środa, 28 marca 2012

Badges, belts, gloves...

Nastąpił równie nieoczekiwany, co chwilowy- jak donoszą synoptycy- koniec zimy, przeto wybrałam się do miasta w poszukiwaniu jakiejś taniej marynary- i tak ją przerobię, wiec ma być tania, w dodatku szmatki, oferowane przez sieciówki, są nijakie i nie w moim guście.
Więc zrobiłam- bardzo pobieżny i szybki- rajd po ciuchlandach w centrum Gdańska; a przynajmniej próbowałam.
Bo co się okazało: w Gdańsku już nie ma ciucharni. Są OUTLETY.
Tak; cały pic polega na tym, żeby wykleić wielkimi literkami "OUTLET" na szybie lumpeksu, i już można wypłowiały żakiet ze zmechaconymi klapami, podziurkowany od broszek, sprzedać za 45 złotych.
A klapy potrzebuję pierwszej jakości. Po co?
Ano po to, żeby wyeksponować moje cudnej urody badge.
(Tak, tak, plakietki; ale nie da się "akcesoriować plakietką"- to brzmi jak grypserki sposób na spławienie kogoś. Trzyj dynię. Jedz batona. Ciśnij Andrzeju. Akcesoriuj się plakietką. Twoja stara miesza bigos łokciem- te rzeczy. Nie- cool, zatem mamy badge.)
Oto one, przystojne i pachnące:


Pierwotnie ten badge z ciotką Zochą prezentował dumne nazwy "Gdańsk-Gdynia-Sopot" i jakieś ryby, a ten drugi pochodził z zamierzchłego Nordcou, na ktorym nie byłam, ale miałam pecha wylosować ową plakietkę na nordconowej loterii.
Ciekawa rzecz, że choć nie użyłam środka do uzyskiwania spękań na powierzchni, badge z ciotką popękał "jak po potraktowaniu cracklem dwuskładnikowym" powiedziała z podziwem Fasolka, a ja pokiwałam głową z mądrą miną.
---Jeszcze tego nie przegooglałam, ale to chyba dobrze.
Badge w kwiatki popękał, jakby przejechała po nim betoniarka. Średnio dobrze, ale kwiatki takie pikne, że szedłem piechotą.
Mam w ogóle badgy ogromną ilość, w tym dwa ultra-hipsterskie; będę je nosić do angorowych pumpów, wpięte w kamizelkę, założoną na lekarski fartuch. Tył na przód.


There's no simple truth to me...




sobota, 24 marca 2012

Nocny burmistrz

Powoli, bardzo powoli próbuję zebrać się do kupy.
Zajmie mi to jeszcze pewnie sporo czasu; jestem strasznie zmęczona.
Od środy nie przespałam dobrze ani jednej nocy; budzi mnie najlżejszy dźwięk, przerzucając mnie ze śnienia w rozedrganą, pełną rozgorączkowanego strachu półjawę, a moje sny wypełniają gwałtowne obrazy, przerażające obrazy.
Palą mnie oczy.
Dziś jakiś facet usilnie chciał ustąpić mi miejsce w autobusie, i zapewne po prostu był gentlemanem. Ale i tak mam wrazenie, że od środy przybyło mi wiele lat.
Dziś znalazłam chilę ulgi na przystanku tramwajowym; skryłam się przed słońcem w cienu wiaty, usiadłam na ławeczce i po prostu gapiłam się na ulicę. Nie myśląc, nie oceniając; chwila kojącego nieczasu.
Do tej pory nie opuszcza mnie krystalicznie czysty i wyraźny widok jednonogiego staruszka na rowerze, pedałującego niestrudzenie. Słońce bębniło ogłuszająco o wiatę przystanku, a ja patrzyłam niby zahipnotyzowana,jak zmierza, niczym wypełniający questa mityczny heros, do swego tajemniczego celu.
Może zabrzmi to jak okrutny żart, ale jego widok mnie pocieszył; nie potrafię uzasadnić, dlaczego.

