piątek, 29 lipca 2011

I'll be home for---whatever!

Cóż za błogośc- jestem w trasie.
Większa błogość we Wrocławiu, który jest jak na Polskę tak wielkomiejski, jak tylko można sobie wymarzyć.
Uwielbiam to miasto...
Największa błogość- siedzę w knajpie i sączę (koszmarnie drogie) Tsingdao, celebrując piątek i początek bytności Z Dala Od Wykrota.
Ten tydzień był dokładnie tak ciężki, wypruwający flaki i sprawiający wrażenie nieskończonego, jak przewidywałam.
Plus- kto z Was może się poszczycić tym, że na moment przed urlopem strzelił dla firmy prawie-panty-shot'a? Ha XD Wietrzysko, kloszowa spódnica i apel- z braku miejsca w fabryce- na polu.
Firma sie ucieszyła, ja się zamyśliłam, spódnica dała sie w końcu przygładzić i przytrzymać za róg. Spróbujcie to przeskoczyć :D
Tak się rozpoczyna urlop!
Odrobiną ekstrawagancji, ekstrawertyzmu i ekshibicjonizmu :D
Ale ów morderczy tydzień dobiegł szczęśliwie końca, teraz przede mną noc w kuszetce, dzień dziergania dredów i chlania, pojutrzejszy dzień dochodzenia do siebie i witania z pianinem, następnie pójścia na koncert i---spożywania w bardziej już umiarkowanych ilościach, i da capo al fine.
Ale cóż to będzie za przyjemny koniec :P
Z tej radości chciałabym Was, ludki, zgromadzić gdzieś w jednym miejscu i świętować, ale póki co musi nam wystarczyć moje dzielenie się ogólnym (nacechowanym strasznym zmęczeniem, ale jednak) błogostanem.
Obawiam się, że dni urlopu posypią się jak resztka piasku w klepsydrze, ale na razie sie tym nie troskam.
Na razie wracam do domu :3
Przez ten czas zapewne będzie mniej siedzenia na sieci, zero seriali, kto wie- może nawet telefony będę rzadziej odbierać.

---właśnie przyszły dwie modne wyrosłyśmy-już-z-emo-ale-wciąż-czujemy-żywy-ból-świata dziewczyny, i -jestem PEWNA, że jadą na koncert Gackta do Wawy -w-
TAK, Gackt przyjeżdża do sztolycy, a ja---ja nie idę na koncert XD
Bo w tym samym czasie jest FROG, który mogę spędzić z przyjaciółmi, i w tym momencie ma to dla mnie większą wartość.
Poza tym Gackto obciął włosy, wygląda jak kurczak po chemii :/ (żeby nie było- niezmiennie go kocham, ale---kurczak. Po chemii. )

A'propos bólu świata: widziałam zdjęcia z Bolkowa.
Cudowne. Ile pięknych ludzi! Ciekawych ludzi, innych (może nie tam, tam przekłute oko, i pomalowany rozdwojony język to nuda i szarzyzna, tam 4-latki zasuwają w wiktoriańskich czarnych sukniach i kapelusikach, pff- kto tego nie ma!), ale ja patrzyłam z zachwytem.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że to troche taki Nordcon połączony z Heinekenem, i za dni normalnych, szarych, mdłych Ci ludzie po prostu ubierają się na czarno, i niczym nie akcentują isniejącej w nich, rozbucheanej, żywej, gotycko-industrialnej natury. Tłamszą ją.
Ale w Bolkowie pozwalają jej poistnieć.
Ech, ciekawe, ile jeszcze lat musimy sę taplać w nijakości i pastelowych sweterkach, nim wreszcie dane mi będzie zobaczyć na polskich ulicach- charaktery.
Właśnie to.
Charaktery.
Zaczynam cieszyć się z każdej panterki w pracy, z każdych atłasowych, połyskliwych, 12 centymetrowych szpilek.
Kicz to okrutny, ale przynajmniej się różni od masy.
Piju, piju---
Może skończę na tym notkę.
Moi drodzy- wracam do domu :))))))))))

czwartek, 28 lipca 2011

30 seconds to Mars, 30 hours to go

Angel of happiness, light and joy...Where art thou?

