Byłam dziś na kolejnych warsztatach.
Tym razem- robienia na drutach. Przedziwne, bo nigdy ani widok babci, ani mamy, ani nawet Fasoli, skupionych nad robótką, pod ćmiącym światełkiem lampy, ewidentnie pochłoniętych nią bez reszty i zadowolonych, nie przyciągał mnie ku temu zajęciu.
Może to kwestia tego mdłego światełka... Poza tym, inaczej, niż w przypadku szycia, do którego się corazb bardziej przekonuję, czy robienia podstawek- owoce pracy na drutach nie są mrocznym przedmiotem mojego pożądania. No, ładne są, fajne, śliczne niekiedy. Mam szafę wypchaną swetrami, dwie śliczne czapki (zrobione przez Madre), ale jeśli chodzi o dzierganie, to mnie fascynuje sam proces.
I to, że już umiem. No, podstawowe podstawy, ale zawsze. Dwoma kijkami tak splątywać kawałek sznurka, żeby z tego wyszedł przyodziewek- kapitalne *_* Czym sie tu nie zachwycać?
Kolejna część władzy cywilizacji i maszyn nade mną- przejęta i przysposobiona. No wiec wreszcie ktoś nie wytrzyma, naciśnie czerwony guzik i cywilizacja się rypnie; o i co- jakkolwiek włóczkowa czapa może jawić sie marna ochroną przed zabójczym promieniowaniem, nie widzę się już jako bezwolnego plastelinowego ludka, na łasce technologii; sama zrobię, łachy bez :D
Ach, jakie to wspaniałe uczucie...
Plus nie znoszę być zdana na kaprysy i pomysły trendsetterów, producentów i hurtowników. Odziewać się w to, co w sklepach znajdę? I może się tym ponadto zachwycać? Pff, jeszcze czego.
Widzieliście np, co teraz rzucili do HaMa, w ramac "wiosennej kolekcji"? Brzydactwa. To może jak część moich ubrań spłowieje po setnym praniu tak, że będzie w kolorze żadnym, podrzucę im to i owo na wieszaki -_- W szafie się nieco przeluzuje...
Robienie na drutach uznaję niniejszym za koleny rodzaj terapii zajęciowej :) Mniej stresujące, niż szycie, gdzie trzeba się użerać z całą tą wykończeniówką (a dziś miałam dzień wykańczania; trafiłam na dobry biomet, kiedy miałam zapał, żeby podłożyć spódnicę, wykończyć tunikę, podszyc rękawy bluzki i wymierzyć wysokość paska w kiecce).
I po raz kolejny- poprzednio to było po warsztatach haftu kaszubskiego- dochodzę do wniosku, że coś straciliśmy, wraz z postępem, rozwojem miast i coraz większym izolowaniem się ludzi.
Bo trudno mi wyrazić, jaka to frajda, spotkać się w większym gronie bardzo różnych ludzi, i razem skupić się na jakimś wytwórstwie, rzemiośle- ogólnie rzecz biorąc: rękodziele. Każdy robi swoje, ale jest się w kupie, i to ludzi, których raduje ta sama rzecz: rękodzieło.
Jak dotąd tylko kobiety, ale przecież nie ma zakazu wstępu dla panów; i młodsze i starsze, znawczynie tematu i amatorki; słońce zagląda przez okna, a w dużym jasnym pomieszczeniu siedzą sobie babki, dziergają, haftują, szyją, czasami skupione bez reszty na robótce, czasem pogadujące niezobowiązująco na rozmaite tematy to z tymi, to z owymi, przy herbatce czy kawie... Jeszcze brakuje w tym sielskim obrazku, żebyśmy śpiewały piosenki o pyzatych ułanach :D
Ale śmiech śmiechem- podobają mi się takie zgromadzenia. Może to cywilizacyjne wyobcowanie? Czy to mi sie wydaje, czy takie warsztaty, takie rzemieślniczespędy, stały się ostatniemi czasy niezwykle popularne? Może nie tylko mi brakuje takiego poczucia twórczej wspólnoty. Nikt nikomu nie wadzi, każdy robi swoje, ale nie w czterech ścianach, jak odludek, tylko wśród innych dziwaków :D
Ech, żeby takie spotkania się odbywały co weekend...
