niedziela, 30 grudnia 2012

Challenge muzyczny- check :D

Zdążyłam; zrobiłam (jeszcze w tym roku XD) wreszcie rysunek do wyzwania muzycznego, zapodanego mi przez Shina----eony temu jakoś zapodanego XD
Dla przypomnienia: chodzi o to, żeby wykonać ilustrację, twór inspirowany, czy dyktowany, przez muzykę i jej interpretację (a muzykę zadaje wyzywanemu wyzywający).
Moim zadaniem było wyjść z jakimś obrazem graficznym do tegoż oto utworu:


I oto, z czym wyjszłam:

Dzięki za cierpliwość, Shinu :) Wyzwanie dla Ciebie to----

...Uniko :)

sobota, 29 grudnia 2012

Pożegnanie ze starym rokiem

Aaaależ lenistwo...
Koncertowo i przepysznie marnuję czas, czytając powtórnie czytane już niegdyś książki ( "Hobbit", żeby przed filmem sobie uterwalic, i Świat Dysku od początku- bo tak) i oglądając obejrzane już filmy (no dobra, "Sherlock".) Siedzę sobie do późna w nocy, i dziś nawet zaczęłam co nieco rysować.
Ogólnie- chciałabym mieć jeszcze jeden pełniutki tydzień wolnego XD Mało mi tego czasu...
W Wigilię było miło i radośnie, zagraliśmy sobie z rodziną w "Kolejkę", i wierzcie mi, nie oszustwem doszłam do wygranej.
Po prostu w odpowiednich chwilach miałam cynk z PZPR i znalazłam odpowiednio małe dziecko, żeby się wepchnąć w kolejkę :D A w kluczowym momencie zarządziłam remanent w jednym sklepie, przez co zablokowałam większość graczy. Ot, ma się ten dar... :P
I pośpiewaliśmy.
Dlaczego ludzie tak mało śpiewają? To daje tyle radości. U mnie w domu jest wielu miłośników gremialnych śpiewów, tylko ostatnimi czasy ta tradycja ogranicza się zaledwie do kolęd w święta, i okazjonalnych pieśni ogniskowo-grillowych. A śpiewamy ofiarnie i z zapałem, zawsze ktoś - albo wszyscy, jak się trafi- robi sekcję dętą, inny symuluje perkusję, ktoś jeszcze improwizuje oryginalne odgłosy paszczą, które Cthul wie, jakie instrumenty mają naśladować... Dzieje się.
Teraz zamierzamy z Olką opracować na głosy ten oto utworek:

Usłyszałam go w nocy, robiąc makowca i się zachwyciłam. Znowu, pięknie skonstruowana i zaaranżowana muzyka, jak piosenki October Project. Śliczne, harmonijne, wielowarstwowe.
Znowu mam ochotę zapytać: co od tamtego czasu się porobiło z muzyką? "Run the world-girls girls- run the world-ooh bejbe bejbe, who the fuck is Justin Bieber" (ja tylko cytuję Ozziego :P)
Inna piosenka, która mnie urzekła podczas przygotowań do świąt (tak, dorwałam się do RMF classic, bo na innych stacjach leciało....zaprzestać mowy nienawiści, zaprzestać...coś, co mi wysoce nie odpowiadało -_-), to to:

Co zwróciło moją uwagę na zespół Pink Martini. Jeśli lubiecie pozytywną miłą muzyczkę z retro zacięciem, polecam.

Tymczasem ja pracuję nad nowym kawałkiem. Mam niewiele na razie, i to jest o tyle niedobre, że to, co mam do tej pory, nieustannie gra mi w głowie, chyba, że się rozproszę innymi dźwiękami. Stąd grający w tle serial, czy odpalony youtube. Niedobrze byłoby się zrazić do kawałka, którego jeszcze nawet nie ułożyłam XD
..ale może to jedyny sposób, żeby go usłyszeć do końca w głowie, poprzez ciągłe odtwarzanie fraz już gotowych?..
A Ciastko z Dziurką Posypane Gęsto Cukrem zdaje się nie zachwyca nikogo poza mną :/
Oh, well :D
Ja i tak pękam z dumy, i jakkolwiek brak soli w tym utworku potrafi zmęczyć, to go gram z upodobaniem. Dobry znak. Powoli wykształcam w sobie odporność Ed-Wood'owską na krytykę :D Jeszcze trochę, a dojdę do etapu "kto nie lubi, jest za ACTA" , czy coś w tym rodzaju.
No dobra. To do przyszłego roku :D

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Świątki, Gody, i Kaczka

Właśnie skończyłam piec makowce. Nakroiłam różnych takich na sałatkę. Pierniczki, na karnawał, upiekłam wczoraj i upchnęłam do puszek.
W moim pokoju stoją dwie nie-choinki, czyli stroik z gałęzi jodłowych, zatkniętych w doniczkę, i moja standardowa sucha gałąź, przystrojona tak, jak po upadku cywilizacji należy się spodziewać, że nasze choinki wyglądać będą. Tak, porządna podłaźniczka to nie jest, ani też żytni diduch. Stara, poskręcana, sucha jak kość gałąź to moje tradycyjne drzewko świąteczne.
Teraz tylko przetrzeć pianino, ustawić pozytywkę i rozpocząć Wielkie Byczenie się :D
A co ja zamierzam, oj, co ja zameirzam...
Sztapla książek czeka i jestem pewna, że jak nie patrzę, to ona podskakuje z podniecenia; a dobre rzeczy, oj dobre do czytania rzeczy mam... Puzzle jakieś ułożę (wzięło mnie na puzzle po Nordconie, gdzie przez całą sobotę grupa o wymiennym składzie układała Mgławicę Koński Łeb); będę robić podstawki, bawić się werniksami i akrylami, szyć, grać dużo, i dużo spać....
Taki jest plan, w każdym razie XD Na razie niewiele udało mi się z tego wykonać.
Bo moje święta trwają od piątku, od przesilenia :) I z każdym dniem jest coraz jaśniej- może tego nie widać, ale jest.
Tak więc- wesołości życzę, i odpoczynku, wszystkim. Wedle Majów zaczął się piąty, ostatni cykl tego świata.
Wedle Słowian, zaczął się nowy rok, bo narodziło się nowe słońce.
Dla mnie zaczął się czas czytania, tworzenia i śnienia.
Z której strony by nie spojrzał- jest dobrze :)

sobota, 15 grudnia 2012

Werniksowe sny

Gwoli jeno informacji: w pracy wszystko cacy, to Japonka bruździ.
Shocker...
Jutro festiwal rękoczynów, na którym miałam to zaprezentować, oj, co ci ja miałam zaprezentować....
Ale był Nordcon. I Ciastko z Dziurką, Posypane Gęsto Cukrem; i kończyłam "Millenium"; i stresowałam się dołkami, kopanymi przez Japonkę. No i był Nordcon.
No i mam tylko podstawki XD Z całego PAKIETU rzeczy, jakie miałam przygotować ;__;
No nic. Nie pozostaje mi nic innego, jak zapakować ten mój mizerniutki towar ładnie, owinąć wstążeczkami, położyć na najmniejszym rożku mikro-stolika, i mieć nadzieję, że nie znikną w tłumie XD

Żeby nie było: nadal uważam, że te podstawki są przecudnej urody >_< Krwawica moja...
Tyle, że ich mało. Wszystkiego mało XD
Mam nadzieję, żę to będzie jedna z tych rzadkich sytuacji, kiedy to mniej oznacza więcej XD
...pretty please?..

wtorek, 11 grudnia 2012

Po Nordconie

Zbieram się i zbieram do napisania tej notki, ale nie idzie mi za dobrze. Słowa się zbierają niezbornie, bo mam ponadprzeciętnego ponordconowego doła.
Było tak pięknie, tak fajnie i kolorowo, a teraz znowu rzeczywistość skrzeczy, ale skrzeczy obmierźle i donośnie jak nigdy.
W przeciwieństwie do całkiem sporej liczby osób, mnie konwencja tegorocznego N-conu bardzo przypadła do gustu, w zasadzie była najlepsza, zaraz obok postapokaliptycznej.
Może dlatego, że obie te konwencje dały mi to możliwość przebrania się w przyodziewek bardzo dla mnie powabny; jest to tajonym i niewyjaśnionym szaleństwem mej duszy/ o którym wie tylko uroczy koniuszy / , że lubię wyglądać jak oberwaniec XD
Wiem, to raczej dziwne i zapewne w świecie niestosowne, ale lubię i kropka.
Te hołubione i swego czasu- jeszcze za mieszkania z rodzicami- pilnie strzeżone przed zakusami mojej Madre, porozwlekana stare łachy, z wyłażącymi nitkami, plamami po rozpuszczalnikach, odpadającymi elementami, jak np.stare rozpadające się buty, czy postrzępione, asymetryczne spódnice, kilka razy w życiu mogłam założyć i paradować w nich bez wstydu.
---ilekroć wkładam "porządną" bluzkę i "porządną" spódnicę, a jeszcze do tego "pantofle na obcasie", jestem w kostiumie.
Mam normalnie bal przebierańców przez cały rok XD Przypomina mi to dowcip rysunkowy Lengrena: dwóch mężczyzn, w przebieralni cyrkowej, gdzie wiszą wszystkie akcesoria klaunów, szykuje się do wyjścia. Jeden, w eleganckich spodniach od smokingu i wybrylantowanych włosach, stojąc przed lustrem, wiąże pod brodą muszkę, ale na widok kolegi w stroju klauna, przyczepiającego sobie właśnie okrągły czerwony nos, odwraca się i pyta z dezaprobatą, pomieszaną z niesmakiem: "Tak idziesz na bal przebierańców? W stroju służbowym???"