czwartek, 21 lipca 2011

Notto soo dandi ya ne

Czytam dziś sobie legendy z "Konjaku monogatari" ("Zbiór opowieści dawnych" napisane między VII-XII wiekiem XD), i jest tam legenda o tym, jak to pewna wioska była gnębiona przez krwiożerczą pijawkę, do momentu, dopóki Seimei nie zwabił pijawki pod kamień, przywalił ją tym kamieniem, zanucił zaklęcie, i- dziwy! Pijawka już nigdy nikogo nie użarła! *o*
Magia, magia!
Z gatunku takiej: "utnijmy mu głowę, wtedy straci swoje magiczne moce!"-_-
Albo jak wołanie do leniwego psa "Nie podawaj łapy! Nie podawaj łapy! Widzicie? Wytresowany."
Myślałam, że się poskładam ze śmiechu, czytając to.

Drugi ciekawy fragment obwieszcza, jak to nauczyciel Seimeia zapałał do chłopca gorącymi uczuciami po tym, jak szczeniak zaprezentował swoje magiczne talenta.
Ale dosłownie- "zapałał afektem" O_o
O----kej, ja wiem, "Granatowy kaptur" ze zbiorku "Po deszczu przy księżycu", czy współcześniejszy Mishima Yukio, albo jeszcze współcześniejsze "Gohatto"- ale Seimeia mi bałamucić?
I "zacząć z zapałem przelewać w niego swoją wiedzę, jak leje się wodę z dzbana"?
To się nie dziwię, że dorósłszy, chodził i mordował okoliczną faunę swoim "zaklęciem".
Czekajcie, ten mistrz też podejrzanie szybko zszedł był... O_O
Pewnie zaczarowany kawałkiem granitu.
Ale w tym samym zbiorze Seimei jest podejrzewany o uprowadzenie dwóch 10-letnich chłopców, więc z drugiej strony...;D

Ale rozbraja mnie, jak w japońskich książkach, pisanych przez Japończyków, dla przede wszystkim Japończyków, obok japońskiego słowa na "moralność" jest wypunktowane katakaną: "morariti", obok ducha- goosuto, obok demona- monsutaa, i tak dalej, i w tym kierunku -_-
Takie to...smutne.
O ile "moralność" zroumiem, bo jest to słowo tak zależne od kontekstu, że wsparcie się odpowiednikiem znaczeniowym z innego języka może być bardzo pomocne, o tyle "monsutaa" czy "goosuto" uważam za grubą przesadę.
Do diaska, ludzie! Jak coś wywołacie i pożre wam chomika, to co wołacie? "Lapitut! Lapitut!"?
Nie- wołacie księdza :D
Przypuszczalnie słowami: "Roomalaiskatollinen pappi!" -_-'
Jeszcze jeden dzień i weekend. Ale jutro i tak kupuję piwko i czekoladę, dla uczczenia tego faktu XD