Czytam teraz -to ważne, żeby mieć teraz co czytać- "Nocnego Burmistrza", autorstwa Kate Griffin.
Jest to, niestety, drugi tom serii o Mathew Swifcie, ale, jakkolwiek w "Nocnym Burmistrzu" przewijają się wciąż aluzje i nawiązania do treści "Szaleństwa aniołów", jest to odrębna historia, możliwa do czytania bez znajomości wydarzeń z tomu pierwszego.
Takiej książki szukałam parę lat temu, po przeczytaniu "Stoneheart"- była to lubiana przeze mnie kategoria urban magic, czy- jak ten gatunek określił Sapkowski- "jednorożec w ogrodzie", czyli urbanistyczny realizm magiczny, w dodatku o Londynie. Niestety- "Stoneheart" okazało się książką przeznaczoną dla bardzo młodych czytelników. Prostą i moralizatorską- jakkolwiek na zacnym koncepcie opartą.
"Nocny Burmistrz" jest pod tym względem bardziej zadowalający, trudniejszy, krwawy- choć mam też i zastrzeżenia.
Autorka wdaje się w straszne detale, opisując każdą kolejną dzielnicę Londynu, do której trafi bohater. Opisy te, po trzecim takim, niczym nie zaskakują; są skonstruowane w ten sam sposób, wypełniają je te same metafory, zwroty i porównania, co jest irytujące. Ale jeśli ktoś chce nietuzinkowy przewodnik po Lądku, z wyszczególnieniem barów kanapkowych i oceną jakości kebabów- to się ucieszy. Ja zaczęłam te nużące opisy, wskazujące na szczególny zespół natręctw, pomijać.
Liczne są też obłąkane monologi wewnętrzne bohatera/bohaterów/truno zgadnąć (to skomplikowane)(ale zaraźliwe, sama zaczęłam myśleć o sobie w liczbie mnogiej), zbyt liczne; tak samo, jak powtórzenia- dają niewątpliwie dramatyczny efekt, ale ten dramat jest zbyt efekciarski.
Niemniej magiczny Londyn to dobre kombo, udowodnił to już Gaiman w "Nigdziebądź", czytam zatem z uwagą; wciągnęła mnie ta książka bez reszty. Przenoszę się do niej całkowicie.
Dlatego dobrze, że na nią akurat teraz trafiłam.

piątek, 9 marca 2012

Pranie zwojów

Jeżeli kiedykolwiek zapomniałam, dlaczego nie jestem "psiarą", to teraz pamiętam.
Nigdy nie zdecyduję się na psa.
To tak w formie refleksji, wywołanej czwartym już dniem zajmowania się Stefanem; rozpieszczonym do granic możliwości, wielkim, nieowałaszonym bydlęciem, które doskonale wie, że życie tego konkretnego domu kręci się wokół niego.
Miły piesek, ale mieszkanie z nim to udręka.

