie objąć ich maksymalnie pięć.
I nie potrafiłam na nich grać.
Pacałam dłoni w klawiaturę-monstrum, na siłę wciskając oporne klawisze, żeby uzyskać jakikolwiek dźwięk, ale nie potrafiłam grać :(
***
Potwierdza się, co kiedyś przewidział bracki: moje słyszenie dźwięków w bardzo wysokich rejestrach nie jest rozszerzeniem zakrsu mojego słyszenia, a przesunięciem.
Owszem, słyszę brzęczyki fotokomórki, ohydny podprogowy pisk włączanego sprzętu elektronicznego, czy słowa o spożywaniu ciasta, wyszeptane dwa pokoje dalej :P (serio)
Ale mam kłopoty ze słyszeniem i ROZUMIENIEM tego, co mówi grubym, nosowym głosem osoba stojąc metr ode mnie.
Równie dobrze możnaby tej osobie nałożyć blaszany ceber na głowę i kazać mówić.
Słyszę dudnienie, buczenie, głoskopodobne formy dźwiękowe, ale- żadnych słów.
Na szczęście znam jeszcze jedną osobę, która ma dokładnie tą samą przypadłość: wysokie rejestry- aż za bardzo słyszalne, niskie- umykające uchu.
Nie sprawdza się to w pracy, gdzie 95% pracowników to faceci, z czego 70% roboty odbywa się na hali, w grubym ryku turbin, głuchych łomotach prasy czy grzmiącym echu opadających blaszanych bram.
Głupio mi jest też niemożebnie, gdy gadam z facetami przez telefon, bo znów słyszę głównie---"bubububu", przez ceber.
Przeraża mnie to, bo właśnie od niedawna mam skype'a i krótka rozmowa z bratem uświadomiła mi wagę problemu.
Ja ledwo rozumiałam słowa.
Swoją drogą, sprawdzanie skype'a było trudniejszym i żmudniejszym procesem, niż dostanie mikrofonu na wiosce.
Wszyscy nagle się na mnie wypięli. Połowa rodziny nie odbierała telefonów. Druga połowa się wypięła, albo nagle dostawała "dzikiej ku*wy" i na mnie wrzeszczała. Znajomi---pisać chadko.
No, ale mam skype'a.
Kolejne medium, przez które będę mogła ludzi nie rozumieć.
Przede wszystkim- zobaczyłam te dwa potężne instrumenty, złączone ze sobą, jakby tworzono je na planie ekierki, ale z osobnymi klapami. Monstrualne. Gigantyczne.
I moją pierwszą reackją w tym śnie było oszołomienie, że po raz pierwszy widzę w realu pianina dokładnie jak z moich snów. Prawdziwie szokujące odkrycie.
Brązawe- masywne i gładkie, oraz czarne- matowe i zdobione; dwa monstra.
Podniosłam klapę tego czarnego, i odkryłam że ma potrójny rząd klawiszy, jak organy, ale te klawisze...
Były ogromne. Jak siekacze olbrzyma. Każdy jeden był co najmniej rozmiaru największego szczebelka w wibrafonie. Jedną dłonią byłam w stanie objąć ich maksymalnie pięć.
I nie potrafiłam na nich grać.
Pacałam dłoni w klawiaturę-monstrum, na siłę wciskając oporne klawisze, żeby uzyskać jakikolwiek dźwięk, ale nie potrafiłam grać :(
***
Potwierdza się, co kiedyś przewidział bracki: moje słyszenie dźwięków w bardzo wysokich rejestrach nie jest rozszerzeniem zakrsu mojego słyszenia, a przesunięciem.
Owszem, słyszę brzęczyki fotokomórki, ohydny podprogowy pisk włączanego sprzętu elektronicznego, czy słowa o spożywaniu ciasta, wyszeptane dwa pokoje dalej :P (serio)
Ale mam kłopoty ze słyszeniem i ROZUMIENIEM tego, co mówi grubym, nosowym głosem osoba stojąc metr ode mnie.
Równie dobrze możnaby tej osobie nałożyć blaszany ceber na głowę i kazać mówić.
Słyszę dudnienie, buczenie, głoskopodobne formy dźwiękowe, ale- żadnych słów.
Na szczęście znam jeszcze jedną osobę, która ma dokładnie tą samą przypadłość: wysokie rejestry- aż za bardzo słyszalne, niskie- umykające uchu.
Nie sprawdza się to w pracy, gdzie 95% pracowników to faceci, z czego 70% roboty odbywa się na hali, w grubym ryku turbin, głuchych łomotach prasy czy grzmiącym echu opadających blaszanych bram.
