Pierwsze śmieszne, co nas spotkało na ziemi ukraińskiej, jeszcze w Szegini, to był pan, koczujący przed sklepikiem z piwem, który na nasz widok -no tak, my lubimy kolory- zaczął radośnie wykrzykiwać "Harie Krieszna! Harie Krieszna!".
Jadąc wypchaną po brzegi marszrutką do Lwowa, Ola spała. Ja się modliłam.
Dziwi was to? Poganie też mają swoje modlitwy, a fakt, że na poboczu nie było poskręcanych resztek innych marszrutek dowodzi, że w każdym takim transporcie jest choć jedna pobożna osoba, która zanosi gorące modły o szczęśliwe ukończenie tej straszliwej podróży.
Rozgrzany do czerwoności metal podłogi i ścianek busa prawie stopił mi podeszwy, nie mówiąc o stanie ukraińskich dróg.
LWÓW
Jadąc do tego miasta wyobrażałam sobie wiele rzeczy. Jakieś te wyobrażenia były mgliste, przykryte nostalgiczną mgiełką, stworzoną przez ckliwe piosenki o "polskim Lwowie" i łzawe wspominki tych, którzy utworzyli to miasto całkowicie w swojej wyobraźni; śliczne, marzycielskie, nasze, gdzie białe bzy garnirują spokojne uliczki, skrzypek przygrywa, a dzieci pędzą kółka po bruku.
Duby smalone.
Jakbym znalazła się na powrót w Shijiazhuangu.
Smród, smog, zgiełk, rozkopane ulice, grożące straszliwą śmiercią przedzieranie się przez najeżone metalem wądoły, kierowcy nie stosujący się do znaków drogowych (które często wykluczają się nawzajem), wrzeszczący taksówkarze, transporty i handle pokątne, etc.
Dopiero drugiego dnia opanowałam technikę przechodzenia przez jezdnię. Należy spojrzeć w lewo, i jeśli nic nie jedzie lub pojazd jest względnie daleko- dojść do połowy jezdni; wtedy dopiero patrzy się w prawo, i jeśli nadal nic nie jedzie, lub jest względnie daleko, idzie się do przeciwległego krawężnika. Błędem jest obczajanie obu kierunków od razu- po kolei, inaczej nigdy człowiek nie zbierze w sobie odwagi, by się przedrzeć przez ten szalejący chaos, jakim jest ruch uliczny.
Impresje.
- chodzenie po Lwowie wymaga dobrej kondycji i doskonałych butów nie tylko dlatego, że stromizny ulic są tu znaczne. Bruk, którym wyłożone są ulice, jest straszliwy dla obutych w sandałki stóp. Rozziewy między poszczególnymi kostkami są ogromne, a rzeczone kostki- różnej wysokości i różnym nachyleniu płaszczyzny, także każdy jeden krok grozi skaleczeniem stopy na kancie kamulca, lub zwichnięciem kostki. Ukułyśmy tedy nowe wyrażenia: "pokusztykać jak na skrzydłach" i człypać" - co jest sposobem poruszania się pomiędzy człapaniem i płynięciem.
- niemniej warto po mieście chodzić; po raz- bo cuda i dziwy można zobaczyć na każdym kroku (te dobre i te mniej dobre), po dwa- to pokazuje jasno powiedzonko, jakie ukuła Fasolka. "Jeśli przegania cię marszrutka- wiedz, że idziesz bardzo wolno."
Po prawdzie, niewykluczone, że stoisz. Lub się cofasz.
- bilety w miejskich marszrutkach kupuje się w sposób szczególny: pasażerowie cisną się do środka, i potem już w trakcie jazdy podają zwitki banknotów innym pasażerom, tak, by metodą "podaj dalej" dotarły do kierowcy. Ten wydaje resztę, jeśli się należy, i te pieniądze z kolei wędrują w tył, aż dotrą do właściwej osoby. Podobno czasem kierowca nie rusza dopóty, dopóki wszyscy nie uiszczą zapłaty- tajemnicą są dla mnie metody, po jakich rozpoznaje po tej kupie ściśniętych jak sardynki ludzie, że brakuje mu paru hrywien w kasetce.
- trasa autobusu nie jest wyznaczona odgórnie. Kierowca często dopiero w trakcie jazdy decyduje, czy busik pojedzie prosto, czy gdzieś skręci; często decyduje to już w pierwszej fazie skrętu. Toteż normalne są grupki osób, stojące nieopodal kierowcy w czujnej gotowości, na podstawie sobie wiadomych znaków oceniające prawdopodobną trasę, i w odpowiednim momencie wyskakujące z marszrutki.