środa, 20 lipca 2011

Paskudne niecności

To przedziwne.
Przez ostatnie dwa tygodnie nie mogłam wyjść ze zdumienia nad sobą, poniEważ czułam się, jakby mnie otaczała lekka, otulająca bańska spokojnej radości. Drobne wstrząśnienia zawistnego losu ześlizgiwały się po niej i nie docierały do mnie. Cokolwiek się działo, nie wywoływało we mnie nic, poza lekkim zainsteresowaniem, a następnie obojętnością (ale nie marazmiczną!) lub śmiechem Śmieszyło mnie dużo drobnych, pozornie nijakich zdarzeń, których inni nie zauważali.
....Do powrotu z Poznania.
W poniedziałek dopadła mnie znana, dawno nie odczuwana desperacja, wynikająca z faktu, że tu jestem, ale ją przegoniłam.
Jeszcze dwa tygodnie- myślę sobie.
Ale dzisiejszy dzień był jak- wybaczcie mi przesadnie może barokowe, przepoetyzowane opisy, ale inaczej nie potrafię- czarna, oblepiająca człowieka, pętająca ruchy maź. Człowiek zastyga w niej niewygodnie, nie może się ruszyć, grzęźnie. A maź stopniow zalewa mu usta, nos, oczy...
Podłości; ploty; drobne szpile; wyblakłe uśmiechy; kolega, którego bardzo lubię, zachowujący się niefajnie, co tu dużo gadać. Jakby na mnie odreagował to, że ktoś jemu zapodał inną niecność.
Dyskretna, wstrętna, oźlizgła prośba, żebym napisała donos na jednego z kolegów z pracy.
---Chyba to ostatnie najbardziej sprawiło, że mam wrażenie, jakbym najadła się popiołu i popiła piołunem.
Siedząc w śmietniku.
Dziwne jest to, że z tego, co słyszę, nie tylko ja nagle poczułam, jakby przymiziało się do mnie stadko dementorów.
Ludzie, wcale nie podatni na ataki depresji, zazwyczaj energiczni i optymistycznie nastawieni do świata, nagle odczuwają pustkę, marazm, przygnębienie.
Na duszy ciężko; w sercu głucho; powietrze z oporem wciska się do płuc; ciało nie chce się wyprostować, a twarz uśmiechnąć.
Wyczuwam teraz bardzo mało światła w ludziach (tak, tak, są chmury, pada deszcz, niebo jak zaciągniętę burą flegmą- dzisiaj zresztą burza była taka, że obudziła mnie o 5 rano, zanim zadzwonił budzik XD- możecie żartować, że meteorologicznie rzecz biorąc jest dokładnie tak, jak mówię, ciemno, buro i ponuro, ale spadówa :P Kobiecy szósty zmysł. Wiem, co wyczuwam, a raczej, czego nie wyczuwam- coś paskudnego wisi w powietrzu.
POZA deszczem XD)
Naszej firmie przydałby się teraz jakiś zajebisty kahuna.
I ewidentnie nie tylko jej, a przy skąpości owych- to może być ktokolwiek---wykwalifikowany.
Na bogów, to może być nawet wesoły ksiądz z kropidłem, byle by był skuteczny.
Zło, powiadam; ZUO.
Najmniej mi się podoba odkrycie, że zaczęłam się tym pracowym bagienkiem- przejmować.
Zaczęłam mylić gwiazdy z ich odbiciem w stawie :/

poniedziałek, 18 lipca 2011

:3

Need I say more...

niedziela, 17 lipca 2011

Było się w kinie...