Głupio mi jest też niemożebnie, gdy gadam z facetami przez telefon, bo znów słyszę głównie---"bubububu", przez ceber.
Przeraża mnie to, bo właśnie od niedawna mam skype'a i krótka rozmowa z bratem uświadomiła mi wagę problemu.
Ja ledwo rozumiałam słowa.
Swoją drogą, sprawdzanie skype'a było trudniejszym i żmudniejszym procesem, niż dostanie mikrofonu na wiosce.
Wszyscy nagle się na mnie wypięli. Połowa rodziny nie odbierała telefonów. Druga połowa się wypięła, albo nagle dostawała "dzikiej ku*wy" i na mnie wrzeszczała. Znajomi---pisać chadko.
No, ale mam skype'a.
Kolejne medium, przez które będę mogła ludzi nie rozumieć.
sobota, 16 kwietnia 2011
Kuszenie
Dzień po popełnieniu porzedniej notki, przed firmą przez pół dnia stacjonowała furgonetka, z wymalowanym na boku napisem: "**- 666".
Uznałam to za zaproszenie, z którego postanowiłam jednak nie korzystać.
Natomiast w oszekiwaniu na wyniki szeregu desperackich akcji, jakie podjęłam w minonym tygodniu, przepędzam dnie w pracy, rozśmieszając się do łez skojarzeniami, które przychodzą mi do głowy w trakcie wykonywania czynności służbowych.
Tłumaczenie dokumentów związanych z procesem produkcyjnym jest, jak widać, zajęciem bardzo pobudzającym wyobraźnie, skoro zawsze, pisząc o "braku ciał obcych w zbiornikach", mam ochotę wpisać "ciał Obcych".
Jednak stała czujność jest konieczna, bowiem, jak głosi słowo:
Co i rusz jednak natykam się w pracy na miejsca i sytuacje, które wręcz proszą się o akcję w stylu Tylera Durdena. Ulec, czy nie ulec pokusie? Oto jest pytanie...
*** Natomiast dzięki notce Tenel przypomniało mi się, z czego chciałam się zwierzyć.
Ja to mam jednak dziwnie z upodobaniem do niektórych języków i dialektów.
Bowiem językami/dialektami/slangami, jakich bardzo, ale to bardzo chciałabym się nauczyć, a tak w ogóle to najlepiej już umieć, niekoniecznie są te szeroko uznane, praktyczne, przydatne języki jak francuski, hiszpański, norweski (brrr, broń Cthul! O_O). Nie.
Mi się marzą, i to od dawna, dwa narzecza- no, poza odgrzaniem tych, których się kiedyś uczyłam, i niewiele pamiętam XD
- Południowoamerykański (tak, tak, to bardziej akcent, ale pewien zasób słów, wyrażeń, powiedzonek, jest stricte lokalny, i z tego tytułu "teksański" może być na siłę podciągnięty pod dialekt :P). Uwielbiam tą jego rozwleklą melodyjność, wokalne sinusoidy, śpiewne samogłoski i synkopową rytmikę zdań.
- Patois. Od dawna marzę o opanowaniu patois *_* Chęć ta to sie nasila, to słabnie, ale wiecznie gdzieś krąży po mojej głowie idea mówienia w tym cudnym, spiewnym narzeczu.
Przetestujcie swoją zdolność rozumienia patułki:
http://absolutenglish-972.pagesperso-orange.fr/notes/caribbean/speak.htm
Uznałam to za zaproszenie, z którego postanowiłam jednak nie korzystać.
Natomiast w oszekiwaniu na wyniki szeregu desperackich akcji, jakie podjęłam w minonym tygodniu, przepędzam dnie w pracy, rozśmieszając się do łez skojarzeniami, które przychodzą mi do głowy w trakcie wykonywania czynności służbowych.
Tłumaczenie dokumentów związanych z procesem produkcyjnym jest, jak widać, zajęciem bardzo pobudzającym wyobraźnie, skoro zawsze, pisząc o "braku ciał obcych w zbiornikach", mam ochotę wpisać "ciał Obcych".
Jednak stała czujność jest konieczna, bowiem, jak głosi słowo:
Co i rusz jednak natykam się w pracy na miejsca i sytuacje, które wręcz proszą się o akcję w stylu Tylera Durdena. Ulec, czy nie ulec pokusie? Oto jest pytanie...
*** Natomiast dzięki notce Tenel przypomniało mi się, z czego chciałam się zwierzyć.
Ja to mam jednak dziwnie z upodobaniem do niektórych języków i dialektów.