Chodzenie po konwencie w stroju pirata, z pistoletem za pasem (zwyczajem pirackim- kradzionym pistoletem. Ale to nie moja wina. Właściciela nie mogłam odnaleźć- a uczciwe szukałam. Całe 7 minut.), z manierką pochlupującą przyjemnie, było atrakacją samo w sobie.
Programowo, obawiam się jednak, było dość ubogo. W czwartek znalazłam sobie rzeczy do roboty; jeden konkurs (wygrana, haharrgh, do spółki z Darą), jedna prelekcja, dużo tańców w nocy. W piątek- podobnież: konkurs (zaszczytne trzecie miejsce :D ), jakaś prelka, hopsanie.
W sobotę- spadek mocy niemal do zera.Do 18:30, kiedy to odbyła się naprawdę ciekawa prelekcja, w programie niewiele się działo, a gdy wieczorem wreszcie się zadziało, ja byłam już tak wyczerpana, że ledwo kontaktowałam.
Większość nocy przebimbałam się półsennie na różnych kanapach i fotelach, zatańczyłam do zaledwie dwóch kawałków, a resztę energii strawiłam na śpiewanie aż do ochrypnięcia "Don't cry for me Argentina", z transylwańskim akcentem.
Takiego spadku formy się nie spodziewałam. Ogólnie, cały ten rok spędziłam dość spokojnie, a już jesień szczególnie. Żadnych tańców, niewiele imprez, no inercja i wyciszenie.
No to miałam za swoje, za to zakonnicze życie- godzina ledwie czwarta, a ja ledwo żyłam. No i w sobotę odpadłam przed 6, co za hańba..
Ale w ciągu konwentu pograłyśmy konkretnie w remika, śpiewajac przy tym szanty i popijając rum- ale, rum, mój Cthulhu.... Cóż to był za rum *_*  Były tradycyjne tosty u Białego, i ochrypłe śpiewy przy różnych innych okazjach. Było godnie- choć pod znakiem przeogromnego zmęczenia. W nocy z niedzieli na poniedziałek spałam 12 godzin, nim wreszcie sama z siebie się obudziłam.
Na przyszły rok obiecuję sobie solennie zacząć się przygotowywać już latem. Tańce, hulanki, budowanie wytrzymałości organizmu, żeby nie było znowu tak, że w Mirrorze puszczą wyśmienitego minimala, a ja będę mogła co najwyżej kiwać rytmicznie głową XD
A szczególnie dwie przyszłoroczne konwencje zapowiadają się bardzo dobrze. Na jedną nawet byłabym w stanie coś przygotować. Jak już się wyśpię XD
Byłam też niepocieszona, bo oba pianina w hotelu były straszliwie rozstrojone i zmaltretowane. Możliwość zagrania na innym intrumencie, niż własny, jest nie do przecenienia, więc jeśli ktoś ma pianino, a pozwala mu upaść do takiego nędznego stanu, zasłużył na baty. Choć był to również pewien rodzaj wyzwania dla palców; bo kiedy grasz, i klawisz, którym powinno być, powiedzmy, d, wygrywa coś pomiędzy dis a e, palce automatycznie przeskakują na klawiszach, szukając właściwego dźwięku. A w tym momencie trzeba się zmusić, żeby grać tak, jak ręce pamiętają, a nie tak, jak ucho dyktuje; bo przy rozstrojonym pianinie i tak się nie da i tak się nie da.
Ale za to, zasiadłszy po powrocie do pianinka, zachwyciłam się jego dźwiękiem. Jaki piękny, jaki czysty i głęboki- tak, rodzinnego pianina, które od trzech lat nie widziało stroiciela, a mimo to biło na głowę te dwa biedaki z Drejka.

Tymczasem rzeczywistość ponordconowa okazała się jeszcze bardziej parszywa, niż zazwyczaj, bo po odpaleniu pracowej skrzynki odkryłam cztery maile od Japonki, z którą pracuję, w tym dwa tak słodko-wredne i najeżone szpileczkami, że byłam roztrzęsiona przez resztę dnia.
Praca, którą wreszcie polubiłam, Która sprawia mi satysfakcję, W którą się naprawdę angażuję- i takie coś?
I znowuż- zarazą, zatruwającą mi dni, jest -ponownie- Japonka. Co ja mam z tą nacją? Jakiś karmiczny payback??  Po diabła ja poszłam na te konkretnie studia?
Dlaczego nie studiowałam florystyki albo już nawet tych cholernych wzorków?
Mam ochotę wystrzelić się w kosmos. Nie czuć, nie myśleć, nie być.
Choleeeera, no. O, resztka wiśniówki w manierce -_-
Byle do Pyrkonu. A potem w kosmos.

środa, 5 grudnia 2012

Wewnętrzny dygot myśli

Mam Reisefieber.
I to większe, niż dwa miechy temu, kiedy leciałam do Japonii XD
Bo Nordcon.
Bardzo dziwne; cieszyłam się na ten konwent tak bardzo, że aż mogło to budzić zawiść bogów, a teraz, jak o nim myślę, widzę wszystko w barwach nocy.
Nie, to nie AnnRice'opodobna poetyka, diamenty gwiazdy na czarnym aksamicie nieba, and all that jazz: naprawdę, w tej chwili mam wrażenie, że przez cały czas trwania N-conu będzie panowała noc.
---
Właściwie, jeśli, tak jak na poprzednim, będę chadzała spać o 7-8 rano, a wstawała o 15, no to rejczel XD

Idę się pakować. Może jak wszystko będzie przygotowane i sprawnie w walizce upchnięte, wyluzuję,.

niedziela, 2 grudnia 2012

Przed Nordconem

Oficjalnie strój na Nordcon mam gotowy.
Poza piżamą, którą się zajmę (czytaj: zajmie się moja mama, bo do tego trzeba maszyny, a ja łamię ostatnio igły :/) we wtorek.
Ale cały strój: obie koszule, obie spódnice, kubrak, buty, dodatki (ten element był zbierany najpilniej i z największą przyjemnością :P), a także włosy.
Tak, znów mam dredy.
Trochę mnie niepokoi, jak bardzo wyczekuję tego Nordconu, jak bardzo się na niego szykuję i cieszę. Doświadczenie uczy, że im bardziej obiecująco konwent się zapowiadał i im bardziej nań człek czekał- tym bladziej wypadał (oczywisty efekt rozpalonych nadziei i oczekiwań, wiem, but still...).
Najmilej wspominam Nordcona post-apo :) Ach, co to był za bal...
A najsłabiej?.. Nii, nie mam takich wspomnień po tym konwencie :D
Ale były lepsze i jeszcze lepsze. Mam nadzieję, że tegoroczny będzie w grupie drugiej :)

A potrzebny był mi dzień, jak dzisiaj, potrzebny...
Wstać rankiem- i to takim rankiem, co do rankowatości którego zgodziłby się nawet (średnio) wymagający "świetlik", co to kładzie się spać i wstaje z kurami. Zabrać się za stare pudła ze skarbami, bez sentymentów powywalać stare naklejki, notesiki z Czarodziejką z Księżyca (serio. Takie skarby trzymałam. Bo to swego czasu, panie dzieju... Towar deficytowy był. Kto miał, przedmiotem wielkiej był zawiści wśród fandomu :D), stare wizytówki nieistniejących już pewnie firm, zbiory kamyczków (XD) czy mocno sterane życiem plastikowe etui na komkartę O_o
Następnie wywlec wszystkie części stroju na N-con i podokańczać to, co wykończenia wymaga.
W przerwach pograć sobie na pianinie. Wyjść do sklepu. Napić się kawy. Pobawić sięz kotem.
Przez cały ten czas telefon milczał- w dużej mierze dzięki temu, że wyłączyłam mu dźwięk wczoraj wieczorem XD
Bardzo potrzebowałam takiego dnia, żeby naładować akumulatory.
Zdaję sobie sprawę, że będąc -połowicznym- freelancerem, powinnam chcieć wiecznie dzwoniącego telefonu, ożywionej wymiany maili, zleceń, możliwości, etc.
Ale ja mam jakiś mały rezerwuar energii, i taki nieustanny szmer komunikacyjny, natłok zdarzeń, obowiązków, zadań, mnie wyczerpuje do cna.
Nawet weekend we Wrocku nie uchronił mnei przed tym szmerem; praca dogoniła mnei nawet i tam.
Ja zaś co jakiś - niedługi- czas, muszę się wyłączyć z obiegu i iść się zregenerować. Totalnie zmienić tematy, otoczenie, powietrze, oderwać się od pewnych wątków, porzucić je, zapomnieć o nich na krótką chwilę.
Zresztą, w każdej dziedzinie tak jest; malując, trzeba odejść w którym momencie od sztalugi, przejść się po mieszkaniu/pracowni, czy choćby odstąpić kilka długich kroków w tył, żeby ocenić pracę świeżym okiem.
Ot, wróciwszy z Wrocka, siadłam do pianina, i- co za dziwo: kawałki, które dopiero ćwiczyłam, wprawkowo, przed wyjazdem, nagle szły mi rewelacyjnie O_O Palce niemal ślizgały się po klawiaturze, lekko, bez wysiłku- naturalnie.
Dobrze, że udało mi się zapanować nad zaskoczeniem, inaczej bez ochyby zgubiłabym rytm :D
Wystarczyły trzy dni z dala od klawiatury (no, prawie :D w "Schodach do Nieba" we Wrocku zdybałam pianinko :3 rozstrojone nieczko, ale dające dzięki temu niesamowity dźwięk, rodem z saloonu. Brakowało tylko porykiwań gawiedzi i fruwających nad głową stołków, ale nic z tych rzeczy. That be a fancy place :D)
Dziś troszkę wypoczęłam.
Od jutra aż do środy- praca.
A w czwartek- hej... there I be, with me precious--- :D

poniedziałek, 19 listopada 2012

Prog fan

Kawałek, który ostatnimi czasy mnie pochłaniał, którym się zachwycałam skrycie, pomstując na to, że nie mogę grać o mojej ulubionej porze na granie (czyli w nocy), w międzyczasie przeszedł do tej nienawistnej mi fazy odgrzewanego posiłku.
No fajnie, ułożyłam.
Ale czy to zaraz takie cudo?.. W swojej wczesnej fazie wydawał mi się taki piękny.
A teraz wyszły zmarszczki codzienności; "ach, gdzie te niegdysiejsze śniegi.." :P
Pokuszę się o opis- oczywiście, właściwie głównie dlatego piszę :D

Jestem- niech zacznę w ten sposób- wielką fanką progresywnego rocka.
Uwielbiam, kiedy w muzyce "progowej" linie dźwięku wirują wokół siebie, oplatają się i przenikają. Czytałam nawet gdzieś sformułowanie, że jest to nowa klasyka; owszem, niekiedy barokowa w brzmieniu, ale "wsyoka": trudna, złożona, misterna.
---Dobra, wywaliłabym piętnastominutowe solówki na perkusję, ale tak poza tym- progresywa jest wspaniała. Zasłuchuję się w tych plecionkach dźwięku i nigdy nie mam dość.
Bo czy to w rocku progresywnym, czy w jakiejkolwiek innej muzyce- ambiencie, śpiewach chóralnych, muzyce filmowej- uwielbiam właśnie plecionki. Pasma dźwięku, tworzące giętkie, floralne linie, splątane w pozornym bezładzie, a z tego- wydawałoby się- chaosu wyłania się nagle idealny, przerażający w swojej harmonii porządek.
Porządek wzięty z natury, oczywiście, gdzie nic nie jest pod linijkę, ale ma swoje właściwe miejsca, na których pięknymi łukami lądują przypisane im sekwencje dźwięku.
I muzyka, w której ta harmonia nagle się wyłania, niczym (pan) Wenus z piany, jest idealna.
Miękkie sploty dźwięku, tworzące koniec końców nierozrywalną kolczugę.
Takoż, uwielbiam, kiedy kawałek jest tak posplatany, że, zdałoby się, grają go trzy ręce, nie dwie. Kiedy umyka uchu moment, w którym ograniczona genetyką ilość palców robi nagle coś pozornie niemożliwego- a bardzo często prostego w istocie.
Oczywiście, cały utwór nie może trwać w tym duchu; dławiłby.
Musi byc w nim powietrze, przestrzeń; fragmenty spokojniejsze, gładsze, wyciszające. JAkoby strumień, zwalniający na rozlewisku.
A potem znów zagęszczenie.