Co za niespodzianka.
Kilka miesięcy temu wymieniłam filmy, jakie bym chciała w tym roku obejrzeć.
I jak na razie wiedzie prym ten film, na który owszem, cieszyłam się, ale z powodu innego bohatera, niż ci, którzy sprawili mi tyle radości, natomiast film, na który czekałam najbardziej okazał się być, cóż, krótko mowiąc- rozczarowaniem.
"Piraci.." byli słabi. Jak już ustaliłam, był to dramat psychologiczny o kryzysie wieku średniego, z poszukiwaniem tożsamości, przejawiajacym się w przebieraniu się za piratów, oraz niezbędnymi jazdami psychotycznymi (narkotyczne wizje z syrenkami).
I Jack stracił nieco ze swojej "muchness". Schade... Choć scena z atakiem Ariel Death Squad była niezmiennie świetna.
Następnie- Potter.
Ze zdumieniem odkrywam, że jestem jedną z niewielu osób, które uważają pierwszą część "Insygniów Śmierci" za najlepszy film o Harrym Potterze.
Podtrzymuję swoje zdanie po obejrzeniu części drugiej, która też mi się bardzo podobała, zajmując zaszczytne drugie miejsce w moim osobistym rankingu Potterowym.
Co było w niej świetnego?
Muzyka; zdjęcia; światło. Radcliffe, po którym widać, że grywa w teatrze, bo jego gra jest trójwymiarowa i bez okularów, pełnokrwista i przekonywująca.
Świetna scena ostatniej walki z Voldemortem (mrr, pętający Pottera płaszcz Riddle'a, mrr :P ), scena śmierci Snape'a, ładnie zrobiony smok i trójwymiarowe wiórki z rozsypującego się Voldemorta, rewelacyjna Piekielna Pożoga.
Bez omdleń z zachwytu, ale bardzo, bardzo fajnie.
Co mi sie nie podobało, to scena przemowy Snape'a w Wielkiej Sali; co oni mu zrobili na twarzy?? Wyglądał jak skrzyżowanie późnej fazy rozkładu Michaela Jacksona z Tokyo Hotel, po prostu mała dziwkogejsza szatana: tona pudru, zaczernione oczodoły, szminka- serio??
Później się trochę unormalnił.
I historia poprowadzona spójnie; szkoda, że potrzebowali trzech, czterech filmów, żeby nauczyć się syntetyzować fabułę tak, żeby nie stanowiła ruchomej ilustracji do książki, zrozumiałej tylko dla wtajemniczonych (czyli tych, co ksiązki przeczytali. W miarę niedawno, jeśli łaska)
Ale wszystko to blednie w porównaniu z trzecim filmem.
"X-men: first class".
Bezdyskusyjnie najlepszy film o X-menach, mimo, że Wilverine- na którego najbardziej czekałam- pojawia się tam przez jakieś 20 sekund, ale za to w wielkim stylu ;D
Zawsze lubiłam McAvoya, szczególnie po obejrzeniu "Penelopy"; teraz stracił już swoją młodzieńczą smukłość, ale przez to jego twarz wygląda bardziej androgynicznie, a to nie jest bez znaczenia...
Michael Fassbender jest najlepszym Magneto, jakiego można było sobie wymarzyć. A McAvoy jest po prostu nieustającym odkryciem i zadziwieniem; uwielbiam sposób, w jaki ten facet mówi, jak artykluje, jego głos. Charles Xavier w ujęciu McAvoya jest tak prawdziwy, tak złożony, jak rzadko na ekranie można to zobaczyć, gdzie płaskosc i przewidywalność postaci jest tym większa, im popularniejsza jest dana postać.
Ale poza świetnym scenraiuszem, świetnym poprowadzeniem filmu i naprawdę dobrągrąpozostałych aktorów, jest coś jeszcze: chemia pomiędzy McAvoyem a Fassbenderem.
To nie tylko moja opinia, net jest wypchany podobnymi recenzjami, nawet anstyslashowcy piszą niechętnie, że największy nacisk jest -doskonale przy tym- położony na wielką "zażyłość" i "niezwykłą przyjaźń" między Xavierem a Magneto.
Moim zdaniem twórcy filmu świetnie poradzili sobie z zachowawczością i konserwatyzmem Marvela, wedle kryteriów którego superhiroł powinien mieć jakąś superżonkę i superdziecko, a nie kochanka z pejczem, gdzie chyba nigdy nie nawiązano do homoerotyki inaczej, jak majtami na wierzchu obcisłych kostiumów superbohaterów.
Nie tak, jak w DC, który- szczególnie w latach 80-tych, na początku 90-tych- manifestował wielkie wyzwolenie obyczajowe. Nie sadzę, żeby w jakimkolwiek Marvelowskim komiksie walka pomiędzy superbohaterem a jego nemezis (też facetem) została przyrównana do miłosnych zapasów, jak to było w przypadku Batmana i Jokera. A jeśli już mowa o Batmanie- Robin; wonderboy o nagich udach, mieszkający z dorosłym, samotnym facetem. Puhleaaase.
W "Hellblazerze" odrzucono w ogóle wszelkie woale i dwuznaczności, Constantine jest otwarcie biseksualny, a jego najbardziej jaskrawy związek był z -nomen omen- alter ego Bruca Wayna, który w universum Hellblazera jest psychotycznym bosem kartelu narkotykowego, zabójcą, ciskającym dla rozrywki dzieci krwiożerczym nietoprzeom (specjalnie hodowanym tak, żeby jadły ludzkie mięso) i uzależnionym od S/M (i nie chodzi o Sailor Moon).
Ale w "X-men: First Class" skomplikowane relacje Erika i Charlesa są przedstawione po mistrzowsku. Jak dotąd- najlepszy film roku. I naprawdę mam nadzieję, że powstanie film o Magneto i że nie zagra go nikt inny, tylko Fassbender.
Obczajcie ino ten cudny klip, do pięknej piosenki 30 seconds To Mars (na początku jest trochę chaotycznie, a potem sie robi pięknie)