Bowiem językami/dialektami/slangami, jakich bardzo, ale to bardzo chciałabym się nauczyć, a tak w ogóle to najlepiej już umieć, niekoniecznie są te szeroko uznane, praktyczne, przydatne języki jak francuski, hiszpański, norweski (brrr, broń Cthul! O_O). Nie.
Mi się marzą, i to od dawna, dwa narzecza- no, poza odgrzaniem tych, których się kiedyś uczyłam, i niewiele pamiętam XD
- Południowoamerykański (tak, tak, to bardziej akcent, ale pewien zasób słów, wyrażeń, powiedzonek, jest stricte lokalny, i z tego tytułu "teksański" może być na siłę podciągnięty pod dialekt :P). Uwielbiam tą jego rozwleklą melodyjność, wokalne sinusoidy, śpiewne samogłoski i synkopową rytmikę zdań.
- Patois. Od dawna marzę o opanowaniu patois *_* Chęć ta to sie nasila, to słabnie, ale wiecznie gdzieś krąży po mojej głowie idea mówienia w tym cudnym, spiewnym narzeczu.
Przetestujcie swoją zdolność rozumienia patułki:
http://absolutenglish-972.pagesperso-orange.fr/notes/caribbean/speak.htm
wtorek, 12 kwietnia 2011
Droga 1/3 diabła
Jeden diabeł wędruje na wschodzie.
Do Gdanska list szedl z Wrocławia dwa dni, podczas gdy z mojego kręgu szedłby dwa tygodnie, mimo że między kręgiem a Wrocławiem są dwie godziny drogi.
Trzy dwójki.
Jedna trzecia.
Drugi diabeł odbił się od wzgórza, w locie rozpostarł styropianowe skrzydełka i poleciał z poszumem i gwizdem na daleką północ, trzymając blisko kosmatej piersi małe, nieruchome stworzenie. Stworzenie wygląda na martwe, ale to zapewne tylko odrętwienie, miejmy nadzieję.
Od stworzenia ciągnie się cienka nitka, jak wywleczone jelito. Coraz bardziej naprężona, coraz cieńsza, a na jej końcu - maleńki, tytanowy haczyk, wklinowany gdzieś pomiędzy moje drugie i trzecie żebro.
Bardzo boli; szarpie i szarpie.
Mądrze baśnie uczą, że lepiej ją schować w dziupli drzewa; wewnątrz starej kości; pod kamieniem. Utopić w stawie, dać połknąć rybie. Zagłuszyć.
Za późno.
Moja dusza jest już na północy.
Trzeci diabeł właśnie mi mówi "dobranoc", a ja wiem, że drwi.
Do Gdanska list szedl z Wrocławia dwa dni, podczas gdy z mojego kręgu szedłby dwa tygodnie, mimo że między kręgiem a Wrocławiem są dwie godziny drogi.
Trzy dwójki.
Jedna trzecia.
Drugi diabeł odbił się od wzgórza, w locie rozpostarł styropianowe skrzydełka i poleciał z poszumem i gwizdem na daleką północ, trzymając blisko kosmatej piersi małe, nieruchome stworzenie. Stworzenie wygląda na martwe, ale to zapewne tylko odrętwienie, miejmy nadzieję.
Od stworzenia ciągnie się cienka nitka, jak wywleczone jelito. Coraz bardziej naprężona, coraz cieńsza, a na jej końcu - maleńki, tytanowy haczyk, wklinowany gdzieś pomiędzy moje drugie i trzecie żebro.
Bardzo boli; szarpie i szarpie.
Mądrze baśnie uczą, że lepiej ją schować w dziupli drzewa; wewnątrz starej kości; pod kamieniem. Utopić w stawie, dać połknąć rybie. Zagłuszyć.
Za późno.
Moja dusza jest już na północy.
Trzeci diabeł właśnie mi mówi "dobranoc", a ja wiem, że drwi.
czwartek, 7 kwietnia 2011
Blarh
Dziś praktycznie przyleciałam do wsi.
Jak Mary fuckin' Poppins.
Boreasz bierze odwet za Marzannę, na zasadzie: "You kill one of us- you'll face all of ME".
I na bogów- czynimy to.
Brnę w stronę weekendu, kątem świadomosci rejestrując różne dziwne manie się rzeczy.
W stawie przed domem pojawiła się ponoć wydra. Zirytowało to strasznie okolicznych mieszkańców, jako że to jedno zwierzątko trzebiło pono nieprzeliczone ławice ryb wszelakich, w związku z czym---spuścili wodę ze stawu.
Do dna. My nie mamy rybek- nie ma rybek nikt.
To się nazywa z dubeltówki do komara...