- a wychodzenie z marszrutki odbywa się też specyficznie. Należy bowiem poinformować kierowcę, że chce się wysiąść na najbliższym przystanku. Doznałam pewnego szoku, gdy nasza gospodyni, A., osoba kulturalna i spokojna, o cichym i modulowanym głosie, nagle przerwała miłą rozmowę po to, by rozedrzeć się na całą marszrutkę "Wychodit!", na co busik spokojnie przyhamował, a my wyszarpnęłyśmy z tłumu plecaki i siebie, i dałyśmy się wypluć na krzywy chodnik.
- życie toczy się na ulicach. Widziałam dzieci, które o godzinie 21, 22, jeździły samotnie po parku na rowerkach, ich rodzice leniwie zalegali na ławeczkach (24 stopnie) i nie niepokoili się o nie w najmniejszym stopniu; babuszki sprzedające na rozłożonych gazetach produkty ze swoich działek i ogródków, tłum i zgiełk wszędzie.
- centrum Lwowa bardzo stara się przyjąć pozory Europy i wielkiego świata, ale ta cienka warstewka nie wytrzymuje bliższej krytyki. Kelnerzy mają tendencję do samodzielnego odliczania sobie napiwków z reszty, którą wydają, czasami liczą jakąś kawę czy ciastko dwa razy, w nadziei, że głupi "turist" się nie połapie, a jeśli gdzieś nie widnieją wypisane ceny - czy to w sklepach, czy w galeriach i muzeach- oznacza to podwójny cennik: dla swoich i dla obcych. Z tego powodu nie weszłyśmy w głąb Pałacu Potockich- nie mogłyśmy ścierpieć tak jawnego złodziejstwa.
- na rynku są dwie dość nietypowe knajpy (i cała masa bardzo typowych). Knajpa masońska, gdzie owszem, może wejść każdy, ale ceny są tak kosmiczne, że bez związkowej kielni w klapie nikt tam nie kupi nawet szklanki wody; druga knajpa (znajdująca się, nomen omen, zaraz pod tą masońską) należąca do UPA, organizacji Bandery- człowieka, która dla Polaków jest bandytą, a dla Ukraińców bohaterem.
W ogóle urazy i animozje między Ukraińcami a Polakami nie są może widoczne na pierwszy rzut oka, ale wystarczy posłuchać, jak Polacy mówią o Lwowie; jest niechęć, jest żal, jest jad i nienawiść. Podział na "nasze" i "ich"- przy czym Lwów jest, oczywiście, "nasz". Co mnie zdumiewa niemożebnie, ponieważ dla mnie Lwów jest ukraińskim miastem, koniec, kropka. My tam byliśmy okupantami, tak jesteśmy traktowani, coś, jak Niemcy w Gdańsku. Już widzę, jaką byśmy się wykazali tolerancją, gdyby niemieccy turyści zaczęli się kręcić po Gdańsku i podkreślać, co jest "ich", a co "nasze". Trzecia wojna światowa bez mała.
Dlatego podziwiam Ukraińców, że znoszą Polaków z tymi ich fochami i pretensjami, w ich własnym kraju i mieście.
W którymś momencie pomyślałam nawet, że jakkolwiek ładne, to miasto być może powinno zniknąć z powierzchni ziemi, bo zawsze będzie kością niezgody, źródłem tego jadu i gorzkiej zawiści. Ledwo wymrze jedno pokolenie oszołomów, już się wykształca następne, które Maryjkę obnosi na klapie, i z uporem mówi o polskim Lwowie.
A co za różnica, tak naprawdę?..
W czwartek poszłyśmy do opery, bo A. dała nam bilety na "Straszny Dwór".
Po pierwsze: przy poprzednim oglądaniu tej opery nie dotarło do mnie, jaka ta sztuka jest nacjonalistyczna, ckliwa i zła. Również muzycznie- poza paroma wyjątkami.
Napisów po ukraińsku też nie puszczono, co nie było uprzejme wobec gospodarzy.
Ale dzięki temu obejrzałam sobie Operę Lwowską od środka- teatr jest przepiękny. Nieduży, ale prześliczny, cztery balkony, stiuki, złocenia i kute balustrady- przecudny. Trochę szkoda, że kompletnie nie nadaje się do wystawiania oper, ale oko to cieszy.
Dobrze przeczytaliście: teatr ten jest doskonałą alegorią pozornej europeizacji i "ucywilizowania" Lwowa.
Otóż podczas generalnego remontu opery, lata temu, robotnicy odkryli pod sceną jakieś prehistoryczne, wielkie belki, z nawierconymi w dziwnych miejscach otworami różnej wielkości. No to co- to wyciepali w cholerę, a co tak będą leżeć.
