środa, 24 grudnia 2014

Świątecznie

Znowu na jakiś czas przestałam tu pisać, bo "wszak jest twarzoksiążka".
Ale obserwując na tejże, że nadal tak wielu ludzi przed świętami przeżywa horror- lub wspomnienie horrorów minionych- nie mogłam otrząsnąć sie ze zdumienia.
No bo gdyby się zastanowić nad tym faktem- to jest on do szczętu pozbawiony sensu.
Obserwacje sytuacji bliższych i dalszych pokazują, że najbardziej stresującym czynnikiem podczas gorączkowego okresu przedświątecznego są ludzie, którzy każą człowiekowi robić coś, na co nie ma ochoty.
Sprzątać.
Polerować srebra.
Wypisywać kartki.
Piec cholerny makowiec :P (dobra, sama się zgłosiłam, ale jednak bez stolnicy ta sztuczka robi sie z roku na rok coraz trudniejsza, zwłaszcza, że wsiorbało nam taką fajną dużą dechę do rozplackowania ciasta przed nałożeniem maku -_-)

Czyli przede wszystkim
a)rodzice :D

b)współmałżonkowie, a zwłaszcza, jeśli dobrze rozumiem, współmałżonki, podległe presji sił wyższych i innym tajemniczym mocom.

Jednak między "a" a "b"jest interesująca przerwa. Choćby i na oddech, nawet stąd widać.
Więc dlaczego ludzie się tak schizują? Zamęczają nawzajem? Dlaczego nie może być tak, żeby spędzić ten czas przede wszystkim radując się rozmaitymi, mniej lub bardziej drobnymi rzeczami "ku pokrzepieniu", odpoczywając, robiąc rzeczy, na które nie ma czasu wciagu czasu, kiedy się głównie chodzi do pracy, itp.?
..nie, rabowanie banków zostawiamy na inną okazję (drop it, Timmy; I said: DROP IT.)

W sensie: to jest czas radości i ładowania bateryjek (a nie żołądka, trzustki i wątroby), z założenia.
Co jest trudnego w ogarnięciu tego prostego faktu?...
A jak ktoś koniecznie chce zjeść śledzika takiego-a-takiego, bo "bez tego nie ma świąt", to niech sobie zrobi, droga wolna, albo kupi i nie ma pretensji do świata, że ów nie dostarczył- rękami innych- oczekiwanego bakszyszu.
Naprawdę, sił brak, jak patrzę na ten pieprznik, i taką ilość stresu, z tak idiotycznych powodów.

Jeśli się nie mieszka dłużej z rodzicami, to jedynymi, którzy nam nakładają w mózgu matrycę schizowania sie przed świętami i przekształcania ich w forme samoudręki, którą będzie można potem potępić w czambuł na portalu społecznościowym, jesteśmy my sami.
Znaczy- wy sami :D
Ja tam sie cieszę :D
Makowce się nie spaliły, chatka ogarnięta od piątku, kiedy to była u mnie imprezka (quality time with my good people :3), a na widoku tańce, czas na granie, czytanie i spanie.

Dla mnie nowy rok się zaczął jakiś czas temu, a świętowałam w zeszłym tygodniu, ale i tak- wszystkiego dobrego wam życzę.

A, dla pamięci: Piosenka zimowa, gotowa, ze wszystkim: akompaniamentem, linią melodyczną i tekstem, moim własnym :3 Dumnam. Bo idealnie zdążyłam na przesilenie zimowe z kawałkiem pod to przesilenie przygotowanym.

środa, 12 listopada 2014

Not coming back

Jestem zachwycona tym kawałkiem- mimo, że to Gotye O_O
Jakie to przykre, że jestem zrażona do tego artysty, właśnie dlatego, ze jego singiel, singiel bardzo dobry zresztą, zrobił taką furorę, że człowiek się bał lodówkę otworzyć. A nuż by zaraz usłyszał "The food-stuff, that I used to know"
Ale ten utwór, z drugiej w kolejności płyty AustroBelga, jest zupełnie inny, i jak dobrze, że nie zdobył takiej popularności, jak wspomniany singiel.
Nadal można się nim zachwycać.