Za to firma uczy mnie innych rzeczy. Modnych rzeczy, które można by dopisać do listy z tego typu pozycjami, jak:
- jeśli wychodzisz na ulicę, zawsze miej przy sobie wielką torbę sztuk jeden oraz równie wielką papierową torbę z nazwą dobej marki, sztuk dowolnie wiele; mogą być puste, ale je miej.
ORAZ:
- najważniejsze: kup sobie kubek kawy w jakimś modnym, drogim miejscu i broń cię Cthul ją zaraz pić! Musisz z nią najpierw przespacerować pół dnia, wyglądając na możliwie zaabsorbowanego, ważnego człowieka.
W wykrocie, oczywiście, tego typu posunięcia są niemożliwe, bo po pierwsze: tu nie ma gdzie "wyskoczyć na lunch", chyba że ktoś by chciał koniecznie przysiąść na miedzy.
Dwa- mamy tylko tandetne automaty, z kawą w ohydnych kubeczkach z karbowanego plastiku.
Zero klasy.
Ale można robić trzecią potrzebną rzecz: przynieść sobie na rzeczony lunch maciupkie pudełeczko beztłuszczowego jogurtu z mikroelementami, albo połówkę niedużego avokado; zjeść to, po czym wygłosić donośnie, jak to się człowiek objadł niemożebnie, i ruszyć się nie może.
(pewnie głównie przez te mikroelementy).
Ja miałam dziś ubaw, bo po raz pierwszy zamówiłam sobie obiad u nowej firmy catteringowej, mniejszą porcję- udko kury, łyżka ziemniaków (dosłownie! łyżka) i trzy łyżki buraczków, i wysłuchawszy od współbiesiadników obowiązkowów okrzyków przesytu, wywołanych m.in.garścią pistacji, stwierdziłam, że ja przeciwnie, dopiero rozbudziłam apetyt i właśnie bym coś zjadła.
Oczywiście zaraz po tym nastąpiły próby uświadomienia mi, jaką wtopę popełniłam, przyznając się, że w ogóle jem, ale mi się tylko chciało śmiać.
Biedny, prymitywny, wsiowy światek.
Na koniec- kolejna perełka z pracy.
Operatorzy ze spawalni zadają proste pytanie (zmieniam jego treść, któe nie jest tak istotna, jak jego prostota, a ta pozostaje bez zmian. Prostota jest o tyle ważna, że na karb zmęczenia można złożyć wiele, jednak tu ręczę głową za swoje o-jakże-skomplikowane-NOT-przekłady):
-"Gdzie dostajemy dokumentację produkcyjną?"
Japończyk:
- "Więc operator A spawa część B i kłądzie na półce X, do odbioru przez operatora Y."
Tłumaczę.
Operatorzy, zdezorientowani:
-" Ok, no ale gdzie dostajemy dokumentację?"
Tłumaczę- identyczne pytanie, jak poprzednio, z podkreśleniem słowa "dokumentacja".
Japończyk:
- "No więc właśnie, element B, po zespawaniu go przez operatora A, trafia do operatora Y poprzez półkę X"
Operatorzy, już z nutką histerii w tle:
-"Tak. Ale gdzie ta dokumentacja?!"
Tłumaczę identycznie, jak dwa poprzednie pytania.
Japończyk:
"Operator A spawa część B i kładzie na półce X, do odbioru przez operatora Y!...A dokumentacja leży tam (machnięcie ręką w stronę drugiego końca linii)"
Po czym Japs do mnie, z wyrzutem:
"M.-san, ty MUSISZ to rozumieć!"
Skończyły mi się przekleństwa.
Teraz- jest mi po prostu już wszystko jedno. Jutro jadę do Wro, i hun z resztą.
Jak Mary fuckin' Poppins.
Boreasz bierze odwet za Marzannę, na zasadzie: "You kill one of us- you'll face all of ME".
I na bogów- czynimy to.
Brnę w stronę weekendu, kątem świadomosci rejestrując różne dziwne manie się rzeczy.
W stawie przed domem pojawiła się ponoć wydra. Zirytowało to strasznie okolicznych mieszkańców, jako że to jedno zwierzątko trzebiło pono nieprzeliczone ławice ryb wszelakich, w związku z czym---spuścili wodę ze stawu.
Do dna. My nie mamy rybek- nie ma rybek nikt.
To się nazywa z dubeltówki do komara...
Za to firma uczy mnie innych rzeczy. Modnych rzeczy, które można by dopisać do listy z tego typu pozycjami, jak:
- jeśli wychodzisz na ulicę, zawsze miej przy sobie wielką torbę sztuk jeden oraz równie wielką papierową torbę z nazwą dobej marki, sztuk dowolnie wiele; mogą być puste, ale je miej.