Ten nowy utwór, wbrew moim staraniom, nie ma zaokrąglonych linii. Jest w nim pruski porządek, jakby składał sie z -różnej wielkości i barwy, owszem, ale--segmentów.
Znów jest słodki i pozytywny, i miło, że tyle we mnie (as it would seem) radości, że wyrażam ją bezwiednie.
Lecz reasumując, odbieram ten utwór jak słodki herbatnik z dużymi kryształkami cukru.
Po nawet najsmaczniejszym ciasteczku, jeśli będzie takie słodkie, masz ochotę na kiszonego ogórka, albo marynowaną paprykę.
Toteż póki co, ilekroć go gram, prawie słyszę zgrzyt cukrowych kryształków w zębach.
Czuję fakturę mojego biednego herbatnika, pokruszonego na równiutkie, sześcienne okruchy.

środa, 14 listopada 2012

Notatka

Mental note: pending/musical challenge-->Shin_folder: do zrobienia jak tylko sie wyspie/doczytam(sypiam i po 12 godzin, z duzym upodobaniem to robie)/ulepie/skomponuje do konca.
Soon.

wtorek, 13 listopada 2012

Podstawki

Przybywa uczniów. Przybywa spraw, którymi należy się zająć. Przybywa rzeczy, mimo iż co kilka dni staram się wyrzucić lub w inny pożyteczny sposób zutylizować w przeszłości ważne a obecnie nic nie warte "skarby".
Książek udaje mi się zachować stałą liczbę constans; niedawny book change zakończył się remisem, zaniosłam sześć- i przyniosłam sześć, i zdaje się, że idea bookcrossingu gdańskiego zaczyna nabierać szlifów i zgrabnych kształtów. Sądząc choćby po moich zdobyczach pokuszę się o stwierdzenie, że poziom i jakość przewijających się przez stoły książek, rośnie z book-change'a na book-change.
Przyniosłam łupy do domu (późnym wieczorem, bo po drodze przygodziła mi się jeszcze sesyjka "Ucieczki z Innsmouth", przezacna to planszóweczka), i po raz kolejny doszłam do wnosku, że jestem uzależniona od książek. Ilekroć przynoszę jakieś do domu- czy to z biblioteki, czy właśnie z wymiany- czuję się jak ktoś, kto właśnie wypełnił po brzegi spiżarkę i zatkał pakułami wszystkie szpary w oknach.
Winter is coming, hm? So what, let it come- I'm ready :)
Obecnie czytam kryminał szpiegowski, osadzony w przedwojennym Gdańsku, mniam :3
Ale poczytuję go w czasie skradzionym; jako rzekłam, pracy mi przybyło, a raczej- ilekroć myślę, że już się uporałam z obowiązkami na parę dni i będę mogła się zająć ważnymi rzeczami- coś się pojawia, i znów należy oddłożyć wszelkie pilne (i przyjemne) sprawy na bliżej niesprecyzowane "potem".
Dlatego, śladem wszystkich eskapistów, siedzę i robię podstawki.
Niewiarygodnie mnie to relaksuje.
To jest tak samo przyjemne, jak granie na pianinku; umysł przechodzi w jakieś kosmiczne fale theta, nie tyle śpi, ile drzemie, pracują tylko ręce, a w tle przygrywa muzyka, lub leci odcinek "Tudorów".

Zaś rzeczone podstawki- jeszcze niewykończone, ale o kształcie już zdefiniowanym- których produkowanie to naczystszej wody terapia zajęciowa, takie to przyjemne, wyglądać będę tak:

Radość tworzenia... Niezależnie od tego, co to jest.

piątek, 9 listopada 2012

Media

Nie pojmuję, co się dzieje z polskimi serwisami informacyjnymi.
Nagle zobaczyły internet i zobaczyły, że jest on dobry.
Gazeta.pl odkryła Twittera i teraz każdy nagłówek opowiada nam, co kto wyćwierkał- przy czym jest to z reguły jakiś pseudo-celebryta (dla mnie osobiście no-name). Ekscytują się tym, jak nastolatka śledząca doniesienia o fryzurze Justina Biebera.
Zamiast uczciwej pracy dziennikarskiej- ploty z Twittera, no jak rany...
Coraz częściej też media powołują się na to, co napisał ten czy ów blogger.
Co mnie obchodzi, że jakiś blogger wycofał swój podpis z listu poparcia wobec partii X. To ma mieć dla mnie znaczenie, bo...?

To było do przewidzenia, że gadające głowy z telewizora czy łamów tygodników i dzienników, zostaną prędzej czy później zastąpione nickami z sieci. Jednak ważkość opinii kogoś, czyjego nazwiska nie znamy, bo ukryte jest za ksywą, zdaje sie być nieco mniejsza.
Brak autorytetów wq naszym kraju, czy jak?..

środa, 7 listopada 2012

Przyszłość w kinie

Taka mnie naszła refleksyja, kiedy się zabierałam do pisania, że gdybym ćwiczyła całe ciało tak, jak ćwiczę codziennie palce (pisząc, ale przede wszystkim grając), to byłoby, no pięknie by było.
Mieć wyrobione mięśnie na palcach, no po prostu... Obłęd :D

Filmy; tak, w minionych dniach zagłębiłam się w tematykę futurystyczną, która ostatnimi czasy ponownie zawładnęła ludzkimi umysłami. Mnóstwo pojawiło się filmów-prognoz, gatunku osobiście bardzo przeze mnie lubianego (szczególnie jeśli przyszły świat to antyutopia, świat Orwellowsko-Gibsonowski, jednym słowem wspaniały soczysty cyberpunk, względnie mniej ponury postcyberpunk. Zawsze mnie fascynuje, jak kreatywni będą jego twórcy, jaką możliwą wizję przyszłości zaprezentują).
Przede wszystkim odświeżono motyw modyfikowania pamięci i generalnie przewracania ludziom mózgu do góry nogami, a także motyw podróży w czasie.
Ten pierwszy pojawia się w ciekawym remake'u "Totall recall" ze Schwarzusiem, z 1995 roku; wiele osób wyrzeka na brak Marsa, w miejsce którego wstawiono Australię, która ponownie jest wyzyskiwaną kolonią bardziej uprzywilejowanej (i jedynej innej istniejącej- post/apo, jakby nie było) części świata.
Bardzo mi się podobał ten upadły świat i zniszczone po wybuchach różnych paskudnych rzeczy połacie ziemi niczyjej, podobał mi się- po raz pierwszy- Colin Farell, jak i idea "The Fall"- straszliwej windy, przerzynającej glob ziemski przez środek, tak, by można się było dostać z imperium do kolonii w przeciągu kilkunastu minut.
Dobre; świetne propozycje technologii przyszłości, wartka akcja, bezmackowy Davy Jones jako bojownik o wolność, i The Fall, przede wszystkim The Fall...

Motyw drugi stanowi bazę serialu "Continuum", którego pierwszy sezon obejrzałam w kilka dni. Żeby nie było- sezon króciutki, kilkanaście odcinków. Widać sporą przestrzeń- uczciwie eksploatowaną- na odcinki-zapychacze, nie dodające wiele do fabuły, co nie zmienia faktu, że historia jest interesująca. Paradoks czasoprzestrzenny to jedna z tych rzeczy, na których umysł się zapętla i w którymś momencie wierzysz, że jesteś w stanie napiąć cięciwę łuku i strzelić sobie w plecy. Czacha dymi- ale każde nowatorskie podejście do idei jest mile widziane.

Ale bardziej chciałam się skupić na dwóch innych tytułach.
Pierwszy- to "Looper".
To też film bazujący na idei podróży w czasie, ale nie czyniący z niej centrum fabuły. Tu ważniejszy jest paradoks, ale dla mnie przede wszystkim to film buddyjski.
Przekaz podano w prostej formie, oczywiście, dosłownie i obrazowo, przez co łatwiej znaleźć paralele.
Podobno w "Matriksie" w kanwę opowieści wpleciono silnie idee sekty Sai Baby, której to sekty rodzeństwo Wachowskich jest wyznawcami.
Jak to w ygląda w filmie "Looper"?
Uwaga, spoilery.
Bohater doświadcza na własnej skórze i obserwuje na własne oczy, jak pasje, namiętności, gniew, miłość, zemsta, wciągają ludzi w wir śmierci i zniszczenia, w powtarzającą się pętlę cierpienia, błędne koło- aha, koło.
By wyjść z tego zamkniętego kręgu, trzeba odrzucić własne "ja". Zabić je, mówiąc dosadnie. To jedyny sposób przerwania cyklu.
Niektórzy pewnie mogą spekulować, czy mały Reignmaker to jakaś młodsza wersja naszego Loopera- to nie tak. On jest kontynuacją tego samego cyklu przywiązania i niskich instynktów, powiela historię cierpienia dopóty, dopóki nie nastąpi wyzwolenie z kręgu samsary.
Śmierć ego, zniknięcie ja.
I tak naprawdę, w ostatecznym rachunku, jedynym z tej opowieści, który się ratuje, to właśnie główny bohater.
Ciekawy film; jedyny problem to ten, że obydwaj bohaterowie grani są przez bardzo lubianych przeze mnie aktorów (Willis i Gordon-Lewitt), i za nic nie mogę uwierzyć, że obaj bohaterowie nie są dobrymi ludźmi.
No nie są. Są bezlitości, samolubni i brutalni. No ale...ale to przecież Bruce Willis i pokrzywiony chłopak z "Mysterious Skin", no to jak?...P

Ostatni tytuł, jaki dziś przemagluję, to długo wyczekiwany "The Devil's Carnival".
Jednym z twórców jest Terrance Zdunich, twórca "Repo! The Genetic Opera", majstersztyku, nieporównywalnego z niczym innym.
Diabelski Karnawał jest....nie wiadomo, czym.
Ani filmem, ani rock-operą, trochę przypomina dziwaczny teatr telewizji, a troche długi klip. Piosenki nie wpadają w ucho, nie wabią, nie prześladują- co działo się w przypadku ścieżki dźwiękowej z "Repo!.."
Obejrzałam i poczułam się, jakby ktoś mi powiedział, że Gwiazdki nie będzie.
Panie Zdunich, proszę, naprawdę nalegam, by wrócił pan do pracy solowej, bez asocjowania się z dziwnymi ludźmi, którzy na pewno sikają do dżemu, a w domu śledzą z zapartym tchem "Szansę na Sukces".
Pokrótce: jest to 45 minutowa opowieść o trójce ludzi, którzy na skutek własnych nierozważnych czynów umierają i trafiają do piekła, gdzie większość z nich pozostaje.
Jedyną moją nadzieją są słowa Lucyfera- o paradoksie- o tym, że właśnie nadechodzą zmiany, i że teraz zamierza przejąć niebo.
Więc może cały ten karnawał to tylko rodzaj niskobudżetowego prologu do jakiejś pełniejszej, sensowniejszej całości? Oby. Naprawdę, mam ogromną nadzieję, bo doprawdy...
Jedyna piosenka, która mi się w miarę spodobała, to taka, któa sie nomen omen przyda na tegoroczny Nordcon :P

niedziela, 4 listopada 2012

Śmiechem jesień czas zacząć

Miałam nadzieję, że dotrą do mnie zdjęcia z imprezy Halloweenowej, cobym je mogła tutaj zapodać, niestety- dopóki po nie nie pójdę (i po blaszkę, i po pojemniczek po gałkach ocznych >_<), to ich chyba nie zobaczę. Pozwólcie zatem, że się jedynie pochwalę, iż udało mi się wmówić koledze, jakobym pod czarną krótką -na pazia ściętą- peruką miała jeszcze krótsze włosy własnego koloru, w co ten drogi człowiek uwierzył. Zapewniając mi tym samem wyborny humor na długo. Bardzo się zdziwi, kiedy wpadnę po zdjęcia i szafliki, bo od wczoraj mam włosy mocno płomienno-marchewkowe. Ogólnie- chaos i dezinformacja, czyli pławię się w szczęściu i poczuciu dobrze wypełnionego dyskordiańskiego obowiązku.
Sam fakt paradowania w peruce dostarczył mi sporo rozrywki, ot, choćby w momencie, kiedy w tańcu mój partner mnie przechylił w tył, a gdy powstałam- nie miałam już na głowie czarnej czupryny. Własne włosy, upięte ciasno pod peruką, wyglądają smętnie, dość powiedzieć: nie bardzo je widać. Toteż, pechowiec, przechylił był brunetkę- a powróciła łysa pałka. Myślałam, że padnę ze śmiechu, szczególnie widząc jego popłoch :D
 Ech, radość...
Dziś za to poplanszówkowałam sobie ponownie. Wieczór miał być steampunkowy, po czym okazało się, że przebrały się w sumie trzy osoby (w tym ja, naturalnie). Ja nie wiem- jak można, mając okazję się przebrać i zupełnie legalnie poparadować w jakimś wymyślnym stroju, wybrać nie-przebieranie się? Toż to sama radość.
Rozmawialiśmy w którymś momencie o serialach i obecnym przekraczaniu granic przez telewizję publiczną. Która w paśmie niekodowanym wyświetla takie rzeczy, jak "Spartacus" czy "Sons of Anarchy", a przecież nie dalej, jak w latach 70-tych był wielki szum, kiedy w "Star Treku" pokazano parunastosekundowy pocałunek dwóch kobiet- z tym, że jedna była opętana przez kosmitę-mężczyznę. I rozmawiamy, polecamy sobie różne seriale- od razu z nakreśleniem cech charakterystycznych, tudzież ogólnego klimatu (była przy tym obecna jedna małoletnia). W dużym skrócie i ogromnym uproszczeniu:
(kolega 1)- Seks, przemoc, seks.
(kolega 2)- Krew, przemoc, krew.
(kolega 3)- Cycki, cycki, cycki.
(ja)- Psychodela.
(wszyscy trzej, ze zgorszeniem) - No ale nie przy dziecku!
:D
Kurtyna - pęka (ze śmiechu).

PS. Z planszówek nowym moim odkryciem jest Cthulhu Gloom- gra, w której należy jak najbardziej malowniczo i wykrwawiająco załatwić swoją drużynę, starając się przy tym utrzymać drużyny przeciwników w kwitnącym zdrowiu i generalnie- przy życiu.
Ciekawe doświadczenie: zgrzytać zębami z bezsilnej frustracji, bo oponent właśnie wykończył kolejną swoją postać, a twoją- uzdrowił, chamski cham :D


Ps2. Kolega 1 mówił o "Grze o tron", 2- o "Synach Anarchii", 3- o "Spartakusie", a ja oczywiście o "Mighty Boosh" :D

poniedziałek, 22 października 2012

Mju mju mju mjuuzik

Dobra.
Przegrałam.
Uległam wymogom systemu i znów jestem "na fejsie" XD
Tak, to słabość, jestem pacynką systemu, uzależnioną od Wired, nie będę zaprzeczać.
Wszystkie symptomy- zarówno złość na siebie, jak i niemożebna ulga- wskazują na syndrom uzależnienia; a cóż w ramach detoksu? Tylko serwisy, które sprawiały, że potrzeba zalogowania się na fejsa i potwierdzenia, że znani mi ludzie gdzieś jednak są, tylko się pochowali, stawała się paląca. Np.Twitter----dziwny jest. Pogłębiał głównie uczucie odcięcia od świata.
Zaglądałam tam regularnie przez parę tygodni i z każdym dniem ugruntowywało się moje wrażenie: to było jak rozbrzmiewająca tysiącem ech sala w domu zamkniętym. Siedzi tłum czubków i każdy gada do siebie. Wypuszcza w eter pośpieszny słowotok, jakieś ważne jedynie dla siebie prawdy i odkrycia; ten siedzi w czapce Napoleona, ów w indiańskim pióropuszu, i każden jeden nawija jak w transie.
Wszyscy mówią- nikt nie słucha. Szum i poćwierkiwanie, niewiele dialogu czy interakcji.
Dziwne, obce, zimne miejsce pełne obcych (proporcje znajomi- obcy wynosiły w najlepszym razie 1-50). Nie podobało mi się :/

Co prawda, wróciłam na Fejsa, multum powiadomień, a większość to- do excuse my French- pierdolencje :/ To po to sprzedałam duszę? Przekazałam poufne informacje Wielkiemu Bratu? Dowiodłam słabości charakteru? Ech, puste obietnice dragu.
O Babilonie, Babilonie,
Twój obraz w mojej głowie płonie
XD


Czy wierzycie w geni locci? Które sobie fruwają wysoko i co jakiś czas opadają na ziemię woalem idei? Dawno nie mogłam ich zwabić do mojej głowy w pewnej konkretnej kwestii, więc udałam się do nich.
Gdy znajdowałam się wysoko nad ziemią, w samolocie z Frankfurtu do Osaki, napisałam wreszcie tekst do piosenki. Zważywszy, że lot był męczący, a całe wydarzenie- jakkolwiek nie byłoby emocjonujące- mocno stresujące, napisanie wreszcie tekstu uważam za ładne osiągnięcie.
Co więcej- przedstawia dokładnie taką historię, o jaką mi chodziło. Przez cały tydzień trwania zlecenia ta nowo napisana piosenka była moją mantrąw stresujących sytuacjach; wystarczyło, że ją sobie w myślach zanuciłam, i napięcie ulatywało jak dym.
Niemożność zagrania sobie tego kawałka, już uzupełnionego o tekst, doprowadzała mnie do ciężkiej frustracji, tak ciężkiej, że momentami chciałam, żeby ten tydzień w Japonii jak najszybciej się skończył, żebym mogła wrócić do pianina.
Tak było :)

Można sobie wyobrazić, jak bardzo byłam zawiedziona, kiedy odkryłam, że dla wielu osób to moje granie, moja muzyka, to ledwie chwilowe kaprycho; coś, co robię dla zabicia czasu, póki nie znajdę czegoś innego do roboty.
Tym bardziej, że byłam pewna, iż dałam na tym blogu dostateczny wyraz mojemu zaangażowaniu i niesamowitej radości i ekscytacji wobec faktu, że muzykuję. Na bogów, piszę o tym bez ustatnku, narażając sie na powtarzalność i znudzenie Czytelnika na śmiertelną śmierć :P
Widocznie - nie dość.
No więc odkrywszy to, najpierw czułam się potwornie zraniona i rozżalona.
Teraz już nie jestem; rozumiem, że ci, co nie widzą mnie co dzień- i co więcej, nie poznali mnie nigdy w moim naturalnym, trójmiejskim otoczeniu- mogą nie rozumieć tego, czym jest, czym zawsze była dla mnie muzyka. Choć może nawet niektóre ludki stąd nie traktują tej mojej "nowej pasji" na poważnie? Wedle idei, że dopóki mi za to nie płacą, to nie można tego traktować serio? Moja Madre na pewno nie traktuje... XD
A rzecz polega na tym, żę siedząc w Poznaniu- nie miałam pianina. Musiałam robić cokolwiek, żeby nie zwariować, zająć się czymkolwiek innym, co mi sprawiało przyjemność i przynosiło zbliżony rodzaj ulgi, jak ten, który czuję zasiadłszy do pianina. I oczywiście, masa rzeczy, którymi się pasjonuję, również sprawia mi ogromną frajdę, nie zaprzeczam. Ale granie--- granie jest nieco inne. Czasami, kiedy aktualna współlokatorka wychodziła na miasto, ja zasiadałam do stolika w pokoju w akademiku i - grałam na nim. Wyobrażając sobie, że mam przed sobą klawiaturę -_-
Pianino... Jak je widzę, jak jeszcze mogę to zobrazować?
Jak gruszkę O_o
Nie, naprawdę; wyobraźcie sobie, proszę, dużą gruszką. Dojrzałą, złocistą, nakrapianą słońcem, mistrzowską gruszkę. Barrrrrdzo chcecie ją ugryźć; tak bardzo, że już patrząc na nią macie szczękościsk.
W końcu wbijacie w nią zęby i łapczywie wypijacie sok, żeby jak najmniejsza jego część spłynęła po brodzie (lepiąc wszystko na swej drodze XD). Słodki zapach nektaru jest oszałamiający; wszystkie funkcjonujące zmysły pracują pełną parą, kolekcjonując przyjemne wrażenia, wynikające z tego pierwszego kęsa.
Nawet jeśli nie myśleliście o zjedzeniu gruszki pięć minut wcześniej, na jej widok nagle coś się wścieka w ośrodku nerwowym i po prostu MUSICIE. Jakby się dało, to zeżarlibyście całą, na raz, łącznie z ogonkiem i pestkami.
Tak, mniej więcej, widzę pianino. Zastąpcie tylko całą opcję gryzienia - wydobywaniem dźwięku.
Zasiadam tedy do gruszki do pianina. Jeszcze nie wiem, co będę grać. Jeszcze nie wiem, co się wyłoni. Przede mną leży 88 dróg do odkrycia nowej ziemi; 52 białe i 36 czarnych.
A teraz wreszcie mam własny utwór; od początku do końca mój.
I jest to dla mnie źródłem ogromnej, przeogromnej radości.
Każdy jest mile widziany, żeby ją ze mną dzielić :)

czwartek, 18 października 2012

Japonia 2012- wrażeń ciąg dalszy

Nie mogę sobie znaleźć miejsca.
No, dziś już jest łatwiej, bo mam napchany obowiązkami dzień i niewiele czasu, żeby się zastanawiać nad dziwnym poczuciem oderwania i niepasowania.
Bo poza wizytą u rodziców, przez pierwsze parę dni po powrocie po prostu nie wychodziłam z domu. Faktem jest, że aura temu nie sprzyjała, było szaro, ponuro, ciemno i wstrętnie, a ja przeżywałam jet laga nie tyle fizycznego, ile duchowego.
Gdzie jest słońce? Gdzie ta intensywność dnia, gdzie nowe i inne zdarzenia co krok?
Znalezienie się na powrót w starych koleinach było tak przykre, tak nieznośne, że brak mi słów na opisanie tego stanu.
Niby tylko tydzień- ale tak pełen wrażeń, że odczuwam go jakby to był bez mała miesiąc.

Spotkania z ludźmi w Japonii były zaskakujące.
Napotykani tubylcy byli przyjaźni, gadatliwi i pomocni. Gdy wracałam nocą z Osaki, pełna trunków wszelakich, pomyliłam wyjścia z dworca (wyszłam na część północną, nie południową miasta) i tkwiłam bezradnie przed wielkim planem Kobe, na próżno próbując przełożyć wyrysowane tam uliczki na trójwymiarową rzeczywistość (tak, 方向音痴*, sue me :P), przechodzący obok wiotki młodzieniec pośpieszył mi z pomocą.
W czasach Nary taka rzecz byłaby wydarzeniem w skali roku-ogromnym. Młody Japończyk, który bez strachu podszedł do białasa i jeszcze się do niego odezwał. Po angielsku!
Nie dałam mu się nagadać w tym języku, bo od razu przeszłam na lokalne narzecze, a młodzianek okazał się nie studenciakiem, a już kaishainem**, stąd być może ta odwaga, by zagaić. Co nie zmienia faktu, że kilka razy się upewniałam, czy naprawdę chce mnie odprowadzać aż pod drzwi hotelu.
Chciał. Odprowadził. Dzięki czemu nie musiałam nocować na dworcu :D
Nie wiem też, czy zmieniła się moja percepcja, czy coś się w Japonii przez te kilka lat faktycznie zmieniło- ale rzadko się zdarzało, żeby lokalni dziwowali wielce nad faktem, że się mówi w ich języku. Przechodzili nad tym do porządku dziennego i zasuwali do człowieka jak do starego znajomego. W dialektach, nie dialektach, to szybciej, to znów---cóż, jeszcze szybciej, ale bez choćby momentu zawahania.
Co było na dobrą sprawę bardzo fajne; wymagające dla ucha środkowego i przegrzanego od fabrycznego gaworzenia mózgu, owszem. Ale bezcenne.
W każdym razie, dochodzę do wniosku, że nie ma to jak długie pogaduchy z taksówkarzami w ramach ćwiczeń językowych, na które to pogaduchy, podróżując zawsze na przednim siedzeniu pasażera, byłam niejako skazana. Był to bowiem tak szeroki przegląd dialektów i akcentów, jak Japonia długa.

W Osace, po odwiedzinach urokliwej podziemnej restauracyjki, udaliśmy się z Mo.i W.do knajpy pełnej obcokrajówców. Blarney Stone było prawie jak pub Rumours w Narze- nie zdążyłam zapytać wówczas, ale chyba to, że my z dziewczynami często do Rumours zaglądałyśmy, było nie tyle uprawianiem życia studenckiego, co wewnętrzną potrzebą gaijina w Japonii. W którymś momencie pub to mekka, jedno z tych miejsc, gdzie można się wyluzować i nagadać z ludźmi do woli. Poczuć jak w naszym świecie.
Mo., W., czekam na Wasze opinie- jak Wy to widzicie?
To byłby, swoją drogą, ciekawy temat pracy z socjologii: rola pubów dla społeczności obcokrajowców w Japonii jako odzwierciedlenie szkatułkowości i hermetyczności społeczeństwa japońskiego :D
Nękały nas dwie małe Japonki- serio, nie wiem, ile te dziewuszki miały lat, ale bardzo chciały pogadać z białasami, co samo w sobie jest chwalebne i daje pewne nadzieje na przyszłość- niemniej cholernie upierdliwe, bo rozmowa kleiła się tak, jak można sobie wyobrazić w sytuacji, kiedy rozmawia dorosły (na bani) z dość nieśmiałym szczeniakiem (pewnie też na bani, bo po całym jednym małym piwie): niespecjalnie.
W którymś momencie dziewuszki sobie poszły, myśmy odetchnęli z uglgą, zamówiliśmy po kolejnym piwku, gdy nagle----tadaaaam., "Heroł!! >^o^<" i bardziej namolna z dziewuszek wyskoczya zza filara. Mylałam, że spadnę ze stołka; nie wytrzymałam, i skazałam na te męki Wojciecha, uciekając na drugą stronę, do Mo., pękać ze śmiechu nad sms-ami, słanymi jej przez młodzianka z host clubu. Ale W. radził sobie z wprawą nauczyciela ze stażem, zadając cierpliwie pytania i równie cierpliwie słuchając nieskładnych odpowiedzi :D
Czy mi się wydaje, czy temat był niezmiennie jeden, czyli- jej pobyt w Stanach?
Żałuję jedynie, że tak późno udaliśmy się "na murek"; picie na murku, z możliwością obserwowania i chłonięcia gwarnego życia ulicy nocą, jest kapitalnym doświadczeniem. W dodatku- co to za rozkosz: ciepła noc, wkoło mnóstwo ludzi, życie nocne wre i buzuje, żadna policja nie ściga człowieka za spożywanie, po prostu bajka.

W każdym razie wygląda na to, że co wizyta w Japonii, nieco inne mam podejście do ludzi. Ciekawe, co będzie przy następnej; bo że następna będzie, to dla mnie nie ulega wątpliwości.
Pytanie tylko- kiedy i w jakim charakterze.

*osoba bez wyczucia kierunku, nie orientująca się w przestrzeni
**pracownik firmy; mróweczka w systemie :P

niedziela, 14 października 2012

A w Japonii tego roku...

Wróciłam z Japonii.
Dziwne, bo w tej chwili wcale nie czuję, że tam byłam.
Może wynika to z natury pobytu: teoretycznie rzecz biorąc, ten tydzień był podzielony równo między fabryki, taksówki i hotele. Kilkanaście ledwie procent- w okolicach, myślę, dwunastu- to Japonia właściwa. Uliczki. Sklepy. Świątynki i przyroda. Ale nawet w retauracjach siedząc, byłam poniekąd w pracy. Stąd być może obecne dziwne poczucie, że coś się wydarzyło, na chwilę wyskoczyłam na Księżyc, ale już wróciłam, a że akurat było połowiczne zaćmienie, to i tak widoczność była ograniczona.

Przede wszystkim, wyjazd mój rozpoczęła muzyka.
W przednoc nie mogłam oczywiście zasnąć, targały mną nerwy i Reisefieber, więc dla uspokojenia zaczęłam sobie w myślach odtwarzać jeden z ulubionych utworów Vollenweidera, który przysposobiłam sobie na pianino, i co jakiś czas udoskonalam, mierząc w niedościgły wzór oryginału, gdy nagle dotarło do mnie olśnienie tak nagłe i niesamowite, że aż usiadłam: ten utwór jest oparty o tryton.
Tam występuje cholerna kwarta zwiększona! To dlatego (między innymi) mam problemy z rozkminieniem tego kawałka: łapię się w pułapkę tzw. paradoksu trytonu, iluzji słuchowej, która nie pozwala człowiekowi właściwie zlokalizować/zidentyfikować tonu.
Tak mnie zbulwersowało i zafrapowało owo odkrycie, że nie mogłam zasnąć kolejne pół godziny.
Cały ten tydzień był zresztą pod hasłem wielkiego niedospoania, sypiałam po ok.4 godziny na dobę, i w czwartek stan ten osiągnął kulminację- jeszcze nigdy nie było mi niedobrze ze zmęczenia.
Ale wszystko to brzmi bardzo ponuro- a nieprawda, to był niesamowity tydzień, tak naładowany wrażeniami, doświadczeniami i niezwykłościami, że siedzenie na powrót w swoim pokoju w Gdańsku wydaje się być niemal skazaniem na izolację i dożywocie.

Po dotarciu do Kobe zalogowaliśmy się do hotelu.

Luksusy, kandelabry, błyszczące posadzki, widok za milion dolarów.
Wtedy też tylko miałam jedyną podczas tego wyjazdu okazję wyrwać się na parę godzin na miasto, powałęsać się własnym tempem, pozaglądać do sklepików. Przede wszystkim zajrzałam do pierwszej z brzegu 100-jenówki i zaopatrzyłam w okulary słoneczne, o których, w warunkach polskiej temperatury, zwyczajnie nie pamiętałam. Błąd- cały tydzień mieliśmy obłędna pogodę, a blask odbity od jasnych fasad po prostu oślepiał.
Zdziwiło mnie parę rzeczy: zaśmiecone pobocza w drodze z lotniska Kansai do Kobe to jedna z nich. w jeszcze kilku innych miasteczkach widziałam podobne, nie dostrzegane dotąd w Japonii widoki. Przerażająco----polskie.
Ale tym razem zobaczyłam inne oblicze Kobe, niż ostatnio; nie tylko port, industrialne nabrzeża, dzielnice biznesowe i europejski "skansen", ale część turystyczną i mieszkalną, która jest urokliwa i śliczna. Polubiłam to miasto.
Tylko zdziwiło mnie, że ludzie w Kobe często ubrani byli jak mieszkańcy tzw. Trzeciego Świata: rozciagnięte spodnie dresowe, spłowiała koszulka, gumowe klapki. Wszystko liche, znoszone i dosyć szpetne.
Potem było lepiej, więc albo się przyzwyczaiłam, albo to był tylko taki jeden moment, niemniej o natężeniu wystarczająco dużym (każda jedna osoba wyglądała, jakby właśnie wracała z oddalonej o 4 km studni, z plastikowym wiadrem wody dla całego plemienia), by wybitnie rzucać się w oczy. Portret biedy i ubóstwa, dziwnie wyglądający na tle zurbanizowanych i mocno zaawansowanych technicznie przestrzeni.

Wrażenia, wrażenia...
Każdy kolejny hotel był, powiedzmy, o gwiazdkę gorszy od poprzedniego. Ten w Kobe był nadzwyczaj luksusowy, wiec start był niezły i wysoko ustawił poprzeczkę. Ja nie narzekałam nawet w tym najgorszym, bo był on na poziomie zwykłego hotelu robotniczego- a że mówimy o Japonii, więc poziom ten jest całkiem zadowalający. Jednak moi towarzysze byli momentami niezadowoleni.
Znikające hotelowe gwiazdki można było rozpoznać m.in. po coraz mniejszych szczoteczkach do zębów i kurczącym się asortymencie łazienkowym.
I poza pierwszym hotelem, w każdym jednym był ten sam zestaw lektur w pokoju: dwujęzyczny Nowy Testament i takiż sam tom Nauk Buddy (plus czasami cienkie japońskie poradniki dotyczące życiowego szczęścia i uzdrawiania swoich emocji). Jako że Nowy Testament znam, przewertowałam go sobie głównie dla celów poznawczych lingwistycznie, natomiast z ciekawością poczytałam sobie buddyjskie nauki. Co hotel wybierałam sobie sentencję, która szczególnie do mnie przemówiła.
Z Kobe pojechaliśmy do Tamano w prefekturze Okayama.

"The world is always burning, burning with the fires of greed, anger and foolishnes; one should flee from such dangers as soon as possible."

Urokliwy hotel. O wystroju nieco krzykliwym, tandetnym, ale usytuowany przepięknie, nad samym morzem, no i posiadający onsen, z którego późnym wieczorem, gdy miałam już wreszcie chwilę dla siebie, skorzystałam.
Onsen pod otwartym niebem. To jest to, moi drodzy. Jestem pewna, że to jedna z metod, za pomocą której Japończycy unikają śmierci z przepracowania- magiczne właściwości onsenu.

Aioi w prefekturz Hyogo.

"Human beings tend to move in the direction of their thoughts. If they have greedy thoughts, they become more greedy. If they think angry thoughts, they become more angry. If they hold foolish thoughts, their feet move in that direction".

Klasyczny robotniczy hotel w małym nudnym miasteczku. Byliśmy bardzo blisko Himeji, ale decyzją głównego zleceniodawcy, wybraliśmy się nie tam, ale na kręgle.
Przez cały zresztą pobyt miałam bardzo silną świadomość, że właśnie jestem świadkiem prześlizgiwania się po powierzchni Japonii.
Być może raz, góra dwa razy, moi towarzysze przebili się nieco głębiej, ale przez większość czasu było to tylko takie muśnięcie wierzchniej membrany, wizerunku turystycznego, Japonii postrzeganej przez obcokrajowca; warstwy oddzielającej Japonię od gaijina. Być może to kwestia szczupłości czasu, ale obserwowanie, jak ugruntowuje się czyjś pogląd na kraj bez faktycznego zapoznania się, było bardzo dziwnym, denerwującym uczuciem. To nie tak w istocie wygląda. Za niektórymi maskami kryje się więcej, za innymi znacznie mniej. Trzeba się jednak przez nie nieco przebić, a tego nie robiliśmy.
Acz niektóre spostrzeżenia moich towarzyszy były bardzo przenikliwe i trafne, zważywszy, jak niewiele było czasu i sposobności na zgłębianie kraju, w którym byli.

"Faith is not something that is added to the wordly mind- it is the manifestation of the mind's Buddha-nature. One who understands Buddha, is a Buddha himself; one who has faith in Buddha, is a Buddha himself.
But it is difficult to uncover and recover one's Buddha nature; it is difficult to maintain a pure mind in the constant rise and fall of greed, anger and wordly passion; yet faith enables one to do it.
(...)Indeed, there is nothing more dreadful, than doubt. Doubt separates people. It is a poison, that disintagrates friendship and breaks pleasent relations. It is a thorn that irritates and hurts; it is a sword that kills.
"

W przedostatnim hotelu, w Onomichi (prefektura Hiroszima) wizerunek uporządkowanej i zorganizowanej Japonii, już wcześniej popękany i rozchwierutany, jął się rozsypywać. Hotel był bardzo ładny, przyjemny i cichy, ale też z fatalną obsługą, która nie godziła się na żadne ustępstwa w stronę gości- każdy posiłek serwowany tylko w ściśle określonym przedziale dwóch godzin i ani minuty dłużej, i generalnie sprawiała wrażenie nieco zdenerwowanej, kiedy jacyś goście sie pojawiali.
Zresztą już pierwszego dnia długo musiałam klarować swojej grupce ideę "ruuru", czyli reguł. Dopiero bezpośrednie zagrożenie życia- a i to nie zawsze- skłoni Japończyka do odstąpienia od ustalonych reguł, co dopiero nagięcia ich, czy -Buddo uchowaj- złamania. Przeczekają wybuch wściekłości gaijna, po czym znów się ukłonią i powiedzą, że bardzo im przykro.
Co więcej- ja sama byłam zdziwiona, że obcokrajowców aż tak wyprowadza z równowagi fakt, że nie mają na coś wpływu, pieklą się i żołądkują, kiedy ewidentnie sprawa jest poza kontrolą, i nie da się w jej kwestii niczego zmienić. Nie jestem pewna, ale chyba te sześć lat temu nie przejawiałam aż takiej zenistycznej postawy :P

Dzięki jednak temu, że asystowałam w czyichś pierwszych oględzinach Japonii, po raz kolejny mogłam ją obejrzeć niejako świeżym okiem. Ciekawy to kraj, gdzie rzeczywistość się zmiękcza i oswaja wszelkimi sposoby; gdzie maskotki i zabawki, przytroczone do toreb czy telefonów, noszą wszyscy, niezależnie od płci czy wieku; gdzie plastikowe podpórki pod metalowe rury, otaczający roboty na drodze, są w kształcie animkowych żab i królików o jaskrawych kolorach; gdzie przy tym stare systemy i postanowienia trzyma się tak długo w niezmienionym stanie, jak tylko jest to możliwe. Zmiany to niepewność; chaos, nieprzewidywalne skutki.
Lepiej jak jest stare, dobre, sprawdzone, znane; miłe, miękie, oswojone i zaadaptowane.
Jak pokój wyłożony materacami od podłogi po sufit, z każdym sprzętem i przedmiotem przypisanym do jednego miejsca, gdzie zmiany, przerażające i wybijające z równowagi, nie zachodzą.
Mam niedosyt, oczywiście. Doświadczenie było kapitalne, i mam nadzieję, że nie będzie ostatnim tego rodzaju.
A jaka różnica, jaka szokująca zmiana, gdy wysiadłam we Frankfurcie. Ludzie ubrani w coś, co ja nazywam waciakiem, czyli europejska wersja maoistycznego umundurowania: czerń, szarość, ponury granat. Bure szmaty, wszystko jak z jednaj taśmy zdjete. Zero osobowości, własnego charakteru w tych marnych przyodziewkach- choć straszliwsza wersja brzmi: to idealne odzworowanie charakterów i temperamentów tych ludzi. Przerażające; jeden wielki pogrzeb, zero indywidualności, brak odwagi, nuda. Czasam jakiś mdły beżyk, ohydny brąz, nijaka biel. Buro, monotonnie, tak samo. Twarze zamknięte, zimne, mało kto się uśmiecha, lub odwzajemnia uśmiech, co najwyżej zmierzy cię badawczym, podejrzliwym spojrzeniem, nim cię minie.
W takiej sytuacji nie można się nie zastanowić, czy człowiek jednak nie woli wyłożonego watą pokoju bez klamek, ale za to kolorowego i miłego, gdzie żaby i króliki, uśmiech nawet od pobierającego opłaty strażnika na austostradzie i jaśminowa herbata z automatu.

"Everything changes
Everything appears and disappears,
There is perfect tranquility
When one transcends both life and extinction
".

Zdjęcia do wglądu tu: https://plus.google.com/photos/114596703922990575145/albums/5799091684659427793?authkey=CMHqlZHqo8etrQE

piątek, 5 października 2012

Przed wylotem

Zabawne uczucie.
Siedzę sobie w mieszkaniu w Gdańsku, na zewnątrz leje, ciemno i zimno, wiatr zawodzi ponuro, ja sporządzam bez zapału notatki, siedząc sobie w domowym przyodziewku, a na niedzielę jestem umówiona na Umedzie.
W Osace.
Na piątą po południu.
I kołacze mi się po głowie wrażenie dziwnego dejavoodoo: już kiedyś coś takiego było, że się umówiłam z kimś na drugim końcu świata, albo na innym odcinku lądu, w odstępie dnia. To bardzo dziwne uczucie- ale z tych przyjemnie dziwnych.
Odrealnione mocno.

Dobra, spróbuję złapać parę godzin snu, zanim trzeba się będzie zwlekać na samolot.
Tak naprawdę, w tej chwili nic mi sie nie chce. Duch przygody poszedł sobie precz. Chce mi się spać, jestem przeziębiona, mam zatkany nos i boli mnie głowa.
Czego ten świat ode mnie chce??? Bo ja od niego chcę tylko tego, żebym -nie cierpiąc przy tym żadnego uszczerbku na zdrowiu- mogła spać tyle, ile chcę, wtedy, kiedy chcę.
Hej. Naprawdę O_O Ale numer- właśnie odkryłam jedno z pragnień mojego serca.

Zasnąć...zasnąć- śnić może?

Odezwę się pewnikiem, jak wrócę :)

czwartek, 4 października 2012

Przypadek tworzenia u Erika-Emmanuela S.

Lubię prozę Erika-Emmanuela Schmitta.
Lubię sposób, w jaki ów pisze sam o sobie i swoim pisarstwie.
Ale najbardziej oczarowało mnie to, co powiedział o tworzeniu. Co za radość!
Ktoś jeszcze tak to odbiera, ba- mówi, że są potwierdzające rzecz badania naukowe, podejście, które w ogóle nie przyszło mi do głowy. Inny stan świadomości, hm?...
Naprawdę tak jest.
Haj, absolutny haj. Nie kontaktujesz, nie rejetrujesz- płyniesz, na fali euforycznego błogostanu.


"Tak, (pisanie) to coś na kształt transu. Kiedy zaczynam słuchać moich postaci, zasypiam. (...) Sen pozwala mi wyzwolić się z siebie, opuścić swoje ciało i skierować w stronę swoich bohaterów. Na początku się za to karciłem, uważałem to zasypianie za niepoważne, bo w filozofii to nie do pomyślenia- kiedy się myśli i pisze, trzeba zachować jasny i czysty umysł. Za tworzenie odpowiada jednak inna część mózgu. Potwierdzają to badania, które pokazują, że umysł przechodzi wtedy w inny tryb. Mnie sen pozwala przejść ze stanu hiperświadomości do stanu półświadomości, w którym tworzę.
(...) Są takie momenty, kiedy jestem w świecie, jak teraz- podróżując, zajmując się filmem lub teatrem- i momenty, kiedy całkowicie się wycofuję. Wtedy piszę od rana do nocy i udaję, że żyję, bo tak naprawdę przebywam z moimi postaciami. Staram się być przytomny, ale moje otoczenie zawsze to zauważa i mówi: widzimy, że bardzo się starasz, żeby być razem z nami, to miłe, ale tak naprawdę jesteś gdzie indziej. Te momenty, kiedy jestem zakopany w pisaniu, to momenty, które uwielbiam. (...)"

(Wysokie Obcasy, 9 czerwca, nr 23, str. 54-55)

ErikEmmanuel prawdę rzekł. Prawdziwie i interesująco mówi też o innych rzeczach, polecam ten wywiad, z przyjemnością się go czyta.

środa, 3 października 2012

Skin deep

Niektórzy ludzie powinni być zamieniani w wampiry, póki czas, bo jest moment, w którym są po prostu tak piękni, no tak piękni, że jejku.


A potem coś się psuje Xd

Róziu, dlaczego???

Kogo jeszcze należało przepotwarzyć, się zastanawiam... Christophera Walkena, ale tu bez dramatu. Johnny'ego Deppa, na wszelki wypadek. Kogoś jeszcze?

wtorek, 2 października 2012

Get it out of the system

Pragnę poinformować szersze gremium, że zawieszam swoją działalność na twarzoksiążce na czas nieokreślony, z prawdopodobieństwem, że może na zawsze.
Dziś wyskoczył mi ban i informacja, że dopóki nie porzucę aliasu i nie podam swoich prawdziwych danych (potwierdzonych skanem dokumentu tożsamości, dacie wiarę?), mam zakaz wstępu do klubu.
I jako wisienka na torcie: niektore jednostki w moim otoczeniu zaczęły twierdzić, że to dla bezpieczeństwa, bo potem różni tacy chodzą i zostawiają plugawe polityczne komentarze na sieci (bo istotnie, ja, zwierzę polityczne, nic innego na sieci nie robię), przec co stanowią/ ja stanowię autentyczne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa.
Przez te moje potencjalne polityczne komentarze, które być może w przyszłości zapragnęłabym popełnić.

To, co J. podał jako uzasadnienie, to nic innego, jak zgoda na reżim iście wojskowy, policyjną kotrolę i ścisłą inwigilację.
To tak, jakby władze uznały, że jakkolwiek dobrym i zwyczajnym obywatelem bym nie była, zawsze może mi coś odwalić i zacznę zabijać, więc lepiej na zaś zainstalować mi kamery i urządzenia podłuchowe w domu. Na wszelki wypadek. Dla bezpieczeństwa.

Really?... -_-
Oczywiście, nie zamierzam się poddawać opresji; może się przeniosę na Twittera, a Facebooka kopnę serdecznie w odwłok. Będą mi tu, grozić mi będą, niedoczekanie.

...na dobre mi to tylko wyjdzie. Kiedy stało się jasnym, że nie zdołam się zalogować bez przystnia na te skandaliczne warunki, wpadłam w panikę, bo oto- odcięto mnie od swiata.
Jak ćpun- odcięto mnie od towaru, i co teraz zrobię?
Dopiero po chwili przypomniałam sobie o blogu, no i poza tym są jeszcze inne portale.
Nie mówiąc o tym, że naprawdę muszę sięteraz skupić na wyjeździe i pracy.
See you there, Space Cowboys :P


A o czynnościach systemowych mówiąc: interesujący dokument. Trochę za dużo w nim auto-heroizmu i próby przekształcenia własnych działań w legendę, ale miło się oglądało:

KIDULT " Visual Dictatorship" from misery on Vimeo.

czwartek, 27 września 2012

Wahadło Newtona

Przedziwny był to miesiąc.
Pracy nie było, nie było, nie było... Inaczej- nie szukałam, nie szukałam, nie szukałam :P
Grałam sobie. Na pianinku. I tak dalej.
Wreszcie wystawiłam głowę z mojego przytulnego kokonu bezpieczeństa na ten zły, kanciasty świat, a zły kanciasty świat na-ten-tychmiast zakrzyknął: "O, tu jesteś! No to skoro wreszcie jesteś, to tak: najpierw..."
O_o
Przyjść tu, zrobić tam, pojechać ówdzie, popracować--popracować XD
Na co mam ochotę zrobić:


Nie, no cieszę sie, naturalnie. Tylko brak równowagi w przyrodzie jest nieco przytłaczający. Czuję się, jakbym otworzyła drzwiczki kredensu i dostała w twarz masą wody pod ciśnieniem XD I jakieś rybki tam pływają, i w ogóle. Akwalungi, ośmiornica.
Po miesiącach unoszenia się w bezkolizyjnej rzeczywistości, jakbym żyła w "Teardrop" Massivów, rzeczywistości, w której dni nie przynoszą stresów związanych z pracą (tylko inne; to innego rodzaju stres; nie obciąża tak czachy), nagle zrobiło się ruchliwie, hałaśliwie, telefon dzwoni, maile przychodzą, pojawiły się terminy i zobowiązania.

Ruch to życie. Zmiana to życie. Tak, tak, it's alive, I'm alive, got it XD
Naturalnie teraz właśnie mam ogromne ciśnienie żeby rysować i grać. A ile pomysłów!...
To pewnie ninja squad mojego wroga, prokrastynacji, prowadzi swoją dywersję.
Must----fight-----the urge------ XD

Poza tym, ja naprawdę nie mogę wyjść z zadziwienia, że wyjście z kokonu spowodowało takie zmiany; jako muzyczkę oczekiwania na połączenie w telefonie mam ochotę ustawić sobie poniższą piosenkę Pink Floyd:


Ale bez tonu pretensji, tylko z ogromnym, przeogromnym zdumieniem.

poniedziałek, 24 września 2012

The missing piece

Czas nagle nabrał animuszu, przyśpieszył i jał przechodzić z marszobiegu w galop.
W ciągu najbliższych dwóch tygodni mam masę rzeczy do przygotowania i ogarnięcia, i oczywiście teraz zaczynają wydzwaniać: wolontariusz, marudny jak małe dziecko, chcące, żeby się z nim bawić; sklep, w którym zamówiłam buty, a który wlasnie teraz zakomunikował, że dotarły i będą na mnie czekać tylko kilka dni; znajoma, żeby na wczoraj oddać jej książkę, bo nagle jest bardzo potrzebna; koordynator mentorów- żeby się spotkać i pouczestniczyć w regularnej partyjnej, nudnej jak flaki z olejem naradzie, itd.itp.
Mam ochotę wyłączyć na kilka tygodni telefon, niestety nie mogę- jakiś jeden może okazać się ważny. Więc tylko przełykam przekleństwa i dziś jeszcze tylko ofiaruję ludziom trochę czasu, a potem niech spadają na drzewo.
Postaram sie niebawem ogłosić wszem i wobec, żeby z pierdołami poczekać do połowy października.
Z mojej strony to ostatnia pierdoła, na jaką pozwoliłam sobei poświęcić czas- wyciskająca łzy historia przyjaźni smoka i zombie :D
Over & out.

piątek, 21 września 2012

De(s)cent talks

Rozmowa z moją mamą:
Mama: Bolą mnie oczy.
Ja: Ojej, a od czego?
Mama: Od jakiegoś czasu.
Ja: XD

Mama vs. telewizor.
Telewizor: Eksuhmacja ofiar katastrofy smoleńskiej, blabla...
Mama, filozoficznie: No tak, jesień to czas wykopków.

Sesja "Descenta"
Dramatis personae: ja, Aga, Cyprian i Bleys.
B.(wróciwszy z łazienki, gdzie jest waga): Dalej chudnę, już teraz spadłem do (...)
C.: No, mój rekord tego lata to był do (...). Ale teraz znowu wróciłem do (...).
B.: Widzisz, mi pomaga, jeśli blablabla...
Ja, po trwającej chwilę zawieszce, do Agi: Może pogadamy o felgach i kołpakach?...
:D

A oto- true story. Descent- wielkie interludium, które było równie piękne i epickie, jak filmik pokazuje. A ośmornica była straszna :D

czwartek, 20 września 2012

Rękoczyny :D

Kot zabiera mi fotel >_<
Ostatnio tak jej się porobiło...Pcha się, klusek jeden, i nawet jeśli przez chwilę damy radę siedzieć na nim obydwie, kiedy ja wstanę- po herbatę, telefon, chusteczkę, cokolwiek- i próbuję usiąść z powrotem, odkrywam, że kot ze zwiniętej kulki przeistoczył się w magnata foteli, arystokratę przestrzeni.
Koniec końców Koyot śpi rozwalony jak baleron na 3/4 powierzchni fotela, a ja siedzę na brzeżku XD Something's wrong with that picture...