Fani, oczywiście, nie próżnują i produkują teraz na potęgę rozmaite interpretacje seksualnego napięcia pomiedzy tą dwójka bohaterów, niektóre zabawne, niektóre sprośne, a nawet wulgarne; ale ta poniższa jest całkiem... :)


Tylko jednego nie kumam: jeśli XXavier stracił władzę w nogach w młodości, daleczego w bodajze drugiej czesci X-menów, kiedy idzie rekrutować Rudą razem z Magneto, no właśnie- IDZIE? Kto czytał komiks, kto wie?

wtorek, 12 lipca 2011

Sense of invisibility

Osiągam częściową niewidzialność.
Wpływającą szczególnie mocno na pewne osoby, i tak się zastanawiam: z czego wynika fakt, że właśnie dla tych osób jestem- a jakby mnie nie było.
W przypadku rodzonego brata jest to dosyć zrozumiałe; z rodziną nigdy nic nie wiadomo, a nigdy nie mogłam otrząsnąć się z wrażenia, że brat uważa mnie za głównego czubka w rodzinie i na wszelki wypadek woli czasem udawać, że mnie nie widzi, nie słyszy, nie rejestruje, żebym broń bóg nie wyskoczyła z czymś wyjątkowym i właściwym sobie, co - z niepojętego dla mnie powodu- bracki uważa za oznakę szaleństwa.
Mam jednak znajomą, która od jakiegoś czasu reaguje na mój widok bardzo dziwnie. Ilekroć się wyłaniam z mroków Athuanu, na jej twarzy się pojawia wyraz konsternacji i- tak- przerażenia, a nawet w bardzo Bad Hair Day nie budzę aż takiej grozy w nikim innym.
Zastanawiające.
Człowiek zaczyna mieć wątpliwości, czy aby czegoś nie przeoczył, czy nie brakuje mu nieco więcej, niż 4 godzin z życia (najpaskudniejsza impreza w mojej karierze i cieszę się, że nie pamiętam połowy -_-)i czy nie obudził się któregoś ranka w tajemniczo zroszonych jeszcze ciepłą krwią butach i pogrzebaczem pod poduszką.
-----
Choć bracki naprawdę przegina.
Popularni znajomymi poularnymi znajomymi, ale jak mnie smarkacz będzie ingorował, zrobię mu taką porutę, jakiej jeszcze świat nie widział.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Redder than red

Jak Wam się dziś udał dzień?
Mój był dziś wypełniony poczuciem ogólnej szczęśliwości.
Bo tak. Nic nadzwyczaj szczególnego się nie zdarzyło, aura taka, jak i w weekend, czyli szaro, deszczowo i wietrznie- zaczęłam nawet zapominać, jak wygląda świat w nasyconych barwach; wszystko jest spłowiałe, zszarzałe, wymoczkowate i brzydkie.
A mimo to, dziś po prostu chodziłam i jarzyłam sie do tego brzydkiego, wymoczkowatego świata.
Nie wiem, dlaczego. :D
Gdyby jednak szukać powodów, to:
1) może dlatego, że dziś weszłam do pracy- i wyszłam z pracy, udając się na badania okresowe, dzięki czemu w firmie spędziłam wszystkiego godzinę;
2) pani pielęgniarka była bardzo miła i delikatna, w dodatku pożyczyła mi parasol, żebym mogła wyjść na miasto;
3) będąc na mieście, zrobiłam małe zakupy (saszetka zapachowa! śliczna! nazywa się "Czarujący wieczór", hyhy...) i poszłam do lokalnego fryzjera, z bardzo przystępnymi cenami ^^ Do dredów nawet lepiej będzie mieć nieco krótsze włosy;
---coś jest w tych zakładzikach fryzjerskich w małych miasteczkach, co naprawdę mi przywodzi na myśl, znane niestety tylko z literatury i filmów, latynoaemrykańskie przedmieście, z grubymi Murzynkami i Latynoskami, śledzącymi życie ulicy sprzed "salonu" i znającymi najmniejszy detal życia dzielnicy :) ---
4) moje wyniki okazały się wzorowe. WZOROWE!
Moja galopująca anemia w którymś momencie musiała się zatrzymać, następnie położyć na trawce, następnie uznać, że nudy i pójść do domu.
Teraz- co ja takiego robiłam, że sobie poszła? Szybka rewizja ujawniła, że owszem, ostatnio pod pewnymi względami prowadzę się nieco zdrowiej, niż zazwyczaj, spożywam ilości mięsa godne wojownika po obfitych łowach, zero białego pieczywa i cukru, za to godziwe ilości czerwonego wina.
Wytrawnego.
Ha! Niedowiarki! Mówiłam, że czerwone wino jest krwiotwórcze?
W osiągnięciu tych wybitnych wyników nie przeszkodziły mi też rozmaite antybiotykowe strzały, jakimi mnie uraczono ostatnimi czasy, ani ograniczona ilość snu.
Wino, ludzie, wino. In vino veritas, i in vino vitae (teraz piję takie greckie, może nie najprzedniejsze, ale o wiele smaczniejsze, niż francuskie o nazwie "Corbieres", rocznik rzekomo 2009, ale smakujące jak rocznik 6 godzin. Nie dopiłam, prawdę mówiąc XD Wyleję paskudztwo, po raz pierwszy od czasów Leśnego Dzbana wyleję wino -_-)
5) jesteśmy po poniedziałku, a więc jeden dzień bliżej do weekendu;
6) idąc dalej tym tropem- jestem krok bliżej do uzyskania moich wymarzonych dredów;
7)...zostawiam to na koniec, bo podejrzewam w tym oto punkcie główną przyczynę mojej radości, a jest nią----głos.
Głos TEGO pana, śpiewającego TĄ piosenkę.
Już wielokrotnie wspominałam, że zakochuję się w głosach. No...to więc jest taki oto głos, który..w którym...znaczy- którego chętnie bym...no słuchała bez końca, no :D

W pierwszych linijkach mu głos zadrżał i osunął się tak nisko, że był na krawędzi fałszu; ale potem rozwinął się pięknie.
To też wyjaśnia częściowo, dlaczego ja tak kocham operę; przede wszystkim dociera do człowieka głos. Osoba, jej twarz, jej postać- są gdzieś tam, dalej. Jeśli głos jest potężny, wielowarstwowy, piękny- to co tam twarz? :P

Anyway- red is the color of my own true blood :P

niedziela, 3 lipca 2011

Bathory

Piszę, czytam, czytam, piszę...
Jeszcze nie nienawidzę tematu. Jeszcze mnei cieszą nowe odkrycia.
Mam nadzieję, żę tak mi zostanie XD
Po pradzie, dziś odkryłam tak kapitalną informację, że przez dobre 10 minut kręciłam się po pokoju, gadając do siebie, bo tak mnie to wszystko zaaferowało -_-'
Szkoda tylko, że nie za bardzo mam się tym z kim podzielić, otrzymując podobną energię zwrotną,; pełną zadziwienia i podekscytowania, bo też kogo obchodzą nie żyjący od 1000 lat goście?

Więc, dostarczając sobie bardzo monotonnych, jednostajnych bodźców ostatnimi czasy, musiałam zadbać, żeby pozostałe receptroy dostały jakąś rekompensatę.
Dlatego w Bolesławcu kupiłam cztery różne herbaty- trzy zielone i jedną czerwoną, żeby czymś pogłaskać zmysły, i-szukałam odpowiedniej, nieprzeszkadzającej, przyjemnej a jednocześnie stymulującej umysł muzyki.
Z reguły kończy się na ciszy, bo muzyka albo mnie drażni, albo mi się podoba i wciąga. Muzyka tła jako taka ma racje bytu knajpiano-relaksacyjną, więc nijak nie idzie w parze z wysiłkiem umysłowym.
A teraz jeszcze odkryłam Pehę.
Tak; Katrina Knechtova, słowacka piosenkarka, która nagrała piosenkę do filmu "Bathory", o Krwawej Elce.
Dziś wysłuchałam tej piosenki już jakieś----30razy?... Jest zapętlona na YT; i zastanawiam się: dlaczego w Polsce muzyka filmowa to jakieś smętne pienia o kotku na murku i herbatce w imbryczku, wszystko skromnym, biednawym głosem człowieczka podściwego, najlepiej z zamierzoną chrypką i płaskim dźwiękiem osoby bez szkolenia wokalnego?
Jakieś Rynkowskie, smętne Wiedźminy, przedstawię wam Macieja kota, życie życie jest nowelą, ewentualnie parodia italo disco i inne popisy, dobre na festiwal piosenki w Koluszkach.
Które to piosenki lądują potem na Eurowizji i wszyscy Polacy za granicą idą do ambasad po darmowe brązowe torby na głowę.
Najlepiej na tym tle wyszła Eleni z piosenką o Bulim -_-'
A słowackie?
Weźmy choćby "Nebo moje" z Beovizji, czy właśnie "Moj boze" Katriny.
To są epickie posenki, tam wiatr szarpie odzienie i targa włosy, hula po niezmierzonych przestrzeniach i słuchając ich, ma się ochotę wskoczyć na siodło, chwycić sztandard i pognać hen- w step!..
A może to moja 1/8 krwi kozackiej :D
Tak czy inaczej- dobra piosenka filmowa.
Film o Elce może być niezły, choć teledysk jest czerstwy niemożebnie, ale należy go zignorować :P
Posłuchajcie:

