Wczoraj w nocy wróciłam z trwającej 5 dni wyprawy na Wschód.
Sam powrót trwał od 16 w sobotę do 22 w niedzielę. Przez całą podróż starałam się jakoś szeregować wrażenia, żeby notkę sklecić w sposób możliwie wiernie oddający przeżycia, ale teraz nie wydaje mi się, bym mogła temu podołać.
Za dużo wrażeń :)
Może zatem po kolei.
LUBLIN
Podróż zaczęła się przed świtem; pomaszerowałyśmy w mroźną gdańską noc na autobus do Lublina, przez Warszawę.
Ciężka to podróż była, nie zmrużyłam prawie oka. Jedyny bonus był taki, że wysiadłszy na postoju w Ostródzie, praktycznie potknęłam się o leżącą na ziemi bransoletkę z fioletowych fasetkowych koralików, moje pierwsze trofeum z wyprawy.
Im bardziej na południe, tym wyższa była temperatura; gdy autokar rozkraczył się jakieś 400 m przed bazą, wypluło nas na środek rozgrzanego do 30 stopni asfaltu.
Lublin jest przepiękny. Urokliwy i magiczny, jedno z najśliczniejszych polskich miasteczek, jakie widziałam. I nic to nie przeszkadza, że wygląda, jakby II WW skończyła się tu dzień wcześniej, około, myślę, piętnastej.
Fasady o osuwających się tynkach, poszatkowane dziurami po kulach, piękne, pylące w upale, zrujnowane kamieniczki, wypełnione leniwą sennością kręte uliczki, arkady i zionące piwnicznym chłodem bramy... Kawiarenki wypełniają większość uliczek, na rogach stoją muzykanci, grający klezmerską muzykę, a atmosfera to całościowo jedna wielka mañana. Ludzie są mili, a turyści snują się jak lunatycy, jakby wyrzuciło ich w jakąś pętlę w czasie i rzeczywistości, a oni tylko połowicznie zdają sobie z tego sprawę.
Wszędzie można dostać rozmaite odmiany Perły, ale my skosztowałyśmy Trybunalskiego- najlepszego, jakie dotąd piłam, piwa miodowego.
Miasteczko żyje do późnych godzin wieczornych, ruch w knajpach z jadłem, zapewne z racji wysokich temperatur, zaczyna się około 19 a porcje, jakie nam zaserwowano, nakarmiłyby dwa razy więcej osób.
To odnośnie starówki.
Nowsza część Lublina to krzyczący i tańcujący PRL :D
Jeśli ktoś czuje nostalgię za minionym systemem, powinien koniecznie wybrać się do Lublę, zanim go "ucywilizują".
Odrapane, zakurzone, zapyziałe - jest WSZYSTKO. Przy głównej ulicy jest bazar, na wejściu do którego odbywa się pokątny handel papierosami, życie wielu ulic toczy się w bramach i na balkonach, a po ubraniach sądząc, "Przygody Tolka Banana" były tu hitem nie dalej, jak zeszłego lata.
Oczadziałe od upału (za dnia 38 w słońcu, 28 w cieniu), ruszyłyśmy rankiem następnego dnia do Przemyśla.
PRZEMYŚL
W Przemyślu miałyśmy pierwszy kryzys.
Po pierwsze, nie ma sposobu na bezpośrednie dotarcie z Lublina do Przemyśla, jeśli się nie dysponuje samochodem, i nie złapie się stopa idealnego.
Jechałyśmy dwoma pociągami, w potwornym upale, nawiązując po drodze przelotne znajomości.
Dworzec w Przemyślu dość dobrze zapowiedział miasteczko, jest bowiem przepięknie odnowiony, stylizowany na secesję, czysty i chłodny.
Samo miasteczko zaskoczyło mnie całkowicie i tylko pozytywnie. Spodziewałam się późnogierkowskich brył i fabrycznej zabudowy miasta robotniczego (którym, nie wiedzieć czemu sądziłam, Przemyśl był). Nic bardziej mylnego.