Otóż te belki to był archaiczny i unikatowy system nagłośnienia, czyli to, co zapewniało operze akustykę. Nigdzie nie ma drugiego takiego systemu, jak też dokumentacji jego instalacji ani działania.
Po wywaleniu dziurawych belek, akustyka w operze przestała istnieć- i na bogów, to słychać. A właściwie- nie słychać. Słychać orkiestrę i widać artystów, poruszających ustami w gorączkowej próbie przebicia się do słuchaczy na widowni.
Ale pozór jest pikny, nie? ładne, złote. O co chodzi?; śpiewanie jakieś, akustyka, pff.
- na bulwarze były rozstawione namioty głodujących popleczników Julii, a w całym mieście roi się od policji i wojska, ale nie wadzą nikomu- łażą sobie w tych podobnych do patelni kapelutkach i urozmaicają widoki.
- wołgi; wołgi rządzą. :D
- po raz pierwszy poszłam do pery w sandałach i bluzie z kapturem (kompletnie nie byłyśmy przygotowane na bonusowe bilety do teatru), ale miałyśmy wachlarze- więc klasa. Ale zakarbowałyśmy sobie- ZAWSZE, nawet w dzicz i do puszczy, mieć ze sobą jaką awaryjną kieckę XD
- ukułam nowy termin na opisanie, jak się człek czuje podczas podróży na wschód; mogłabym z tego zrobić tak naprawdę markę odzieżową: Forest Stinky Casual
Powrót odbył się tak samo: marszrutka spod dworca (który tym razem oceniłam zupełnie inaczej, po dwóch dniach życia w tym wrzącycm tyglu, jakim jest Lwów przed Euro; całkiem to wszystko poukładane), marsz do budki granicznej, stempel w paszporcie, idziemy dalej zasiekami i dziwimy się, co też ta A.mówiła o koszmarach granicy, żadnych tłumów, przejście przez budkę trwało góra 20 sekund, toż bilety w autobusie dłużej czasem sprawdzają...
Wtedy wyszłyśmy zza zakrętu.
I zobaczyłyśmy TŁUM. Kolejka, podzielona na sektory, pilnowane przez samozwańczych przywódców, karne i zdyscyplinowane, wypełniały korytarz zasieków.
Czekałyśmy tam 2 i pół godziny, obserwując, komentując, czytając i śmiejąc z komentarzy innych. Tłum był niemal wyłącznie ukraińsko-polski, ale za nami przypałętał się jakiś Angol z towarzyszącą mu Polką.
I najlepsze: Polacy i Ukraińcy rozłożyli się wygodnie, i zajęli rozmową, grą w karty, jedzeniem i pilnowaniem, żeby nikt nie wyłaził poza swój sektor. Po prostu- spokój buddy. Angol- się pieklił. Ciskał fakami, "bloody unbelievable"'ami, miotał i pienił. Robił z siebie totalne widowisko, aż żal brał.
Smutna to nacja- tak wyniuńkana swoim konsumpcyjnym zbytkiem i "wyższą cywilizacją", że wypad w rejony nieco odmienne pod tym względem, wytrąca ją natychmiast z równowagi w wir paniki, wściekłości i wrzasków, totalnie tracą głowę i grunt pod nogami. Facet kompromitował się na całej linii.
Śmieszna była akcja, gdy sektor pierwszy w końcu zniknął w całości w budynku; wtedy nastąpiło spięcie, ludzie ubrali bagaż na plecy, ale przywódcy (naszymi była grupa opalonych, wysuszonych na rzemień tragarzy) powtarzali z naciskiem: "Stoit. Stoit..." , tłum coraz bardziej podobny do zwiniętej sprężyny, napiętej cięciwy i nagle- "Nu!" i tłum ruszył!
Z tupotem i w absolutnej ciszy przypadł do bramki, za którą stał karabinier. Grupa ludzi za nami ustawiła się dokładnie tam, gdzie wcześniej myśmy stali, zachowując odległość między nimi a nami, specyficzna linię demarkacyjną, szerokości ok. 2-3 metrów.
Karność tych ludzi jest nieprawdopodobna.
Owszem, zdarzali się ludzie, którzy próbowali się przepchnąć do sektora bliżej, ale wtedy tragarze ryczeli groźnie: "Ej, turist! Dawaj nazad!".
Wydostawszy się z gardzieli przejścia, późnym wieczorem, zdążyłyśmy idealnie na przedostatni autobus do Przemyśla.
c.d.n.
LWÓW
heheheh, opis anglika mnie bardzo rozsmieszyl - bo dokladnie wiem co mialo miejsce.