ORAZ:
- najważniejsze: kup sobie kubek kawy w jakimś modnym, drogim miejscu i broń cię Cthul ją zaraz pić! Musisz z nią najpierw przespacerować pół dnia, wyglądając na możliwie zaabsorbowanego, ważnego człowieka.
W wykrocie, oczywiście, tego typu posunięcia są niemożliwe, bo po pierwsze: tu nie ma gdzie "wyskoczyć na lunch", chyba że ktoś by chciał koniecznie przysiąść na miedzy.
Dwa- mamy tylko tandetne automaty, z kawą w ohydnych kubeczkach z karbowanego plastiku.
Zero klasy.
Ale można robić trzecią potrzebną rzecz: przynieść sobie na rzeczony lunch maciupkie pudełeczko beztłuszczowego jogurtu z mikroelementami, albo połówkę niedużego avokado; zjeść to, po czym wygłosić donośnie, jak to się człowiek objadł niemożebnie, i ruszyć się nie może.
(pewnie głównie przez te mikroelementy).
Ja miałam dziś ubaw, bo po raz pierwszy zamówiłam sobie obiad u nowej firmy catteringowej, mniejszą porcję- udko kury, łyżka ziemniaków (dosłownie! łyżka) i trzy łyżki buraczków, i wysłuchawszy od współbiesiadników obowiązkowów okrzyków przesytu, wywołanych m.in.garścią pistacji, stwierdziłam, że ja przeciwnie, dopiero rozbudziłam apetyt i właśnie bym coś zjadła.
Oczywiście zaraz po tym nastąpiły próby uświadomienia mi, jaką wtopę popełniłam, przyznając się, że w ogóle jem, ale mi się tylko chciało śmiać.
Biedny, prymitywny, wsiowy światek.
Na koniec- kolejna perełka z pracy.
Operatorzy ze spawalni zadają proste pytanie (zmieniam jego treść, któe nie jest tak istotna, jak jego prostota, a ta pozostaje bez zmian. Prostota jest o tyle ważna, że na karb zmęczenia można złożyć wiele, jednak tu ręczę głową za swoje o-jakże-skomplikowane-NOT-przekłady):
-"Gdzie dostajemy dokumentację produkcyjną?"
Japończyk:
- "Więc operator A spawa część B i kłądzie na półce X, do odbioru przez operatora Y."
Tłumaczę.
Operatorzy, zdezorientowani:
-" Ok, no ale gdzie dostajemy dokumentację?"
Tłumaczę- identyczne pytanie, jak poprzednio, z podkreśleniem słowa "dokumentacja".
Japończyk:
- "No więc właśnie, element B, po zespawaniu go przez operatora A, trafia do operatora Y poprzez półkę X"
Operatorzy, już z nutką histerii w tle:
-"Tak. Ale gdzie ta dokumentacja?!"
Tłumaczę identycznie, jak dwa poprzednie pytania.
Japończyk:
"Operator A spawa część B i kładzie na półce X, do odbioru przez operatora Y!...A dokumentacja leży tam (machnięcie ręką w stronę drugiego końca linii)"
Po czym Japs do mnie, z wyrzutem:
"M.-san, ty MUSISZ to rozumieć!"
Skończyły mi się przekleństwa.
Teraz- jest mi po prostu już wszystko jedno. Jutro jadę do Wro, i hun z resztą.
wtorek, 5 kwietnia 2011
Ojejki
Znowu niechcący spowodowałam awarię w domu gospodarzy.
Wstawiłam pranie i po jakimś czasie strzeliły dwie żarówki.
Ojej.
Cóż, pechulec: wystarczy, że na zrobienie prania muszę czekać 10 dni, aż ktokolwiek się pojawi w domu o takiej porze (albo syn gospodarzy wychynie z pokoju, zdradzając tym samym swoją, tak poza tym skrzętne maskowaną obecność), żeby przełączyć wodę (długotrwała operacja, nie mam pojęcia, co w jej trakcie robią). Nie widzę przy tym powodu, by znać się na tajnych łączach całego domu; to nie moja wina, że jest tak fatalnie skonfigurowany. Włącz czajnik- wywali korki. Włącz pralkę bez przełączenia wody- zaleje łazienkę; włącz po przełączeniu wody, ale coś-tam-znowu-innego- spali żarówki.