Schludny, wychuchany, kolorowy, piętrzący się na stokach wzgórz i wystrzeliwujący w niebo coraz to wyższymi wieżyczkami kościołów rzymsko- i grekokatolickich, jest idealnym miejscem na wywczas.
Rynek jest mniej żywotny i ludny, niż ten w Lublinie, ale za to ceny jeszcze niższe (duże piwo butelkowe w knajpie- 5 zł), do tego- zaskok roku: jazzem i bluesem stoi.
W urokliwej knajpce "Absynt" przygrywał wysmakowany jazzik, a wieczorem załapałam się na darmowe wejście na koncert Leon Hendrix Band, odbywający się z okazji Przemyskich Pierwszych Spotkań Bluesowych, w "Klubie Niedźwiadek".
Jak mi tego brakuje w Gdańsku... Wieczór tak ciepły, że z przyjemnością się siedzi w letnim ubraniu w ogródku, sączy chłodne piwko i słucha muzyki na żywo. Całą podróż właściwie wracało do nas zagadnienie: co jest z Gdańskiem nie tak?? Dlaczego to miasto jest takie martwe?
Kluczowa z pewnością jest temperatura: nie ma u nas długotrwałych wysokich temperatur, a Długa, z racji konstrukcji swojej zacieniona jak doba długa, jest istnym kanionem trupiego chłodu. Plus ceny z kosmosu. Plus wymóg, by knajpy zamykały się o 22, bo mieszkańcy, bla bla...
Przemyśl wymaga dobrej kondycji, bo większość starych budowli leży na czubkach wzgórz, lub w połowie stoków onych wzgórz, tak czy inaczej- trza cisnąć zdrowo w górę i w dół.
Ale to może nas choć trochę przygotowało na to, co czekało za wschodnią granicą...
Ale po kolei.
Zatrzymałyśmy się w schronisku, za Sanem. W centrum jest, owszem, schronisko PTTK, ale odradzam i przestrzegam. To jakiś żart, nie schronisko, nawet nie ma możliwości przechowania bagażu, czy zamknięcia go w jakiejś szafce. Plus ceny wyższe, a sale liczniejsze, niż w tym za rzeką.
By ruszyć dalej, musiałyśmy ustalić rodzaj transportu do granicy.
I tu zaczęły się problemy. Pan w punkcie informacyjnym na dworcu PKS był naburmuszony i kąśliwy, niechętnie odpowiadał na pytanie, a jak już, starał się to robić, udzielając jak najmniej faktycznych informacji.
Szczególnie lakoniczny był, gdy pytałyśmy go o prywatnych przewoźników, jeżdżących do przygranicznej Medyki.
Co się okazało: oni są nie tyle prywatni, ile czarnorynkowi. Oficjalnie ich tam w ogóle nie ma. Jakie busy?
Na taki nieistniejący bus zdążyłyśmy przypadkiem; dzień wcześniej, z pomocą sympatycznej Lwowianki, udało nam się ustalić godziny odjazdu PKSu do Lwowa. Wybrałyśmy się na dworzec ze sporym zapasem czasu, Ola poszła poszukać jakiegoś jedzenia i wtedy natknęła się na przyczajony między dwoma obskurnymi budami z hot-dogami, zakurzony busik.
W tę pędy przybiegła do miejsca, gdzie koczowałam z bagażami, pozbierałyśmy rzeczy i popędziłyśmy do busa; wtedy też kierowca, który dopiero co skończył krótką rozmowę z jakimś mężczyzną, wrócił pośpiesznie, powiedział, że mimo wcześniejszych ustaleń nie czekamy, aż bus się zapełni, tylko jedziemy od razu (przez co bilety o złotówkę droższe)- i wystartował z piskiem łysych opon.
W Medyce przeszłyśmy granicę pustym i długim korytarzem wytyczonym przez wysokie płoty z siatki. Poza nami na granicy dla pieszych nie było nikogo (sznur samochodów ciągnął się w obie strony na dobre pół kilometra), co zdumiało niebotycznie naszą lwowską gospodynię. Dlaczego- zrozumiałyśmy wracając.
cdn.
LUBLIN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Leave yer mark: