poniedziałek, 19 listopada 2012

Prog fan

Kawałek, który ostatnimi czasy mnie pochłaniał, którym się zachwycałam skrycie, pomstując na to, że nie mogę grać o mojej ulubionej porze na granie (czyli w nocy), w międzyczasie przeszedł do tej nienawistnej mi fazy odgrzewanego posiłku.
No fajnie, ułożyłam.
Ale czy to zaraz takie cudo?.. W swojej wczesnej fazie wydawał mi się taki piękny.
A teraz wyszły zmarszczki codzienności; "ach, gdzie te niegdysiejsze śniegi.." :P
Pokuszę się o opis- oczywiście, właściwie głównie dlatego piszę :D

Jestem- niech zacznę w ten sposób- wielką fanką progresywnego rocka.
Uwielbiam, kiedy w muzyce "progowej" linie dźwięku wirują wokół siebie, oplatają się i przenikają. Czytałam nawet gdzieś sformułowanie, że jest to nowa klasyka; owszem, niekiedy barokowa w brzmieniu, ale "wsyoka": trudna, złożona, misterna.
---Dobra, wywaliłabym piętnastominutowe solówki na perkusję, ale tak poza tym- progresywa jest wspaniała. Zasłuchuję się w tych plecionkach dźwięku i nigdy nie mam dość.
Bo czy to w rocku progresywnym, czy w jakiejkolwiek innej muzyce- ambiencie, śpiewach chóralnych, muzyce filmowej- uwielbiam właśnie plecionki. Pasma dźwięku, tworzące giętkie, floralne linie, splątane w pozornym bezładzie, a z tego- wydawałoby się- chaosu wyłania się nagle idealny, przerażający w swojej harmonii porządek.
Porządek wzięty z natury, oczywiście, gdzie nic nie jest pod linijkę, ale ma swoje właściwe miejsca, na których pięknymi łukami lądują przypisane im sekwencje dźwięku.
I muzyka, w której ta harmonia nagle się wyłania, niczym (pan) Wenus z piany, jest idealna.
Miękkie sploty dźwięku, tworzące koniec końców nierozrywalną kolczugę.
Takoż, uwielbiam, kiedy kawałek jest tak posplatany, że, zdałoby się, grają go trzy ręce, nie dwie. Kiedy umyka uchu moment, w którym ograniczona genetyką ilość palców robi nagle coś pozornie niemożliwego- a bardzo często prostego w istocie.
Oczywiście, cały utwór nie może trwać w tym duchu; dławiłby.
Musi byc w nim powietrze, przestrzeń; fragmenty spokojniejsze, gładsze, wyciszające. JAkoby strumień, zwalniający na rozlewisku.
A potem znów zagęszczenie.

Ten nowy utwór, wbrew moim staraniom, nie ma zaokrąglonych linii. Jest w nim pruski porządek, jakby składał sie z -różnej wielkości i barwy, owszem, ale--segmentów.
Znów jest słodki i pozytywny, i miło, że tyle we mnie (as it would seem) radości, że wyrażam ją bezwiednie.
Lecz reasumując, odbieram ten utwór jak słodki herbatnik z dużymi kryształkami cukru.
Po nawet najsmaczniejszym ciasteczku, jeśli będzie takie słodkie, masz ochotę na kiszonego ogórka, albo marynowaną paprykę.
Toteż póki co, ilekroć go gram, prawie słyszę zgrzyt cukrowych kryształków w zębach.
Czuję fakturę mojego biednego herbatnika, pokruszonego na równiutkie, sześcienne okruchy.

środa, 14 listopada 2012

Notatka

Mental note: pending/musical challenge-->Shin_folder: do zrobienia jak tylko sie wyspie/doczytam(sypiam i po 12 godzin, z duzym upodobaniem to robie)/ulepie/skomponuje do konca.
Soon.

