Grzech byl Jezusem.
Maryją była Fasolka, a piątka przemarźniętych osób- gniewnym tłumem. Przemaszerowali, raźno pokrzykując, przez szerokość Sopotu, a jak mi potem wyznała FAsolka, przez cały ten czas nie mogła myśleć o niczym innym, tylko jak bardzo ma ochotę na piwko :P
Mogłabym, oczywiście, napisać, że Jezusem był Grzechu/Grzegorz/Grzesiek, ale to pozbawiłoby mnie jakże smacznego zdania otwierającego.
Mam teraz szlajfkę rabina, na wypadek, gdyby zaistniała impreza kostiumowa, dotycząca żywotu Briana i Frontu Wyzwolenia Judei.
Wróciłam do dawnych nawyków czytelniczych.
Książki leżą sztaplami wszędzie, piętrzą się na każdej powierzchni płaskiej: na pianinie, na parapecie, biurku, podłodze... Pochłaniam je z łapczywością, która nawet mnie zdumiewa; Bachelor do śniadania, Clarke do autobusu, Barker wieczorem, itd.
I odkryłam, że mam ostatnimi czasy dziwną właściwość przyciągania pewnego określonego rodzaju książek.
Londyn.
Był taki moment w tym roku, kiedy razem z grupką znajomych zaczęliśmy planować wypad do Londynu- ale rozeznanie się w cenach, rosnących z każym dniem, im bliżej Euro, kazało nam odwiesić ten plan na jakiś nieokreślony czas.
Niemniej geni loci zostały szturchnięte. Idea poszła w eter.
I oto 80% książek, po jakie sięgam, są o Lądku.
Ktoś znajomy- akurat też tam był wybył. W filmach, jakie oglądam- gdzieś się ono miasto tam przewinie, choćby w tle- żeby nie było, nie dobieram tytułów pod tym kątem.
"Nocny burmistrz" Kate Griffin. "American boy" Andrew Taylora. Ba, nawet książka, wyciągnięta na chybił trafił z bagażnika A.- swoją drogą, czy to nie Gaimanowsko-Nigdziebądź-londyńskie? Obwoźna biblioteka, dostępna tylko wtajemniczonym?
No, poza książką, której akcja zadziewa się w Londynie, oraz jakimś smacznym romansem historycznym, wyłowiłam z bagażnika cudów ----"Kod Leonarda da Vinci"- co L. ogromnie zdziwiło, ale, jak to znajoma trafnie ujęła, jest to książka, którą przyjemnie i lekko się kartkuje. Tu poczytasz kawałek, tam kawałek, jakaś sensacyja, tu pogoń, tu wielki suspens- miło i bez wysiłku.
Tym samym weszłam w posiadanie już dwóch książek Dana Browna; za żadną nie dałam talarów, same do mnie trafiły, oddane.
I tak się zastanowiłam: czy ja chciałabym zostać autorem książek, które się oddaje? Przekazuje dalej w świat bez żalu?
Hipokryzja- oczywiście, że tak.
Chciałabym być autorem książek, a nie czarujmy się: fakt, że powieści Browna płynnie zmieniają właścicieli, wynika midzy innymi stąd, że ogromna masa ludzi je przeczytała lub posiada na własność.
ZNA je.
Zaś ciemna strona powieści sensacyjno-przygodowej polega na tym, że ich żywotność na półce jest bardzo krótka. Kiedy na końcu, w wielkim pokazie pirotechnicznym, zostaje zdemaskowany cały spisek, nie bardzo jest do czego wracać- chyba, że ma się ochotę uraczyć kawałkiem akcji, gonitwą, sensacyją... Niemniej wszystko jest wyjaśnione, książka może iść dalej.
---to pewnie bardzo niepopularne teraz, powiedzieć, że się trzyma na połce książki Browna, ba- że się je co jakiś czas poczytuje. Ale to prawda jest, i nawet jeśli ktoś czułby w tej chwili potrzebę wyzłośliwienia się na taki upadek mojego intelektu- nie rusza mnie to za grosz.
Dopiero niedawno bowiem dotarło do mnie z całą jasnością, że ja już od jakiegoś czasu podświadomie unikam ludzi cynicznych. Po prostu nie spotykam się z nimi; nie szukam kontaktu---nie, to za mało powiedziane.
Wzięłam ich na wstrzymanie.
Cynizm jest nową wiarą naszego wieku.
Być cynicznym to dla wielu ewidentnie równoznacznik bycia inteligentnym. Cyniczny- czyli bystry obserwator rzeczywistości. Nie tylko obserwator- kontestator, krytycznie nastawiony, dodajmy.
Jest to założenie błędne, naturalnie; cynicy są najbardziej nieszczęsnymi ludźmi pod słońcem, i mogłabym im nawet współczuć, gdyby mnie tak nie męczyli.
Zupełnie natomiast mnie nie interesuje przekonywanie kogoś, że zachowuje się jak karły z "Ostatniej bitwy" Levisa. Biedne, nieufne, wystraszone karły, widzące ciemną ścianę tam, gdzie tak naprawdę rozciąga się słoneczny widok.
Ale to nie moja bitwa.
To czego nie rozumiem, to: co ma rodzaj czytanej książki wspólnego z poziomem intelektu? Pod jakim względem dobre, wciągające a już na pewno wymagające od autora ogromnej pracy badawczej książki są gorsze od wydumanych, przefizolofowanych tomiszczy ocenianych jako "klasyczne", "wymagające"? Nie pojmuję tego moim małym rozumkiem.
OdpowiedzUsuńPrzyznam, ze ja sama kiedys atakowalam popularnosc i zachwyty, jakimi otaczano ksiazki Browna- ze `Ameryke odkryli`. Nie podobalo mi sie, ze to, co ja wiedzialam ot tak dawna, ze wydawalo mi sie oczywista oczywistoscia, nagle sie z wielka pompa odkrywa a samo odkrycie przypisuje jakiemus pisarzowi. Jakis rodzaj urazonej ambicji wlasnej, podejrzewam.
OdpowiedzUsuńAle, uczciwie rzecz biorac, Brownowi nie mam nic do zarzucenia, ba- `Kod LEonarda ..` to, z punktu widzenia neopoganki ( ach, jak lubimy te okreslenia :P) jest bardzo dobra, pomocna i potrzebna ksiazka.
Tylko ze to jest literatura czysto rozryzwoka, przygodowo-sensacyjna, wiec czesto stawian bardzo nisko na drabinie jakosci literatury. Nawet nizej, niz fantastyka niekiedy.
Ale mowie- z przyjemnoscia przekartkowalam, i ciesze sie, ze mam :)
Jak dla mnie wszystko zależy chwili. Zdarzają się momenty, kiedy człowiek łaknie konkretnego poziomu, odpowiedniego skomplikowania myśli i wtedy literatura "cięższa" jak znalazł. Ale są momenty, że człowiek musi poczytać tak, jakby oglądał telewizję, jeśli wiesz co mam na myśli i wtedy takie "przekartkowywane" pozycje nadają się najlepiej.
OdpowiedzUsuńO, to to, dokładnie wiem, co masz na mysli.
OdpowiedzUsuńSZczególnei, żę nie mam telewizora, i keidy nachodzi mnie ochota na jakąś relaksacje połączone z lenistwem, cóż- Brown jest jak znalazł :)