Z Albionu, poza książkami i paskami (ale jakie piękne kupiłam!...czerwony zamszowy, nitowany, i drugi z kolorowych koralików *_*), przywiozłam też wielgachną płachtę "Daily Telegraph".
Lektura azet jest bardzo pouczająca, nie tyle przez ich zawartość, ile dzięki temu, że poznając rodzaj i formę wiadomości, jakie są serwowane obywatelom danego kraju, poznaje się rzeczony kraj i mentalność jego ludzi.
Nie wiem, jakiego sortu jest "Daily Telegraph"- choć wnioskując po tym, że rozdają go jako dodatek do zakupów w księgarniach na lotnisku, to chyba nie najlepszego- ale pobieżne przejrzenie pierwszej połowy dało mi nieco do myślenia.
Pierwsze trzy strony jeszcze się, jako tako, bronią (choć na pierwszej, pod wypisanym wielką czcionką nagłówkiem, dotyczącym cięć budżetowych, jest niezwiązane z tym wielkie zdjęcie Pippy- biegaczki na nartach), choć widniejący na trzeciej łzawy artykuł o rodzinie, która zginęła podczas tornado, jakie spustoszyło południową Indianę, pasował stylem do całości jak kwiatek do kożucha. Widocznie przekleili żywcem z amerykańskiej prasy. Jednak już na czwartej stronie- obszerny zbiór plotek, tak o Miss Bahama, jak i o księciu Harrym, plus trochę fotek od paparazzi. Dwie strony dalej- już tylko pogaduchy o modzie i gotowaniu.
Fakt, gazeta nabita po brzegi, znacznie większa i grubsza, niż nasze, niemniej informacje, tam się znajdujące, to najdziwniejsza mieszanina ważnych i nieważnych, mogąca niewątpliwie wywołać zamęt: co się liczy? Co nie?
Istotne informacje pomieszane ze śmieciami powodują, że wzrok skacze od nagłówka do nagłówka, wyławiająca juz tylko co soczystsze kawałki, i tak oto wytwarza się bezwładne umysłowo społeczeństwo, złożone z ludzi biernie i bezrefleksyjnie wpuszczajaych informacje do umysłu i zrzucających je na wielką, nigdy nie poruszaną stertę "takie tam". Z czego na samym wierzchu leży niemożliwe do wymazania zdjęcie księcia Harry'ego, potykającego się o kijek do golfa.
Wiadomość dekady.
Nie, żebym była paranoiczką, wymachującą maską Vendetty przed każdym rządowym budynkiem, ale osobiście nie wątpię, że takie społeczeństwo jest całkiem dobrym materiałem do bycia rządzonym, czy raczej: zarządzanym. Z przykrością jednak muszę stwierdzić, że nie jest to ani oryginalna, ani nowa koncepcja, tak, niestety: jestem pewna, że inni- szczególnie ci w budynkach rządowych- też już na to wpadli.
Stała czujność zatem; stała czujność...

wtorek, 6 marca 2012

A wszystko dlatego, że jestem przeziębiona

Po przyjeździe z Albionu jak zwykle nie mogę otrząsnąć się z obrzydzenia, wywołanego przez (j)ojczyznę.
Nie lubię jej. Przeklinałabym fakt, że się tu urodziłam, gdyby nie to, że pośród możliwych alternatyw są takie np. kraje arabskie, czy inny Ural.
Ja po prostu mam dość użerania się z twardą jak kilkudniowa guma do żucia rzeczywistością, tej poniżającej walki, polowań - nie, bynajmniej nie z sokołami-, zachodnioeuropejskiego odpowiadania na pytania znajomych, że wszystko jest OK, podczas gdy tak naprawdę widzę przed sobą - mur. Litą, nieprzepuszczalną ścianę.
Jeszcze w Liverpoolu, w kolejce pełnej moich odzianych w czerń i inne kolory błota ziomków, miałam dobry przykład takiej naszej, śwarnej polskości: podczas gdy Brytyjczycy czy Irlandczycy czekali grzecznie w kolejce, Polacy kombinowali. Pękliby, gdyby tego nie robili.
Ot: jeden zauważył "funfla" kilka metrów - i jakieś dziesięć osób- przed sobą, więc podszedł doń, zagadał i już- o! stoi z nim, ramię w ramię, w kolejeczce. Zaraz też odwraca się z cwanym uśmieszkiem i woła kolegę, a co będzie stać, jak pierdoła. Zachachmęcić przecież trza! Kto nie chachmęci, jest pedałem.
Ale sam fakt, że nie widzę tu dla siebie perspektyw, wkurza mnei najbardziej. Cokolwiek bym chciała robić, wszystkie projekty, jakie wstępnie rozplanowywałam- rozbijają się o wspomniany mur biurorkracji oraz moich uzasadnionych obaw przed przedsiębraniem czegoś w naszym pięknym nadwiślańskim.
Jest to bowiem równoznaczne z wkładaniem ręki w krajzegę. Jak sam się pcha, to co potem piszczy, że zbankrutował... Było pracować cicho i grzecznie, jako sprzedawca anten satelitarnych, czy innych kołder. I w ogóle wyspecjalizować się w marketingu, a nie- jakiejś filologii, pff!