wtorek, 13 listopada 2012

Podstawki

Przybywa uczniów. Przybywa spraw, którymi należy się zająć. Przybywa rzeczy, mimo iż co kilka dni staram się wyrzucić lub w inny pożyteczny sposób zutylizować w przeszłości ważne a obecnie nic nie warte "skarby".
Książek udaje mi się zachować stałą liczbę constans; niedawny book change zakończył się remisem, zaniosłam sześć- i przyniosłam sześć, i zdaje się, że idea bookcrossingu gdańskiego zaczyna nabierać szlifów i zgrabnych kształtów. Sądząc choćby po moich zdobyczach pokuszę się o stwierdzenie, że poziom i jakość przewijających się przez stoły książek, rośnie z book-change'a na book-change.
Przyniosłam łupy do domu (późnym wieczorem, bo po drodze przygodziła mi się jeszcze sesyjka "Ucieczki z Innsmouth", przezacna to planszóweczka), i po raz kolejny doszłam do wnosku, że jestem uzależniona od książek. Ilekroć przynoszę jakieś do domu- czy to z biblioteki, czy właśnie z wymiany- czuję się jak ktoś, kto właśnie wypełnił po brzegi spiżarkę i zatkał pakułami wszystkie szpary w oknach.
Winter is coming, hm? So what, let it come- I'm ready :)
Obecnie czytam kryminał szpiegowski, osadzony w przedwojennym Gdańsku, mniam :3
Ale poczytuję go w czasie skradzionym; jako rzekłam, pracy mi przybyło, a raczej- ilekroć myślę, że już się uporałam z obowiązkami na parę dni i będę mogła się zająć ważnymi rzeczami- coś się pojawia, i znów należy oddłożyć wszelkie pilne (i przyjemne) sprawy na bliżej niesprecyzowane "potem".
Dlatego, śladem wszystkich eskapistów, siedzę i robię podstawki.
Niewiarygodnie mnie to relaksuje.
To jest tak samo przyjemne, jak granie na pianinku; umysł przechodzi w jakieś kosmiczne fale theta, nie tyle śpi, ile drzemie, pracują tylko ręce, a w tle przygrywa muzyka, lub leci odcinek "Tudorów".

Zaś rzeczone podstawki- jeszcze niewykończone, ale o kształcie już zdefiniowanym- których produkowanie to naczystszej wody terapia zajęciowa, takie to przyjemne, wyglądać będę tak:

Radość tworzenia... Niezależnie od tego, co to jest.

piątek, 9 listopada 2012

Media

Nie pojmuję, co się dzieje z polskimi serwisami informacyjnymi.
Nagle zobaczyły internet i zobaczyły, że jest on dobry.
Gazeta.pl odkryła Twittera i teraz każdy nagłówek opowiada nam, co kto wyćwierkał- przy czym jest to z reguły jakiś pseudo-celebryta (dla mnie osobiście no-name). Ekscytują się tym, jak nastolatka śledząca doniesienia o fryzurze Justina Biebera.
Zamiast uczciwej pracy dziennikarskiej- ploty z Twittera, no jak rany...
Coraz częściej też media powołują się na to, co napisał ten czy ów blogger.
Co mnie obchodzi, że jakiś blogger wycofał swój podpis z listu poparcia wobec partii X. To ma mieć dla mnie znaczenie, bo...?

To było do przewidzenia, że gadające głowy z telewizora czy łamów tygodników i dzienników, zostaną prędzej czy później zastąpione nickami z sieci. Jednak ważkość opinii kogoś, czyjego nazwiska nie znamy, bo ukryte jest za ksywą, zdaje sie być nieco mniejsza.
Brak autorytetów wq naszym kraju, czy jak?..

środa, 7 listopada 2012

Przyszłość w kinie

Taka mnie naszła refleksyja, kiedy się zabierałam do pisania, że gdybym ćwiczyła całe ciało tak, jak ćwiczę codziennie palce (pisząc, ale przede wszystkim grając), to byłoby, no pięknie by było.
Mieć wyrobione mięśnie na palcach, no po prostu... Obłęd :D

Filmy; tak, w minionych dniach zagłębiłam się w tematykę futurystyczną, która ostatnimi czasy ponownie zawładnęła ludzkimi umysłami. Mnóstwo pojawiło się filmów-prognoz, gatunku osobiście bardzo przeze mnie lubianego (szczególnie jeśli przyszły świat to antyutopia, świat Orwellowsko-Gibsonowski, jednym słowem wspaniały soczysty cyberpunk, względnie mniej ponury postcyberpunk. Zawsze mnie fascynuje, jak kreatywni będą jego twórcy, jaką możliwą wizję przyszłości zaprezentują).
Przede wszystkim odświeżono motyw modyfikowania pamięci i generalnie przewracania ludziom mózgu do góry nogami, a także motyw podróży w czasie.
Ten pierwszy pojawia się w ciekawym remake'u "Totall recall" ze Schwarzusiem, z 1995 roku; wiele osób wyrzeka na brak Marsa, w miejsce którego wstawiono Australię, która ponownie jest wyzyskiwaną kolonią bardziej uprzywilejowanej (i jedynej innej istniejącej- post/apo, jakby nie było) części świata.
Bardzo mi się podobał ten upadły świat i zniszczone po wybuchach różnych paskudnych rzeczy połacie ziemi niczyjej, podobał mi się- po raz pierwszy- Colin Farell, jak i idea "The Fall"- straszliwej windy, przerzynającej glob ziemski przez środek, tak, by można się było dostać z imperium do kolonii w przeciągu kilkunastu minut.
Dobre; świetne propozycje technologii przyszłości, wartka akcja, bezmackowy Davy Jones jako bojownik o wolność, i The Fall, przede wszystkim The Fall...