Mimo, że akurat teraz do mojego życia pasowałby tekst zgoła odmienny.

czwartek, 30 października 2014

Little calamities

Chciałam piosenki o szaleństwie, za to mam utworek o katastrofach.
Małych.
Tak go zresztą nazwałam, jeszcze nie wiem jednak, w jakim języku ostatecznie go zatytułuję.
I jak cudownie się złożyło, że miałam ten kawałek w głowie, kończąc "Toll The Hounds", ósmy tom Malazańskiej. Bo nie miałam pomysłu na żadną inną muzykę, zresztą w obecnej fazie tworzenia nie ma sensu włączać sobie czegokolwiek, co nie jest bardzo różne od klimatu tworzonego kawałka. Który tutaj akurat bardzo pasował; wzruszyłam się prawdziwie. Niech Cię licho, Erikson, oczy sobie przez tego cżłowieka wypłakuję...
Sam ósmy tom dość mnie zmęczył; Tiste Andii, czyli rasa, opowieść o której dominowała w tym tomie, to cholerne emo, więc czytanie ich smętnej, wydumanej filozofii i wszelkich nihilistycznych wynurzeń wystawiło moją cierpliwość na próbę.
Pod koniec wszelakoż rzecy nabierają tempa, i - może z uwagi na fakt, że już bliżej do końca serii niż dalej- zaskakująco wiele, jak na tego autora, wątków zostało pozamykanych.
Co za ulga.
A kawałek...
Oczywiście fragmenty, z którymi od poniedziałku się zmagałam, przekonana, że w życiu ich nie opanuję, teraz przychodzą mi w miarę łatwo - o ilę, grając, nie myślę o nich. Jak z żonlgerką; trzeba wejść w rytm i ruszać rękami instynktownie, na pamięć. Bo jak człowiek zacznie się przyglądać palcom, i jeszcze nie daj Cthul sobie liczyć pod nosem, to nagle się okaże, że tych palców jest za dużo, a w ogóle to jak ja to gram, niech no się przyjrzę bliżej--- bum, kiks. Palce splątane, rytm zgubiony i zawiecha XD
Ale kawałek zaskakująco daje mi po dłoniach. Do tej pory jeszcze mi się taki chyba nie trafił; oby w istocie nie dosżło do jakiejś małej katastrofy :/
Szczególnie prawa dłoń- akompaniament standardowo nie jest jakiś trudny, przeciwnie. Prosty jak prostownica :D
Ale wierzch prawej dłoni, ścięgna nadgarstka, każdy jeden palec z osobna- stoją w ogniu. To chyba nie jest dobry znak :/
Za mało praktyki i umiejętności; ale nie będę jak Chopin, który- jeśli wierzyć plotkom- wiązał sobie sznurkami supły na palcach, a potem katował dłonie lodowatymi kąpielami O_o

Ach, tak: nie poszłam statystować.
Kazali mi gdzieś być o 5 w nocy, kiedy ja wróciłam do domu o wpół do pierwszej z koncertu Tricky;ego, pff.
Plus, mam zwyczajowo jednodniowy weekend, więc dzień na offie sieprzyda.
Bo - najważniejsze- mam Małe Katastrofy do opanowania :P

poniedziałek, 27 października 2014

Theatre of...

Piosenka o karnawale jest ostatnią gotową: tekst, wszystko. Poza tytułem; sama nie wiem.. "Karnawał cieni"?
O ileż łatwiej jest nazywać piosenki po angielsku :/
Teraz na tapecie jest nowe; na razie jest ok, poza jednym fragmentem, który jest słodko jazzowy, i o poziom lub dwa wyżej, niż reszta, wiec ta reszta musi dogonić, or else.
Ścięgna moich nadgarstków stoją w ogniu.
Tymczasem wielkimi krokami zbliża się mój "filmowy debiut".
Zobaczymy, co to będzie. Tak udało mi się ułożyć pracę, że jeden dzień zdołam spędzić statystując, nie wiem, cy pchając się na Sołdka w tłumie uchodźców, czy dając się zastrzelić gdzieś na Dolnym Mieście.
Dwanaście godzin.. Bogowie.
Ale i tak fajnie, przygoda, przygoda.
Bo cały czas zastanawiam się nad czymś, co bardzo silnie odczułam -nie po raz pierwszy w życiu, o nie - zaraz po tym, jak opadła kurtyna nad Jekyllem/Hyde'm, owacje na stojąco, orkiestra dogrywająca ostatnie takty motywu przewodniego.
Ilekroć wychodzę z teatru, a zwłaszcza z opery/musicalu, towarzyszy mi przejmujące poczucie straty.
I zbieram się z tego tygodniami.
Nie wiem, dlaczego.
Jakbym składała się z wielu warstw, niczym płatków papieru, które każda jedna sztuka, która przejmie mnie na wskroś i rozpali we mnie żywe emocje- niszczy nieodwracalnie, obraca w popiół. Który następnie ulatuje w obłoczku pyłu. Nie ma, przepadło.
Dlaczego, na litość bogów? Aktorstwo to tony blokującego pory pudru i wieczny lęk, czy się będzie miało gażę, publiczność, talent.
No więc o co cho? XD