W dodatku 10 minut temu usłyszałam, jak Synalek gospodarzy oprowadza kogoś po piętrze, ze słowami: "O, tu masz łazienkę (pstryknięcie światła w MOJEJ łazience, z MOIMI rzeczami), tu masz jeden pokój, tu masz kuchenkę (MOJĄ kuchenkę)...". Wychynęłam na korytarz, sądząc, że dostanę jakieś informacje- nawet karczmarz uprzedzał przynajmniej dzień naprzód, że się wprowadzi ktoś jeszcze.
Najpierw zobaczyłam "gościa"- masakryczny wiejski drech, morda tak zakazana, że bardziej nie można, łysy, oślizgły, i który zanim odpowiedział na moje "dobry wieczór", najpierw mnie zmierzył powoli spojrzeniem z góry na dół.
Następnie napotkałam spłoszony wzrok Synalka, który- zamiast udzielić choć podstawowych informacji- rzucił swoje standardwoe, mega wkurzające hasło: "Co się obijasz?"
.....
Kurwa mać.
Nienawidzę wiochy.
Nienawidzę wsiunów.
Chcę stąd wyjechać!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
I życzę im wszystkim biedy, pożarów, powodzi i głodu.
Żeby zdechli w męczarniach, w smrodzie i zgniliźnie- chyba, że drech się nie wprowadzi.
Poza tym myslałby kto, że mam przyjemną, cieplutką, wygodną pracę, za biurkiem, siedzącą...
Tia. Ja dziś z autentyczną zazdrością patrzyłam na robotników, uwijających się przy jakiejś koparce na parkingu. Coś tam ładowali, targali brzęczący złom, kładli na ziemi, podnosili, słowem: kręcili się jak mrówki wokół lizaka- ale na powietrzu.
Na słońcu.
Ja, w zatęchłym, przegrzanym biurze, mogę sparafrazować Tia Dalmę z "Piratów...":
"It is a torture. Trapped in this uniform; cut out from the sky."
Duszę się w tym miejscu. Fizycznie, duchowo, emocjonalnie. Umieram.
Dziś podczas któregos z kolei meetingu, na którym tłumaczyłam, do grupy przyłączyła sie kadrowa, która na mnie naskarżyła poprzednio (dwie notki wcześniej). W ferworze praktycznie symultanicznego tłumaczenia sięgałam po najbliższe, najszybcej mi przychodzące do głowy słowa, i tak to użyłam słowa "traktament".
Nie zrozumiała.
Próbowała przy tym dać do zrozumienia, że to ja gadam bzdury- niestety: zrozumiał mnie bez pudła główny asystent menedżera.
Ojej 2.
Wstawiłam pranie i po jakimś czasie strzeliły dwie żarówki.
Ojej.
Cóż, pechulec: wystarczy, że na zrobienie prania muszę czekać 10 dni, aż ktokolwiek się pojawi w domu o takiej porze (albo syn gospodarzy wychynie z pokoju, zdradzając tym samym swoją, tak poza tym skrzętne maskowaną obecność), żeby przełączyć wodę (długotrwała operacja, nie mam pojęcia, co w jej trakcie robią). Nie widzę przy tym powodu, by znać się na tajnych łączach całego domu; to nie moja wina, że jest tak fatalnie skonfigurowany. Włącz czajnik- wywali korki. Włącz pralkę bez przełączenia wody- zaleje łazienkę; włącz po przełączeniu wody, ale coś-tam-znowu-innego- spali żarówki.
W dodatku 10 minut temu usłyszałam, jak Synalek gospodarzy oprowadza kogoś po piętrze, ze słowami: "O, tu masz łazienkę (pstryknięcie światła w MOJEJ łazience, z MOIMI rzeczami), tu masz jeden pokój, tu masz kuchenkę (MOJĄ kuchenkę)...". Wychynęłam na korytarz, sądząc, że dostanę jakieś informacje- nawet karczmarz uprzedzał przynajmniej dzień naprzód, że się wprowadzi ktoś jeszcze.
Najpierw zobaczyłam "gościa"- masakryczny wiejski drech, morda tak zakazana, że bardziej nie można, łysy, oślizgły, i który zanim odpowiedział na moje "dobry wieczór", najpierw mnie zmierzył powoli spojrzeniem z góry na dół.
Następnie napotkałam spłoszony wzrok Synalka, który- zamiast udzielić choć podstawowych informacji- rzucił swoje standardwoe, mega wkurzające hasło: "Co się obijasz?"
.....
Kurwa mać.
Nienawidzę wiochy.
Nienawidzę wsiunów.
Chcę stąd wyjechać!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
I życzę im wszystkim biedy, pożarów, powodzi i głodu.
Żeby zdechli w męczarniach, w smrodzie i zgniliźnie- chyba, że drech się nie wprowadzi.
Poza tym myslałby kto, że mam przyjemną, cieplutką, wygodną pracę, za biurkiem, siedzącą...
Tia. Ja dziś z autentyczną zazdrością patrzyłam na robotników, uwijających się przy jakiejś koparce na parkingu. Coś tam ładowali, targali brzęczący złom, kładli na ziemi, podnosili, słowem: kręcili się jak mrówki wokół lizaka- ale na powietrzu.
Na słońcu.
Ja, w zatęchłym, przegrzanym biurze, mogę sparafrazować Tia Dalmę z "Piratów...":
"It is a torture. Trapped in this uniform; cut out from the sky."
Duszę się w tym miejscu. Fizycznie, duchowo, emocjonalnie. Umieram.
Dziś podczas któregos z kolei meetingu, na którym tłumaczyłam, do grupy przyłączyła sie kadrowa, która na mnie naskarżyła poprzednio (dwie notki wcześniej). W ferworze praktycznie symultanicznego tłumaczenia sięgałam po najbliższe, najszybcej mi przychodzące do głowy słowa, i tak to użyłam słowa "traktament".
Nie zrozumiała.
Próbowała przy tym dać do zrozumienia, że to ja gadam bzdury- niestety: zrozumiał mnie bez pudła główny asystent menedżera.
Ojej 2.
sobota, 2 kwietnia 2011
Bęben
Wzbogaciłam się o kolejne dwa prezenty urodzinowe.
Pierwszy- to mały notesik w plastikowych okładkach, wręczany przez prezesa na comiesięcznym apelu wszystkim pracownikow, którzy w danym miesiącu obchodzili urodziny.
Bardzo zmyślna, przydatna rzecz, wbrew kpinom niektórych będę go bronić. Mi się na pewno przyda.
Szczególnie zabawnie, że prezent ów otrzymałam pół godziny po wspominamym wcześniej "dywaniku".
Kij i marchewka, Bob; kij i marchewka.
Drugi sprawiłam sobie sama.
Jest to zwyczaj nie do przecenienia: kupowanie sobie samemu prezentów jest gwarancją, że choć jeden z nich będzie trafiony w dziesiatkę ;D
Ja oczywiście mam wokół siebie ludzi, którzy regularnie strzelają dychy, co nie zmienia faktu, że uznaję ów osobiście sobie sprawiony podarek za jak najbardziej zasłużony.
Nie znaczy to, że nie mam wyrzutów sumienia... Nie wiem, czy się tego kiedykolwiek wyzbędę.
Wyrzutów sumienia, że kupuję towar więcej lewantyński, wedle powszechnych standardów- średnio użytkowy i niespecjalnie tani.
Na to trzeba chyba lat życia w luksusie, lub przynajmniej stabilnym dobrobycie XD
Te lata jeszcze przede mną.
Jednak jednym z niewielu bonusów mojej obecnej sytuacji jest ten, że mogłam zrealizować swoje wieloletnie marzenie.
Już? Mogę czuć się rozgrzeszona?...(szybka wewnętrzna analiza). Jeszcze nie.
Ah, well :\
Senegal.
Dla niewtajemniczonych: afrykańskie djembe nie są sobie równe. Różne można spotkać opinie, bębny z pewnych krajów są cenione wyżej, niż inne, przez związki danego kraju z bębnieniem oraz instrumentarium, jakiego używa. Jeśli np.nacja, która gra głównie na kongach, sprzedaje djembe, bębny te będą cieszyły się mniejszym zaufaniem, niż te wyprodukowane przez kraj, słynący z gry na nich.
Dalej: są pewne przykazania.
1. Bębny z Indonezji to zło.
2. Najlepiej kupować bęben "na żywca", czyli tak, żeby można było go przetestować przed kupnem. Byłoby dobrze mieć doradcę, który sie zna.
3. Dobrze jest znać kogoś, kto wyrabia bębny i cieszy się dobrą marką, ale najlepiej jest mieć oryginalny afrykański, z tym, że wówcza- patrz punkt 2.
Jest tych niepisanych reguł więcej, nie znam ich wszystkich. Wiele z nich wypływa z subiektywnych przekonań wygłaszającego, i na dwoje babka wróżyła- ma rację, albo nie.
Nie mówiąc o tym, że środowiska bębniarskie są dość snobistyczne, i tam np.nie ma się co chwalić, że człowiek kupił 12-calowca. "12', pff" usłyszysz :D
Mój poprzedni ma max.9, i tak z nim chodziłam na warsztaty, ogniska i dżemy.