OdpowiedzUsuńJedyne co moge napisac w 'obronie' anglo-sasa to to, ze oni nigdy nie musieli stac godzinami w kolejkach, koczowac nocami pod sklepem by dostac srajtasme. To wszystko jest im obce - nam nie. W zwiazku z czym czekanie na cos 2 godziny dla nas to norma, dla nich - nie mal koniec swiata. I moznaby powiedziec 'pff cieniasy, ale maja problem' ale co tak naprawde powinno byc norma? czekanie na granicy 2 godzin NIE JEST normalne. Czekanie w urzedzie/ szpitalu/ poczcie w kompletnym chaosie przez 3 godziny tez nie jest normalne. "No ale tak juz jest, co zrobic" jest tchorzoskim akceptowaniem i brakiem zainteresowania w walce by to zmienic. Na poczatku pultanie sie anglikow strasznie mnie draznilo - teraz to rozumiem. W ich kraju jest struktura, normy, a jak cos jest nie tak jak powinno - zmieniaja to. Cos co w europie centralno-wschodniej jest tylko legenda. In all - nie jest to wina przygranicznego anglika, ze mieszka w ucywilizowanym kraju i biedak znalazl sie w obywatelsko-urzedowej dzungli :) gdzie norma to imie dla kota. Jego polska towarzyszka powinna go byla oswoic i uprzedzic, o tym jak dlugo mozna stac w kolejce..
x
Nie akceptowanie i zmienianie to jedno- ciskanie sie w slepej furii to drugie. Zwyczajna dziecinada i nie radzenie sobei z sytuacja; brak elastycznosci i ewidentne zero znajomosci realiow danego kraju.
OdpowiedzUsuńJakie by nie byly- jesli nalezy je zmienic, robi sie to innymi drogami, a nie miotaniem sie.
`Tchorzowskie akceptowanie`? Oj, chyba sie troche zapedzilas. Mysmy nie zyli w najbardziej hardcorowym czasie, tylko u schylku PRLu. Ty byc moze jeszcze zalapalas sie na kolejke po kawe, ale tak naprawde to nie przezylismy tych dni chwaly, keidy czlowiek cos `upolowal` po kilkugodzinnej kolejce.
Powiedz mi, realnie rzecz biorac: przychodzisz na przejscie graniczne. Widzisz gigantyczny tlum. Co mozesz zrobic? Realnie rzecz ujmujac, podkreslam.
Mysle, ze to, co robili Polacy i \ukraincy, bylo najnormalniejszym wyjsciem wlasnie. Nie wiesz, co Ci ludzie robia, by to zmienic. Moze nic. A moze, w swoim wlasnym zakresie, chocby wlasnie wyjezdzajac za granicei patrzac na `norme` innych, cos robia; na pewno osiagna przez to wiecej, niz rozwscieczony, podskakujacy jak kluska na parze Anglik :P
...czy Szwed, czy Hiszpan, czy Polak- narodowosc nie ma znaczenia tak naprawde. Chodzi o sama postawe, o reakcje na nieprzewidzinae, nowe sytuacje :*
UsuńFakt, zagalopowalam sie, juz wyjasniam skad sie to wzielo :). Nie wiem jak w innych krajach europy, w Anglii jest popularne skladanie skarg/ zazalen kiedy uslugobiorca jest nieusatysfakcjonowany z powodu czegos. Mysle, ze Anglik sie miotal, nie dlatego, ze byl tlum, tylko dlatego ze cos bylo zle zorganizowane i nie mogl wniesc skargi/ zazalenia. W krajach takich jak Polska, Ukraina, skarg sie nie sklada, bo petent boi sie, ze jesli powie cos nie tak, to pinda po drugiej stronie biurka nie da stempla, znaczka, papierka, wiec siedzi potulnie jak ten kolek potwierdzajac tym samym nieustanna wyzszosc urzedu nad obywatelem :/
OdpowiedzUsuńCo bym zrobila gdybym zobaczyla tlum? nic. Nadal oczekiwalabym przejsc przez granice w ciagu 15-20minut. Nawet w Turkowie kiedy wyladowaly 2 samoloty w tym samym czasie i terminal byl zapchany musialam isc najpierw po vize a potem ustawic sie w kolejce do kontroli - 25minut pozniej szukalismy autokaru. I tu jest pies pogrzebany, bo jesli ten konkretny koles cale zycie latal na wakacje z Thomas Cooka do Lanzerote czy Benidormu poprostu nie zna innych realiow i nalezy mu tylko wspolczuc.
Przeca wiadomo tez, ze sama nie doznalam kolejkowania w polsce ale cala starszyzna ludowa postarala sie by moje pokolenie dokladnie wiedzialo jak to bylo >_< :D :*