piątek, 24 października 2014

Piosenki o szaleństwie

Nadeszła ta pora roku, w której mam apetyt na bardzo określony rodzaj muzyki.
Może to coś w powietrzu, ta nagła surowość, ostre nuty dymu oraz zesłych i gnijących liści; mgła, rozbijająca plamy światła w najeżone kolcami kule, odległość do których trudno w takich okolicznościach ocenić.
Zbliżający się dzień Wesołych Zmarłych. Ostatnia fala kolorów błyskawicznie przemija w szalonym kalejdoskopie zmieniających się barw, obnażając ponury czarny kościec drzew i szare bryły domów.
Zapach, zapach w powietrzu jest nie do opisania.
To jest ten sezon, ten dymny, mglisty, piękny czas, kiedy chcę słuchać piosenek, w których - jak to ująć, żeby nie zabrzmiało niepokojąco - pobrzmiewa obłęd. Gdzie jest krew i krzyki opętanych.
-----Hm. Chyba nie udało mi się złagodzić tego opisu :D
Teraz całe słodkie, słoneczne etno znika z mojej playlisty, funk, jazz, a także melancholijny mrok Nilsa Frahma, czy Piano Interrupted; ustępują miejsca takim rzeczom, jak Devill Doll, Queensryche czy Repo the Genetic Opera.
Nic łagodnego; nic optymistycznego i kojącego (poprawka- na mnie te potępieńcze krzyki działają bardzo kojąco. A jeszcze jak muzyka sugeruje zstąpienie do najgłębszej otchłani szaleństwa- tym piękniej, tym treściwiej). Optymistyczne pitu-pitu jest obecnie abominacją, jak posłodzona zielona herbata.
Ach, Depeche Mode też, wybrane utwory. Tak, Black Tapes for a Blue Girl; Dream Theatre; Type.. (choć ten balansuje na krawędzi smętnego, rozciamkanego rozsądku, więc ostrożnie dobieram ich piosenki)
Suite sister Mary; The girl who was....Death; Legal Assassin; The Darkest Star - albo te rzeczy, albo żadne.
...słońce jak na złość wylazło. Pechowo; nie da się do pięknej polskie jesieni słuchać brzęku łańcuchów :D

Zapomniałam wspomnieć, jak Poznań się zmienił od mojej ostatniej wizyty.
...która była w marcu tego roku, ale milczeć tam, to było co innego, nie łaziłam po mieście, nie odnotowywałam wszystkich zmian. Pyrkon był. Cicho być.
Jakaś obcość; powolutku, małymi kroczkami, ale się wkrada.
Nieuniknione, oczywiście, Gdańsk też się zmienia (moim zdaniem na lepsze), ale obserwuję to z dnia na dzień, więc nie odbieram tego w formie terapii szokowej, jak miało to miejsce w Posen.
Rozkopane pół miasta; kluby i puby, które pamiętam z czasów studenckich, swojskie i nieco brudnawo-obsiorbane, ale takie kochane, nagle są sopoćkowato-tandetne, wypchane po sufit dziwnymi ludźmi, których bym się raczej spodziewała w go-go klubie, wpychających pieniądze za majty tancerek. Ceny niebotyczne, barmani ignorują człowieka zupełnie jak w hipsterskich sopockich lokalach, gdzie klient to petent, a gwiazdą jest osoba usługująca zza kontuaru...
Zamiast śmiesznych, stylowych mebelków- gumowate pufy i sofy, które łatwo przetrzeć i oczyścić z wszelkiego rodzaju pozostałości nocy; stoły lepkie, wnętrze ogołocone ze wszystkiego, co mogłoby - o zgrozo- podpaść pod kategorię "babciowe", miejsca niegdyś o specyficznym klimacie- zrównane pod linijeczkę zgodnie z obowiązującym aktualnie trendem.
Ale największa zmiana- Zamek.
MÓJ Zamek, na bogów- zostaliśmy uzurpowani, wysiudani, to rokosz jest i granda jakaś XD
Przede wszystkim wesżłam przez wejście główne, czego dawno nie robiłam- wchodziłam sobie bocznym wejściem, bo bliżej było do mojej ulubionej części budowli.
Teraz przypomniałam sobie zatem jeszcze jeden powód: główny hol to perła w koronie szpetoty; czegoś tak obrzydliwego daleko szukać- a, no chyba że ktoś się wybierze do Opery Bałtyckiej -_-
Gierkowskie lastryko na ścianach, podjazdy i windy w polskiej interpretacji stylu "cutting edge" nie wkomponowane w żaden sposób we wnętrze- choć, może przeciwnie: wpasowały się idealnie. Płyta pilśniowa, wszędzie wrażenie PRLowskiej meblościanki tapetującej ściany, wszystko brzydkie do imentu.
Tłumy. Wycieczki, na litość boską; szlajające się po moim zamku hordy bachorów z przewodnikami, przy czym korytarze- zawze przyozdobione obrazami i plakatami- puste i łyse.
Ale najgorsze- NAJGORSZE: zniknął fortepian.
Teraz w tym miejscu wydłubano jakś maleńką wnękę, gdzie za szybką stoi sobie rzeźba gołej baby.
Świę-to-kradz-two XD
Straciłam mój ostatni przyczółek; ostanie miejsce, gdzie mogłam sobie pograć na forpietanie.
Teraz nie mam już nawet tego, z związku z czym udaję się na pielgrzymkę w muzykę, żeby ponownie odnaleźć swoje spokojne centrum.
Zbaraż padł.