W każdym razie: bęby z Ghany bywają krytykowane, po całości, mi je zdecydowanie odradzano. Z innych źródeł słyszałam, że "ghańczyki" mają potężne basy, jednak bardzo słabe slapy i tony.
Bębny z Gwinei i Burkina Faso mają bardzo mieszaną prasę, z przewagę jednak tej ostrożnej, odradzajacej.
Natomaist nie ma złego słowa na temat senegali.
Ewentualnie na złych importerów, którzy sprzedają buble- właśnie dziś przeczytałam coś niezbyt pochlebnego na temat importera, u którego kupiłam moje kochanie. Ale cóż- za późno.
Wyjdzie w praniu. Miejmy nadzieję, że bogowie mi sprzyjają, i to jest właśnie TEN BĘBEN.
Pierwszy- to mały notesik w plastikowych okładkach, wręczany przez prezesa na comiesięcznym apelu wszystkim pracownikow, którzy w danym miesiącu obchodzili urodziny.
Bardzo zmyślna, przydatna rzecz, wbrew kpinom niektórych będę go bronić. Mi się na pewno przyda.
Szczególnie zabawnie, że prezent ów otrzymałam pół godziny po wspominamym wcześniej "dywaniku".
Kij i marchewka, Bob; kij i marchewka.
Drugi sprawiłam sobie sama.
Jest to zwyczaj nie do przecenienia: kupowanie sobie samemu prezentów jest gwarancją, że choć jeden z nich będzie trafiony w dziesiatkę ;D
Ja oczywiście mam wokół siebie ludzi, którzy regularnie strzelają dychy, co nie zmienia faktu, że uznaję ów osobiście sobie sprawiony podarek za jak najbardziej zasłużony.
Nie znaczy to, że nie mam wyrzutów sumienia... Nie wiem, czy się tego kiedykolwiek wyzbędę.
Wyrzutów sumienia, że kupuję towar więcej lewantyński, wedle powszechnych standardów- średnio użytkowy i niespecjalnie tani.
Na to trzeba chyba lat życia w luksusie, lub przynajmniej stabilnym dobrobycie XD
Te lata jeszcze przede mną.
Jednak jednym z niewielu bonusów mojej obecnej sytuacji jest ten, że mogłam zrealizować swoje wieloletnie marzenie.
Już? Mogę czuć się rozgrzeszona?...(szybka wewnętrzna analiza). Jeszcze nie.
Ah, well :\
Senegal.
Dla niewtajemniczonych: afrykańskie djembe nie są sobie równe. Różne można spotkać opinie, bębny z pewnych krajów są cenione wyżej, niż inne, przez związki danego kraju z bębnieniem oraz instrumentarium, jakiego używa. Jeśli np.nacja, która gra głównie na kongach, sprzedaje djembe, bębny te będą cieszyły się mniejszym zaufaniem, niż te wyprodukowane przez kraj, słynący z gry na nich.
Dalej: są pewne przykazania.
1. Bębny z Indonezji to zło.
2. Najlepiej kupować bęben "na żywca", czyli tak, żeby można było go przetestować przed kupnem. Byłoby dobrze mieć doradcę, który sie zna.
3. Dobrze jest znać kogoś, kto wyrabia bębny i cieszy się dobrą marką, ale najlepiej jest mieć oryginalny afrykański, z tym, że wówcza- patrz punkt 2.
Jest tych niepisanych reguł więcej, nie znam ich wszystkich. Wiele z nich wypływa z subiektywnych przekonań wygłaszającego, i na dwoje babka wróżyła- ma rację, albo nie.
Nie mówiąc o tym, że środowiska bębniarskie są dość snobistyczne, i tam np.nie ma się co chwalić, że człowiek kupił 12-calowca. "12', pff" usłyszysz :D
Mój poprzedni ma max.9, i tak z nim chodziłam na warsztaty, ogniska i dżemy.
W każdym razie: bęby z Ghany bywają krytykowane, po całości, mi je zdecydowanie odradzano. Z innych źródeł słyszałam, że "ghańczyki" mają potężne basy, jednak bardzo słabe slapy i tony.
Bębny z Gwinei i Burkina Faso mają bardzo mieszaną prasę, z przewagę jednak tej ostrożnej, odradzajacej.
Natomaist nie ma złego słowa na temat senegali.
Ewentualnie na złych importerów, którzy sprzedają buble- właśnie dziś przeczytałam coś niezbyt pochlebnego na temat importera, u którego kupiłam moje kochanie. Ale cóż- za późno.
Wyjdzie w praniu. Miejmy nadzieję, że bogowie mi sprzyjają, i to jest właśnie TEN BĘBEN.
Subskrybuj:
Posty (Atom)