piątek, 1 lipca 2011

Storyteller, story dweller

Storytelling.
Jakże wszystko zależy od sposobu przedstawienia zdarzeń, doboru słów, rozsnucia odpowiedniego nastroju...
Mogłabym powiedzieć, że zapadł nastrojowy wieczór podszyty jesienną melancholią, wyciszający wewnętrznie i dający czas dla rodziny poprzez kontrast chłodnej barwy nocy z blaskiem ogniska domowego, gdzie świerszcz przygrywa na zapiecku, snując swoją małą owadzią gawędę...
A mogłabym także powiedzieć, że wieczorem padał deszcz i piździało tak, że nosa z domu nie wychylisz, więc się siedziało w chałupie i żarło firanki z nudów. I jeszcze jakieś robale chrobotały za kaloryferem.
Mówiłabym o tym samym wieczorze.
Mogłabym powiedzieć, że czasami, jak najdzie człowieka silna potrzeba, po prostu szukasz odpowiedniej osoby, płacisz jej, i pozwalasz, żeby doprowadziła cię do spazmów, tak, że ledwie potem chodzisz na omdlałych nogach, a ubranie masz wymięte że hej. Ale mus to mus, i wszystko ci jedno, czy zapłacisz kobiecie, czy mężczyźnie (choć ostatnimi czasy dochodzę do wniosku, że mężczyźni są w tym lepsi).
A mogłabym też powiedzieć, że ważne, by ten dentysta się po prostu znał na swojej robocie :D
Nawet jeśli oznacza to 3 godziny w jego rękach XD
Echt...
Konfabulacja to sztuka niesłusznie demonizowana.
Muszę się ćwiczyć w storytellingu; więcej- muszę się ćwiczyć w umiejętności deszyfrowania jednej gędźby z drugą, bo jest to talent wart krocie w sytuacji, gdy pracujesz z prawdziwymi wirtuozami słownego kubizmu, fanami Google Translatora oraz bardzo autorskich TFUmaczeń, które następnie są mi dawane do przetłumaczenie na---cokolwiek.
"The product is liquid scentless and transparent colorlessness almost"
Joy. And joyness.
Almost.
"As for a fire, being extinguished at a initial stage is effective"
Możemy z niejaką dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że powstrzymanie się od umierania gwarantuje przeżycie.
Prawie na pewno.
"Seek the advise of a specialist before using"
---mój ulubiony---
- Hey, doc! I got 2g's of coke, how about it?
- Yes, I don't think it's a good idea.
- Copy that. *ssnifff!*

Tymczasem znalazłam dredy swoich marzeń i kilka osób, które je robią.
Teraz pozostają negocjacje i nadgodziny, żeby na owe dredziochy zarobić (żadnych więcej dentystów, luksus ich towarzystwa szarpie mi budżet jak wyprawa do Vegas bez mała)
Gdyby nie to, że są obarczone prawami autorskimi, wrzuciłabym tu zdjęcia dzieł owych dred-makerów, a tak to musicie uwierzyć mi na słowo- są naprawdę przepiękniaste.
I to nie jest już malownicze pustosłowie :)