środa, 22 października 2014

Jesienne metamorfozy

Koncert gagaku...
Marzyłam o nim od dawna. A kiedy wreszcie go usłyszałam w Polsce, myślałam głównie o tym, jak dobrze byłoby usłyszeć go w plenerze, w okolicznościach japońskiej przyrody, najlepiej przy jakiejś pięknej światyni, wokół sosny i bambusy, nawet sarny, niech tam, małe podłe złodziejaszki....
Czy w naturze ludzkiej leży głęboko u podstaw szukać dziury w całym?
Ale emocje były, naturalnie; gagaku to jeden z tych gatunków muzyki, ktore wywołują u mnie mrowienie duszy. Kiedy muzyka zaczyna się na czubku głowy, i falą odrętwienia spływa na resztę ciała, pozbawiając je czucia, reaktywności na bodźce inne, niż dźwięk, harmonia.
Wyłączyłam się zupełnie.
---do momentu, kiedy wyszedł na scenę tancerz w masce lwo-smoka.
Historia za tym stojąca jest całkiem smaczna. Otóż był sobie kiedyś młody, bitny władca, obdarzony jednak wielką urodą. Tak wielką, że jego śliczność rozpraszała wojowników, którzy w związku z tym przegrywali bitwę za bitwą, bo myśli mieli zaprzątnięte czym zgoła innym, niźli zmagania na polu bitwy 8-)
Inne zmagania im widno były w głowie....
Przeto władca wpadł na koncept, co by przed każdą bitwą zasłaniać swe cudne liczko maską, przedstawiającą smoka (lwa, moim zdaniem; zdaniem Wojciecha: maską szopa pracza). I taka to postać, w obszernych, sztywnych szatach, ze śmieszną japą, paradowała sztywno po scenie do wtóru nadal olśniewająco pięknej muzyki gagaku.
Z tym, że z bliskości czwartego rzędu rzeczona maska nie wyglądała ani jak smok, ani jak lew.
Ani nawet jak szop pracz.
Wyglądała jak Pacman na kwasie.
Trochę psuło to efekt, jako że krztusiłam się ze śmiechu, ilekroć lewko-pacman kierował swój profil w moją stronę :D

Myślałam, że gagaku będzie tym głównym przeżyciem wyprawy do Poznania.
Bo spotkania towarzyskie szły innym torem, radością były wielką, i ukojeniem istnym. Ale muzyka... Muzyka to co innego :)