Tu oto, moje dzieło. Nie wiem, co z tego będzie.
A warsztat warto sobie szlifować zawsze, i to w każdej dziedzinie.
Kilka tygodni temu byłam na parapetówce u kolegi; pod sam koniec imprezy odkryłam w kącie śmieszne małe elektroniczne pianino. Śmieszne- bo schowane pod odsuwaną wypukłą pokrywą, jak fisharmonia. Początkowo myślałam, że to sekretarzyk, i następnego dnia nie mogłam zrozumieć własnej bezczelności, która kazała mi śmiało podnieść pokrywę.
A tam- czarne i białe klucze do szczęście :P
Tak przynajmniej na początku pomyślałam XD
Próbowałam na nim grać, i tak, pianino było drobniejsze od mojego czarnego słoneczka, miało minimalnie węższe klawisze, co w skali całej klawiatury robi ogromną różnicę, przy tym siedziałam na fotelu tak niskim i miękkim, że klawiaturę miałam niewiele poniżej brody, a że była to końcówka imprezy, byłam amforą pełną wińska.
Tym niemniej- wstyd i zgroza: nie mogłam trafić w klawisze. Nie w te właściwe, w każdym razie.
Dupa, a nie muzyk.
Wystarczy inna wielkość klawiszy i niski stołek, i już się pogubiłam.
Dlatego tak ważne jest, żeby sie próbować na różnych instrumentach, grać na każdym, na jakim się zdoła, jaki się napatoczy, do jakiego się człowiek przekradnie, jakiego dopadnie i zdoła sprawdzić, zanim go przegonią :P
Dlatego tym większy mój żal, że nie dostałam wolnego na Pyrkon.
Wybaczcie, drodzy przyjaciele. Żałuję przeogromnie, że się z Wami tej wiosny nie spotkam; ale jeszcze bardziej żałuję, że nie zrealizuję planowanej wyprawy do Zamku, gdzie, w mrocznym zakamarku ukryty, stoi fortepian.
Otwarty i nastrojony, koncertowy fortepian.
Kilka nocy temu śniło mi się ponownie, że próbuję grać- i nie potrafię, nie mogę znaleźć właściwych klawiszy.
Dawno nie miałam tak przerażającego koszmaru :/
Bo tu, panie dzieju, o warsztat sie rozchodzi...
No ja w takich spotkaniach robótkowych nie miałam okazji brać udziału, ale faktycznie - dzieje się tego trochę.
OdpowiedzUsuńMnie, póki co, wystarcza kilka włóczkami dziabniętych, które przyjmują z wyrozumiałością mój entuzjazm neofity, odbierają regularnie mmsy z dowodami postępów, i, o najważniejsze, równie regularnie chwalą i cmokają z zachytem :D
a raverly już znasz? ;>
Nie znam XD To zle? Juz powinnam znac? ;__; W przyszla sobote znow ide na te zajecia, to sie moze czego naucze nowego...
UsuńTo kopania wzorow dla druciarek i szydelkowniczek. ;) Rzuc halso Nataszy i obserwuj, jak jej oczy rozblyskuja.
OdpowiedzUsuń/s
A potem, rozumiem, powinnam usadowić się wygodnie, przygotować imbryk kawy i przygotować się na wykład ;D
UsuńBtw- nadal nie wiem, co zrobię z tego cielonego. Niewykluczone, że klapę płóciennej torebki- którą dopiero uszyję :3 Koraliki tam ponaszywam i w ogóle. Jak ja lubię torebki...