Nie twierdzę, że za ogólnie pojętą granicą dostałabym od razu pracę marzeń, ale nawet sprzedając rzeczone kołdry- byłabym w stanie kłaść się spać bez tej obezwładniającej trwogi o przetrwanie.
Tylko jak tu teraz zapakować wszystkich moich ludzi do podręcznego i zabrać ze sobą?
I pianino. To jest jeden z problematycznych punktów. Nie może stać się tak, jak się działo ostanio, czyli że przez 15 miesięcy- PIĘTNASCIE!..- nie mogłam grać.
Może to jakiś rodzaj autohipnozy? Może pianino jest dla mnie jak łózko z wiekiem dla Vlad-Tepes-wannabes? A może---wydziela magiczne, produkowane przez korniki fluidy, które mnie już dawno uzależniły? O_O To ma seeeens....

Ech, wybaczcie, gorzka ta notka, mimo radosnych przecież okoliczności- Kacha czuje się dobrze, Dean jest żwawy i wszystko jest w porządku :) Może to wina przeziębienia i zawiesistej szarości polskiego nieba: tam było 13 stopni i słońce na zawietrznej przygrzewało aż miło. A ja nienawidzę zimna; plus chwili, gdy przyjeżdzam do domu, w środku nocy, i wita mnie tona kurzu, zero jedzenie i pies ze sraczką.
Jak tu się nie rozchorować -_-
Mam przynajmniej co czytać, za to *_* Kupiłam mnogość książek (jedną dostałam! właśnie ją kończę)
I tu się mogę pochwalić moimi zdobyczami *_*
1.
Bo pisarstwo Susanny Clarke bardzo mi odpowiada.

2.
Ta książka zdaje się omawia ideę postrzegania koloru oraz lęku przed nim w kulturze zachodniej. Jak można się łatwo domyślić z lektury tego bloga- coś co i mnie głęboko frapuje- dlaczego, na litość boską, się ludzie boją koloru?!

3.
Bo nie mam ani jednego tomu Tolkiena (a, nie, jakieś coś jedno mam, ale w tym haniebnym tłumaczeniu, wiuęc tak, jak bym nie miała), a szczególnie "Hobbita" chciałam mieć w oryginale.

4.
Aaaa, to... Bo to zapowiada się jako przyjemne czytadło :P CZy zaraz wszystkie książki, jakie człowiek kupuje, muszą być ambitne? :D No, chociaż następna...

5.
Nie wiem, na ile ambitną się okaże, ale z pewnością należy do nieco cięższego sortu. Dramatyczno-psychologicznego, mgła i trup :D Can't wait...

6.
Od kilku łaadnych już lat interesuję się Romami. I nie jest to dla mnie żadnym zaskoczeniem, że jakiś czas po tym, jak ja złapałam bakcyla- na świecie wybuchła istna gorączka romska! Znowu geni loci, znowu te chamskie złodziejaszki...Książki, filmy, dokumenty, koncerty, festiwale... Szlaczek mię nieczko trafił, tym bardziej, że mój zaczęty eony temu komiks o Cyganach nadal leży w wersji proszkowej, gdzieś w kartonie. Ale kniżkę sobie przeczytam, jedną z wydanego ostatnimi czasy w Anglii tysiąca o Romach -_-

No i tyle :D Od czego by tu zacząć? Smaczności, smaczności...





piątek, 2 marca 2012

Book-hunting

W trakcie nocnego polowania na książki dopadłam oto dziełko, którego nietuzinowy tytuł sprawił, że przeczytałam opis z okładki- i przepadłam.

"My name is David Wong. My best friend is John. Those names are fake. You might want to change yours. You may not want to know about the things you ll read on these pages, about the sauce, about Korrock, about the invasion, and the future. But it is too late. You touched the book. You are in the game. You are under the eye. The only defence is knowledge. You need to read this book, to the end. Even the part about the bratwurst. Why? You will just have to trust me. Unfortunately for us, if you make the right choice, we will have a much harder time explaining how to fight off the otherwordly invasion currently threatening to enslave humanity. I m sorry to have involved you in this, I really am. But as you read about these terrible events and the very dark epoch the world is about to enter as a result, it is crucial you keep one thing in mind: NONE OF THIS IS MY FAULT."

To będzie pewnie jasne tylko dla współbiesiadników ostatniego Sylwestra, ale poczułam natychmiatową więź z Davidem Przyjacielem Johna.
CHCĘ tą książkę. *_*