Pójście na mój ukochany musical, którego piosenki, teksty, momenty, towarzyszą mi przypadkowo, w nieprzewidywanych momentach, nagle rozbrzmiewając w mojej głowie, przypominając się wyrwanym wersem, kawałkiem melodii...
To było przeżycie duchowe wyższego rzędu.
Siedziałam na samym skraju widowni, na szarym końcu; ale w którymś momencie nawet to nie miało znaczenia, bo nie oddychałam, nie siedziałam, tylko lewitowałam, i mogłam w spokojności osuszać oczy po doznanych wzruszeniach.
I owszem, aktorzy Teatru Muzycznego w Poznaniu nadal mają jakąś drogę przed sobą, jeśli chodzi o grę aktorską. Nawet, jeśli byli to aktorzy z castingu- widać umiejętność grania to zajęcia fakultatywne w szkołach śpiewu estradowego... :P
Do tego stopnia, że jęłam się zastanawiać, czy to będzie już zawsze regułą, że opisując dokonania aktorów w musicalach, będę chwalić śpiew, a czasami dodawać: "Co więcej- dobrze grał/grała", jakby była to niespodziewana łaska, dodatkowa zdolność, której nikt wszak nie miał prawa oczekiwać.
Nawet główny bohater- tego dnia grał go Janusz Kruciński- początkowo sprawiał wrażenie nieco sztywnego, jednak być może było to wprowadzenie do postaci pełnego zasad i układnego doktora Jekylla; ale z czasem rozkrochmalał się, wczuwał, a gdy doszło do przemiany w Hyde'a... Przysięgam, aktorowi przybyło masy, wzrostu, zmienił się cały, nie tylko jego głos.
Jego głos.... *_* Ech.
Przedziwne cuda, istna magia, a głos, ten głos, chcę mieć dla siebie, w słoiku, na własność, moje.
Znowu się zakochałam -_-
Doprowadził mnie do łez ostatnią sceną, co w zasadzie powinno doprowadzić do kresu miłości- niestety. Serce nie sługa.
Innym wspaniałym głosem tego dnia, w dodatku w towarzystwie bardzo dobrej gry - co, jak wspominałam, jest ostatnimi czasy dodatkowym walorem w musicalach :P- była postać Emmy, grana przez Edytę Krzemień. Głos jak atłas, jak płyne złoto; mocny, kiedy trzeba, innym znów razem- miękki, delikatny, w każdej odsłonie jednak bez skazy. Cudowny. Mimo, że piosenki śpiewane przez Emmę nie należą do moich ulubionych- jakieś mdłe pitu-pitu o miełości- sam fakt, że dane mi było słuchać tego konkretnego głosu, było nagrodą samą w sobie. Cu-dow-ny.
Za to Lucy... To była dobra postać, zagrana zupełnie inaczej, niż w wersjach, które do tej pory widziałam; ta Lucy do końca próbowała flirtowaćz Hydem, kokietować go, by jak najdłużej go trzymać w jakim takim szachu. Mniej sprawiała wrażenie ofiary, aż do przeostatniej sceny, kiedy to razem z Hydem stworzyli scenę tak niesamowitą, pełną wibrującego, mrocznego erotyzmu, że aż dech zapierało.
Chodzi, oczywiście, o piosenkę "Dangerous game".



Atmosfera, jaką stworzyli na scenie, ta kipiąca chemia, to, jak zagrali, było tak potężne, tak niesamowite, że przyznam - dziwnym było przeżyciem oglądać tą scenę w towarzystwie setki innych ludzi, ukrytych w ciemności, milczących, wstrzymujących, zdałoby się, oddech. Jakby się oglądało przyjemniejszą wersję  "Salo, czyli 120 dni Sodomy" na niedzielnym pikniku, w przytomności rodziny.
Podpatrywaliśmy scenę szalenie osobistą i naładowaną takimi emocjami, że braknie słów na ich opisanie.
Tylko że wokalnie Lucy była...momentami trochę przykra dla ucha. Nie wykluczam, że był to element postaci- w każdej jednej inscenizacji J&H Lucy ma głos przekupki; tak i tutaj, była dość rozdarta, głos popowy, i - czy się odważę sięgnąć po ten epitet- tandetny.
Ale niezmiennie poprawny, żadnych fałszy, zgubionych nut. A moc- moc głosu godna pozazdroszczenia.
Z grą zmagała się nieco bardziej; właściwie najwięcej z innych postaci na scenie.
I ku mojemu żalowi, realizatorzy- zapewne z powodów finansowych- zrezygnowali z piosenek "Noone knows who I am" i "Good'N'evil", zastępując je późniejszą wersją z utworem 'Bring on the men", która jest bardzo burleskowa i pieprzna, ale nieco mniej wnosi do postaci Lucy.
Plus te dwie piosenki., muzycznie, są moim zdaniem znacznie ciekawsze.