Motyw drugi stanowi bazę serialu "Continuum", którego pierwszy sezon obejrzałam w kilka dni. Żeby nie było- sezon króciutki, kilkanaście odcinków. Widać sporą przestrzeń- uczciwie eksploatowaną- na odcinki-zapychacze, nie dodające wiele do fabuły, co nie zmienia faktu, że historia jest interesująca. Paradoks czasoprzestrzenny to jedna z tych rzeczy, na których umysł się zapętla i w którymś momencie wierzysz, że jesteś w stanie napiąć cięciwę łuku i strzelić sobie w plecy. Czacha dymi- ale każde nowatorskie podejście do idei jest mile widziane.

Ale bardziej chciałam się skupić na dwóch innych tytułach.
Pierwszy- to "Looper".
To też film bazujący na idei podróży w czasie, ale nie czyniący z niej centrum fabuły. Tu ważniejszy jest paradoks, ale dla mnie przede wszystkim to film buddyjski.
Przekaz podano w prostej formie, oczywiście, dosłownie i obrazowo, przez co łatwiej znaleźć paralele.
Podobno w "Matriksie" w kanwę opowieści wpleciono silnie idee sekty Sai Baby, której to sekty rodzeństwo Wachowskich jest wyznawcami.
Jak to w ygląda w filmie "Looper"?
Uwaga, spoilery.
Bohater doświadcza na własnej skórze i obserwuje na własne oczy, jak pasje, namiętności, gniew, miłość, zemsta, wciągają ludzi w wir śmierci i zniszczenia, w powtarzającą się pętlę cierpienia, błędne koło- aha, koło.
By wyjść z tego zamkniętego kręgu, trzeba odrzucić własne "ja". Zabić je, mówiąc dosadnie. To jedyny sposób przerwania cyklu.
Niektórzy pewnie mogą spekulować, czy mały Reignmaker to jakaś młodsza wersja naszego Loopera- to nie tak. On jest kontynuacją tego samego cyklu przywiązania i niskich instynktów, powiela historię cierpienia dopóty, dopóki nie nastąpi wyzwolenie z kręgu samsary.
Śmierć ego, zniknięcie ja.
I tak naprawdę, w ostatecznym rachunku, jedynym z tej opowieści, który się ratuje, to właśnie główny bohater.
Ciekawy film; jedyny problem to ten, że obydwaj bohaterowie grani są przez bardzo lubianych przeze mnie aktorów (Willis i Gordon-Lewitt), i za nic nie mogę uwierzyć, że obaj bohaterowie nie są dobrymi ludźmi.
No nie są. Są bezlitości, samolubni i brutalni. No ale...ale to przecież Bruce Willis i pokrzywiony chłopak z "Mysterious Skin", no to jak?...P

Ostatni tytuł, jaki dziś przemagluję, to długo wyczekiwany "The Devil's Carnival".
Jednym z twórców jest Terrance Zdunich, twórca "Repo! The Genetic Opera", majstersztyku, nieporównywalnego z niczym innym.
Diabelski Karnawał jest....nie wiadomo, czym.
Ani filmem, ani rock-operą, trochę przypomina dziwaczny teatr telewizji, a troche długi klip. Piosenki nie wpadają w ucho, nie wabią, nie prześladują- co działo się w przypadku ścieżki dźwiękowej z "Repo!.."
Obejrzałam i poczułam się, jakby ktoś mi powiedział, że Gwiazdki nie będzie.
Panie Zdunich, proszę, naprawdę nalegam, by wrócił pan do pracy solowej, bez asocjowania się z dziwnymi ludźmi, którzy na pewno sikają do dżemu, a w domu śledzą z zapartym tchem "Szansę na Sukces".
Pokrótce: jest to 45 minutowa opowieść o trójce ludzi, którzy na skutek własnych nierozważnych czynów umierają i trafiają do piekła, gdzie większość z nich pozostaje.
Jedyną moją nadzieją są słowa Lucyfera- o paradoksie- o tym, że właśnie nadechodzą zmiany, i że teraz zamierza przejąć niebo.
Więc może cały ten karnawał to tylko rodzaj niskobudżetowego prologu do jakiejś pełniejszej, sensowniejszej całości? Oby. Naprawdę, mam ogromną nadzieję, bo doprawdy...
Jedyna piosenka, która mi się w miarę spodobała, to taka, któa sie nomen omen przyda na tegoroczny Nordcon :P