Doskonały za to był John; w tej roli Grzegorz Pierczyński. Był tak świetny, tak przekonujący, że sama chciałabym mieć takiego kumpla.
Natomiast pewnym rozczarowaniem był dla mnie chór. W oryginale z Broadwayu piosenki, wykonywane z udziałem chóru, mają kopa.
Szczególnie dwie: "Facade" i "Murder". Każda otwiera jeden akt, i są wspaniałe, zróżnicowane wokalnie, dające duże możliwości interpretacji. Tym większa szkoda, że w poznańskiej wersji z tych możliwości nie skorzystano.
Dla porządku przyznam: partie, gdzie śpiewał chór mieszany, jakoś się broniły, zwłaszcza jeśli śpiewano na głosy. Sekcja męska dawała radę.
Ale kiedy śpiewały same kobiety, brzmiało to słabiuśko i mikro, niczym rachityczny śpiew kruchych jak pergamin saturuszek z chóru kościelnego.
A, przyznacie, w tych utworach potrzebna jest MOC.




Ale sam ruch sceniczny chóru był o nieba lepszy, niż gdy ostatnio obserwowałam przy okazji "Upiora w operze". Na scenie działa się londyńska ulica schyłku XIX wieku, i to było piękne.

Koniec końców, musical "Jekyll&Hyde"na żywo, uważam za ukoronowanie tego roku- tak, przegrywa nawet Portishead, i Tricky i Nordcon, i kilka innych rzeczy. Spotkałam moją miłość i ona mnie nie zawiodła (zbytnio). Teraz dniami całymi gram "Sympathy, tenderness" na pianinie, i słucham "The world has gone insane", bo płakałam rzewnymi łzami, kiedy Jekyll zginął, i z powodu przerw w oddychaniu jestem pewna, że uszkodziłam sobie kilka tysięcy rozmaitych komórek.
Warto było.

czwartek, 14 sierpnia 2014

Notka powstająca głównie po to, żeby mi z braku aktywności tutaj nie zniknęło bloga.
Nie mam pojęcia, czy to możliwe, ale już o tym pomyślałam. Zatem gdzieś już się wydarzyło XD

Ten utworek, o którym pisałam ostatnio... To chyba była "Srebrna kołysanka", z pięknym wierszem w ramach tekstu.
Naprawdę powinnam zamieszczać tytuły, nawet robocze, w notkach; dla własnej orientacji w postępach.
Nie są zbyt imponujące...
A teraz? Mam tych piosenek sporo, choc grzebię się z nimi jak mucha w smole, a teraz wojna jakoby wisiała na włosku i możliwe, że w przeciągu chwil kilka piosenek nie będzie.

...W latach szkolnych zastanawiałam się wielokrotnie, przedzierając się przez podręczniki do historii, dlaczego ludzie w przededniu obu wojen światowych byli takimi opieszałymi, nierozgarniętymi bydlętami; łazili po swoich grajdołkach, będących tak oczywistym celem planowanej inwazji i nie robili NIC, by się ratować, by uchronić bliskich, jakby nie byli świadomi otaczającej ich rzeczywistości i tego, co się dzieje i na co się tak ewidentnie zanosi wszak. Nieśwaidomi, albo niedowierzający i głupio optymistyczni.
Czy nie widzieli jasnych przesłanek, później zgrupowanych przecież ładnie na jednej stronie podręcznika? Nie obserwowali świata, nie czytali gazet?... Nie wychodzili na ulicę?
Teraz jednak widzę, że nic nie widzę.
Ulegać zbiorowej histerii byłoby bez sensu, zresztą jeszcze za wcześnie (ha).
A jeśli miałobyu bumnąć- to chyba i tak nic nie zdążymy zrobić, hm?
Chyba że akurat przypadkiem będę na Malcie. Albo w Hong Kongu.
Niemniej jednak naprawdę nie widać za wiele, jak się stoi pośrodku zdarzeń (choćby i na uboczu pod kątem posiadanej wiedzy XD)
A ja napisałam nową piosenkę. Z własnym tekstem. O karnawale. Bardzo mi się podoba. I co?
I miałoby ją bumnąć też?
Oł noł....

sobota, 1 lutego 2014

Szczesliwego Nowego Roku Drewnianego Konia

Osiągnęłam ten moment w procesie "TFUrczym", kiedy boję się podejść do pianina.
Zdarza mi sie to co jakiś czas.
Nowy kawałek jest w fazie bulgotania w rondelkach, nadal jako płynna, zmieniająca się materia, której warianty i możliwości widzę - czy raczej: słyszę- wyraźnie w głowie, ale paraliżuje mnie myśl o tym, by podejść do klawiatury i spróbować schwytać te wyobrażenia.
Bo kiedy już raz zestalą się w coś materialnego, utrwalą się i cholernie trudno będzie je zmienić. Zostaną mi tylko drobne modyfikacje.
A - jak z każdym kawałkiem na jego początkowym etapie- uważam zaczątek za nader obiecujący, chcę, żeby z tego było coś naprawdę fajnego; a raz spieprzone- excuse my French- pozostanie takim, nawet jeśli tylko w moich uszach.
No dobra- tak, wyłącznie w moich, bo tylko ja słucham tych rzeczy; sobie je gram, i w najbliższej przyszłości to sie nie zmieni.
Ciekawe, ile czasu ten pomysł będzie potrzebował, aż się wyklaruje, wygotuje, i pozostanie sama esencja.
Argh- frustracja: ten widok---

 to dla mnie narkotyk. Widzę te biało-czarne sztabeczki, lśniące zapraszająco, i zazwyczaj nie mogę wytrzymać. Widok ów nie powinien mnie przerażać- a w tej chwili tak jest. Chcę grać, mam kilka dni wolnych, coś tam brzdąka mi w glowie ... ale nie mogę XD
Niemal czuję rozczarowanie kawałka, kiedy po kilkakrotnym odegraniu tych dwóch motywów, których jestem pewna, co do których wiem, że znajdą się w utworze - choć jeszcze nie wiem, gdzie, w jakiej aranżacji, czy dużo w nich pozmieniam, etc.- na tym kończę, nie dodawszy niczego nowego, i odchodzę od pianina.
Niemal słyszę szmer pełnego rozczarowania: "No dobra... Wróć, jak będziesz miała coś do zaprezentowania, ale tak na serio :/ "
Prawdziwie- rozdzierający serce moment, bo przecież ja chcę XD
Ale jeszcze nie mogę -_-

Ponownie, spis. Potrzebuję spisy. Czego nie zapiszę- tego nie ma -_-
Spisane:
"Roads.."
"Bilbo's last song"
"Leśny król"
"Nokturn"
"The Nightwatch"
"Walc Meekhanu".
"Maski"
"Śmierć leśna"
Niespisane:
"Raven King"
"Ballada"
"Tango"
"Wiosenny jazzik"
"Ciasteczko z ozonem"
"Wozacka kołysanka"
"(takie jedno krótciutkie, chłodne jak porcelanka, bez tytułu, ale fajnie się gra)"---do zrobienia.
"Niepochwytnica szara"
"Czerwone Szóstki"
"Snowed-in"

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Tytuły

Ten śnieżny kawałek zatytułowalam, zaskakująco, "Snowed-in".
Pasuje znakomicie; kiedy śnieg cicho i podstępnie odetnie cię od świata, powodując izolację, ale i zarazem dając poczucie bezpieczeństwa :) Nikt nie wyjdzie- nikt nie przyjdzie, aż do wiosny.

Przez miniony weekend nasłuchałam się różnorodnej, nietypowej muzyki oraz nie tylko- w piątek byłam na występie ekperymentalnym. Powiedziałabym raczej, że to był perfarmance, nie koncert.
Jeden "utwór" szczególnei zapadł mi w pamięć. Do głowy artystki przylepiono kilka czujników z kabelkami, które biegły następnie do szeregu instrumentów. Fascynująco było zobaczyć, jak kolejno ożywają, poruszane falami mózgowymi alfa, powstającymi podczas wejścia w stan medytacji- co też performerka uczyniła.
Występy pozostałych, bardziej tradycyjnie zorientowanych artystów więcej by zyskały na rozleglejszej przestrzeni koncertowej, po której dźwięk mógłby się bez przeszkód roznieść.
Ale i tak uważam, że trafiła mi sie uczta.
Tego zespołu -i tego utworu m.in.- na przykład, słuchałam w niedzielę:




Po koncercie zamieniłam kilka słów z muzykami, ale tu wyszło na jaw, jak bardzo moje umiejętności socjalno-konwersacyjne uległy atrofii przez ostatnie miesiące. Artyści bowiem zapewne spodziewali się usłyszeć standardowe pochwały i wyrazy -w pełni zasłużonego, niech podkreślę - uznania za swój występ. Ja zaś bez ogródek i konkretnie przeszłam do meritum, czyli zaczęłam uzupełniać wiedzę z zakresu sprzętu i oprogramowania do robienia i obsługi sampli. Dopiero kiedy miałam już potrzebne informacje, przypomniało mi się, na czym m.in. polegają nasze normy cywilizacyjne, i zdołałam nieco uratować twarz, wysupłując z otchłani pamięci jakieś: "Aha, fajny koncert, naprawdę, podobał mi się, bardzo", w wielkim stylu zdobywając tym samym tytuł Mistrza Gładkich Komplementów -_-
-----Efekt mógł co prawda nieco zatartym zostać poprzez fakt, że byłam już w fazie odwracania się i zmierzania na kolejny koncert.
Ach, cóż...
Występ Pohjonena zasługuje na osobną notkę, ale to nie dziś. Dziś mam wieczór przed końcem weekedgu i generalnego, wynikającego z tego faktu doła. Zatem dobranoc.

wtorek, 14 stycznia 2014

Co się dzieje wokoł?

Blogowanie zamiera.
Nie tylko u mnie, z tego co widzę.
Portale społecznościowe przejęły większośc i tak niemrawej interakcji, jaka się jeszcze odbywała na blogach.
A jednak nie zamierzam bloga demontować- moze moje życie zatętni nagle wydarzeniami, i zabraknie mi miejsca na twarzoksiążce, żeby o tym z gorączką pisać?
Chociaż- od ostatnioego wpisu parę wydarzeń było. Byłam w Japonii; byłam na Nordconie; były święta i miałam całe 5 dni wolnego- co nie zmienia faktu, że jedna z prac i tak do mnie wydzwaniała -_-
Skomponowałam jeden nowy kawałek.
Tylko jeden? Kurcze.
To był zły okres twórczy, mający pewnie coś wspólnego z tym, że dopiero w święta miałam "aż" 5 dni wolnych pod rząd (a i tak...), i tym, że zaczynam się wypalać w tej pracy.
Od dwóch tygodni wykręcam sie od spotkań towarzyskich, jak mogę. Nawet nie muszę kombinować- magicznym sposobem, na kilka godzin przed imprezą/spotkaniem/graniem- zaczyna mnie np.boleć głowa.
Za dużo ludzi, którymi muszę się zajmować przez 100% czasu pracy- poza momentami, kiedy robię im testy; ostatnio ciągle robię zatem testy.
Natomiast podczas socjalizowania się za dużo ostatnio wokół mnie ludzi, którzy się zwalają na mnie jak tona cegieł ze swoimi emocjami. Swarami, pokazującymi rogi problemami wewnętrznymi, brakiem poczucia własnej wartości, niepewnością, etc. Nie chcę brać w tym udziału, nie chcę tego rodzaju bałaganu ani emocjonalnego nadużywania mojej osoby. Może dla wielu takie wywalenie z siebie kłębu emocji- silnych, stosunkowo neutralnych oraz negatywnych- jest swego rodzaju katharsis, może czują, że zadzierzgnęli niepowtarzalne więzi poprzez takie agresywne wywnętrzenie się, powiedzmy eufemistycznie. "Emocje są żywe, krew nie woda, człowiek czasem musi to z siebie wywalić", i inne takie bzdury.
Wywalać sobie może, proszę uprzejmie, tylko nie na mnie, dziękuję bardzo.

Japonia? Bardzo miły wyjazd; bardzo---relaksujący, co zadziwia, zważywszy na poziom stresu (jak zwykle) przed wyjazdem, oraz na fakt, że jechałam do pracy.
Była ładna pogoda, był czas na trochę zwiedzania, na onsen, odrobinka czasu na zakupy- choć nie miałam niestety takiej swobody, żeby pobuszować w book-offie tak, jak chciałam.
Zdążyłam tylko kupić kilka gier, za cenę, za którą w Polsce kupię jedną grę, i to używaną.
Plus- to był tydzień spotykania samych miłych i życzliwych ludzi. Czym tu się nie cieszyć?..

Nordcon- był :) Dobry był; udany. W tym roku niewiele tańczyłam, ale udało mi się wytrzymywać do poranków, m.in.i z powodu Ksawerego, łomoczącego wściekle w okna pokoju.
Ale był śmiesznie, nawet jeśl niemożebnie pusto. Nordcon ma niestety malejącą populację...

A nowy kawałek jest zdecydowanie zimowy. Oczywiście, nadal nie mam dla niego tytułu; ale jest w nim element zadymki śnieżnej, kiedy śnieg sypie cicho, gęsto i zawzięcie, stopniowo izolując cżłowieka od reszty świata :) Bardzo przyjamna myśl, jak dla mnie, jak na teraz...