niedziela, 4 listopada 2012

Śmiechem jesień czas zacząć

Miałam nadzieję, że dotrą do mnie zdjęcia z imprezy Halloweenowej, cobym je mogła tutaj zapodać, niestety- dopóki po nie nie pójdę (i po blaszkę, i po pojemniczek po gałkach ocznych >_<), to ich chyba nie zobaczę. Pozwólcie zatem, że się jedynie pochwalę, iż udało mi się wmówić koledze, jakobym pod czarną krótką -na pazia ściętą- peruką miała jeszcze krótsze włosy własnego koloru, w co ten drogi człowiek uwierzył. Zapewniając mi tym samem wyborny humor na długo. Bardzo się zdziwi, kiedy wpadnę po zdjęcia i szafliki, bo od wczoraj mam włosy mocno płomienno-marchewkowe. Ogólnie- chaos i dezinformacja, czyli pławię się w szczęściu i poczuciu dobrze wypełnionego dyskordiańskiego obowiązku.
Sam fakt paradowania w peruce dostarczył mi sporo rozrywki, ot, choćby w momencie, kiedy w tańcu mój partner mnie przechylił w tył, a gdy powstałam- nie miałam już na głowie czarnej czupryny. Własne włosy, upięte ciasno pod peruką, wyglądają smętnie, dość powiedzieć: nie bardzo je widać. Toteż, pechowiec, przechylił był brunetkę- a powróciła łysa pałka. Myślałam, że padnę ze śmiechu, szczególnie widząc jego popłoch :D
 Ech, radość...
Dziś za to poplanszówkowałam sobie ponownie. Wieczór miał być steampunkowy, po czym okazało się, że przebrały się w sumie trzy osoby (w tym ja, naturalnie). Ja nie wiem- jak można, mając okazję się przebrać i zupełnie legalnie poparadować w jakimś wymyślnym stroju, wybrać nie-przebieranie się? Toż to sama radość.
Rozmawialiśmy w którymś momencie o serialach i obecnym przekraczaniu granic przez telewizję publiczną. Która w paśmie niekodowanym wyświetla takie rzeczy, jak "Spartacus" czy "Sons of Anarchy", a przecież nie dalej, jak w latach 70-tych był wielki szum, kiedy w "Star Treku" pokazano parunastosekundowy pocałunek dwóch kobiet- z tym, że jedna była opętana przez kosmitę-mężczyznę. I rozmawiamy, polecamy sobie różne seriale- od razu z nakreśleniem cech charakterystycznych, tudzież ogólnego klimatu (była przy tym obecna jedna małoletnia). W dużym skrócie i ogromnym uproszczeniu:
(kolega 1)- Seks, przemoc, seks.
(kolega 2)- Krew, przemoc, krew.
(kolega 3)- Cycki, cycki, cycki.
(ja)- Psychodela.
(wszyscy trzej, ze zgorszeniem) - No ale nie przy dziecku!
:D
Kurtyna - pęka (ze śmiechu).

PS. Z planszówek nowym moim odkryciem jest Cthulhu Gloom- gra, w której należy jak najbardziej malowniczo i wykrwawiająco załatwić swoją drużynę, starając się przy tym utrzymać drużyny przeciwników w kwitnącym zdrowiu i generalnie- przy życiu.
Ciekawe doświadczenie: zgrzytać zębami z bezsilnej frustracji, bo oponent właśnie wykończył kolejną swoją postać, a twoją- uzdrowił, chamski cham :D


Ps2. Kolega 1 mówił o "Grze o tron", 2- o "Synach Anarchii", 3- o "Spartakusie", a ja oczywiście o "Mighty Boosh" :D