Obrazek.
Nie wyszedł tak, jak sobie zaplanowałam, co generalnie oznacza porażkę na całej linii; ale, slowly but surely, zdobywam z mozołem wiedzę o maźganiu w wirtualu.
Główny problem to---kontrola.
Jeśli chodzi o rysowanie, wychodzi na to, że jestem control freak, albo mam lekkie (?) OCD.
Dlatego nie czuję się w abstrakcji; nie ona jest dla mnie wentylem, przez które burzliwie można wyrazić emocje i przeżycia (taniec jest).
Nawet ucząc się szaleć z gęstą farbą i grubymi pędzlami w hoejskole, i tak na końcu zostawiałam sobie najlepszą część, czyli zawiśnięcie na sztaludze z nosem przy kartce i drobiazgowe cyzelowania detali.
Oczywiście, mówiąc detale, mam na myśli rzeczy, będące istotnymi detalami dla mnie XD Typu cień na skroni czy pomiędzy pasmami włosów.
Próbuję się teraz przymusić do, jakby to ująć, zluzowania pędzla. Ale nim się spostrzegę, już wyostrzam brzegi, upycham plamy barwne w krawędziach lineartu, i generalnie- jestem sobą XD
Stąd ostre krawędzie tego elfa.
Jedyne media, w którym nie mam tego problemu, to te tradycyjne, szczególnie akwarela.
Ale trudno ją nazwać szaleńczym wyżyciem się malarskim; akwarele to łagodna i spokojna muzyka.
Jednak, spalony czy nie, rysunek mój; nie wyrzeknę się nawet brzydkiego dziecka, więc wrzucam. A co.



Ja zaś w zeszłym tygodniu byłam na warsztatach haftu kaszubskiego, i jakkolwiek niektórzy mogą się załamać, że dodaję kolejną rzecz do puli tych wszystkich, które chcę robić, zamiast skupić się na jednej-dwóch, to powiadam wam: jeszcze mi podziękujecie, kiedy cywilizacja się rypnie i wrócimy do hubki i krzesiwa :P
Gdzieś w 3mieście odbywają się warsztaty przędzenia na kołowrotku i tkania, i też sie do nich przymierzam.
Właściwie...upadek cywilizacji, gdyby miał wyglądać tak, jak to przedstawiono w "Świetle wirtualnym" czy "Shadowrunie", mógłby być całkiem ciekawy.
Pod warunkiem, że się będzie miało kołowrotek, hubkę i krzesiwo XD
Z moim kołowrotkiem zrobiłabym furrorę :D

poniedziałek, 17 września 2012

Planszówkowanie

Siedząc na Dolnym Śląsku, śledziłam doniesienia znajomych o ich pełnym przeżyć i emocji życiu wśród planszówek, i na poły nie rozumiałam, a na poły zazdrościłam,. bo ewidentnie świetnie się bawili.
No i teraz sama wsiąkłam w szpony tego samego sportu :)
Gram co najmniej raz w tygodniu, a każda nowa gra to emocje, rozgrywki trwające do późna w nocy (raz nawet całą noc, aż do rana), i pogłębiająca się wiedza co do nikczemnych i przebiegłych sztuczek, jakimi system próbuje rozwałkować gracza i co gracz może na to.
...no dobrze, na razie ta moja "głęboka wiedza" pozwala mi ginąć malowniczo- nie dalej, jak w sobotę, moja postać spłonęła, kilka dni wcześniej została ubita przez wilkołaki, a jeszcze wcześniej- przez jednego z Przedwiecznych.
Ale i tak jestem zachwycona.
Pisano już o tym wiele artykułów, ale trudno przecenić wartość takiej rozrywki, jaką są planszówki.
Zatrudnia się swoją pomysłowość, inteligencję i wyobraźnię, przy tym poznać można lepiej ludzie, to, jak kminią, co na nich działa, co ich wytrąca z równowagi, etc.
Co ważniejsze- spędzasz czas z przyjaciółmi, rodziną, ludźmi, przebywanie w towarzystwie których jest już frajdą samo w sobie. Wyłączasz komputer, wychodzisz z domu, i zanurzasz sięw inny świat.
Piękne, naprawdę piękne.
---Nawet jeśli sie co jakiś czas ginie widowiskowo i z przytupem XD
Właśnie dla takich między innymi rzeczy zależy mi, żeby pobyć sobie w Trójmieście.

To nie jedyna rzecz, w która ostatnio wsiąkam.
W związku z moim powrotem do nurtu japońskiego, postanowiłam odkurzyć regał i przeczytać wreszcie jakieś mangi z tych----dziesiątków tomów, jakie przypłynęły za mną z Japonii (no, o Seimeiu większość przeczytałam. I "Paradise Kiss".).
Jeden taki tomik zabrałam sobie do torebki, jadąc do Sopotu- pół godziny jazdy, sporo da się przeczytać.
I teraz- jak to jest, że jedyne brzydkie słowo, na jakie człowiek pozwoli sobie w konwersacji, pada zawsze w momencie, gdy z nagła cichnie muzyka?
I jak to jest, że niewinna- zdałoby się- manga o samurajach (narysowana współczesną, lekką i dynamiczną kreską, pełna elementów komicznych, ale wciąż-o samurajach), będzie miała jedną, jedyną SCENĘ, i ja na tą scenę trafię akurat w miejscu publicznym, siedząc plecami do drzwi, przez które nieustannie ktoś przechodzi?
To musialo być śmieszne, swoją drogą; siedzę sobie, czytu czytu, rozlega się szurgot otwieranych za mną drzwi, przewracam stronęizamykamodrazumangę :D
Ale bo to było....duże było. I sugestywne. W sumie---nic dwuznacznego, raczej bardzo jednoznaczne XD
Man~ było blisko. Jeszcze by ktoś zobaczył i na pewno by zabrał :D
Ech, ci Japończycy...

niedziela, 9 września 2012

Zdziwniej i zdziwniej.

Prawdę napisała Emilka D., twierdząc, że "Ból rozciąga czas w nieskończoność".
Na szczęście ten ból jest jedynie fizyczny, co nie przynosi mi jednak jakiejś nadspodziewanie wielkiej ulgi. Dręczy mnie podejrzenie, że moja dentystka niechcący złamała mi szczękę (w kilku miejscach, oceniajac po natężeniu bólu) po czym dobrodusznie zaleciła mieć Ibuprom pod ręką.
Od piątku zjadłam całą paczkę.
Dlatego też ten tydzień, tak obfitujący w wydarzenia i spotkania -planszówkowałam, wychodziłam (z siebie), znalazłam sobie dwie prace, ale nic granitowego- aż do czwartku, nagle zwolnił tempa jak kamień ciśnięty do wody. Miałam dzięki temu czas, żeby sobie podumać i powyciągać różne filozoficzne wnioski z różnych zaobserwowanych sytuacji...
Chcecie posłuchać?
Za późno, nie ma w okolicy nikogo, kto by mnie powstrzymał :D

Teza 1: Jest równowaga w naturze.
Uzasadnienie: ilość durnych, naprawdę boleśnie durnych, głupowatych facetów na świecie zdaje się rownoważyć (a przynajmniej miejmy taką nadzieję) ilość mądrych, przenikliwych, nieskończenie cierpliwych kobiet.
Naprawdę, nigdy nie słyszałam, żeby kobieta o sobie mówiła, z całą swadą i przekonaniem, że jest ponadprzeciętnie inteligentna i nie żartowała w tym samym czasie.
Albo żeby potrzebowała nieustannie udowadniać, że jest sprytna i myśląca, bo---to przecież oczywiste jest. A wykrzykiwanie tego raz po raz udowadnia coś zgoła przeciwnego.
I bywa tak, że widzę przechwalającego się mężczyznę, która nie może wyjść z zachwytu nad samym sobą i dzieli się tym zachwyceniem ze światem bez wytchnienia, nieustannie przy tym szukając sposóbów, by metodą prostych porównań udowodnić, że jest lepszy niż inny facet w okolicy. I tak stoją, stroszą piórka, kłapią dzióbkami i podskakują, a zawsze gdzieś nieopodal jest jakaś kobieta, która słucha tego spokojnie, wręcz obojętnie i często z uśmieszkiem, nawet jeśli linia peanów jednego z drugim sugeruje, że jej intelekt poza Cosmogirl nie wyszedł.
---ponieważ jestem egocentrykiem i większość z was mogłaby wysunąć niesłychanie błędne wnioski, śpieszę zapewnić: nie piszę o sobie :P Nie zastanawiałam się nad swoją (hyhyyy) mądrością czy przenikliwością, co do cierpliwości- tak, to jedno jest pewne: posiadam ją w ilościach mniej lub bardziej śladowych, w zależności od tego, jak bardzo mi na czymś zależy. Krewki ze mnie bywa człowiek i czasem zbyt łatwo daję się sprowokować.
Ale chyba dla własnego zdrowia, żeby mnie szlag nie trafił- spróbuję brać przykład z owych dziesięciu panien mądrych, bo naprawdę nie warto narażać zdrowia.
Kobiety są jednak bardzo specyficznym stworzeniem bożym. Zupełnie inne priorytety, inne kategorie myślowe. I jakieś tajemne techniki zachowania spokoju w sytuacji, kiedy ja dostaję piany i miałabym ochotę wrzucić wiadro na głowę jednemu durniowi z drugim.
No co, I'm allergic to bullshit.
Skąd to buddyjskie wyciszenie, ta spolegliwość, autentyczne przekonanie, że nie warto się szarpać? Bo nie warto, fakt. Co nie zmienia faktu, że ja rozglądam się za wolnym wiadrem do rzucenia.
I choć zawsze prychnięciem zbywałam złośliwe feministyczne rysuneczki i karykatury, pokazujące mózg męski jako gładką kulę z dwiema przegródkami w środku, zaczynam się zastanawiać, czy ci inteligentni faceci, których ja znam, nie są jakimś cudem natury lub zupełnie nowym gatunkiem człowieka.
Nachodzą mnie wątpliwości ilekroć natężenie podskakujących, gdaczących kogutków w okolicy rośnie.
Jeśli to oni stanowią większość----jesteśmy zgubieni.
Kartagina powinna zostać zburzona.
There's no hope XD

Teza 2: Natura jest pokrętna i pokręcona.
Uzasadnienie: bo w drugą stronę teza 1 zdaje się nie działać :P

Wniosek: Mężczyźni są dziwni.    Kobiety są dziwne.     Natura jest dziwna.


*post te nie ma być w żaden sposób ofensywny, tylko refleksyjny. Należy przy tym pamiętać, że ostatnio żywię się głównie produktami farmakologicznymi, i gdyby stworzono jakiś piszczący czujnik do mierzenia natężenia tego typu środków w ciele, mój organizm wygrywałby kuranty.
Co nie zmienia faktu, że-> patrz Wniosek.

środa, 5 września 2012

When I get outta here..

Zadziwia i przeraża mnie bezduszność w polskich urzędach.
Panująca tam nieludzkość.
To tak, jakby kiedyś, u zarania, szef wszystkich szefów przyszedł na szkolenie zasadnicze dla urzędników i powiedział: "Trzeba ustalić, jaką formę przyjmą nasze urzędy. Miałem państwu przynieść autorskie materiały szkoleniowe, ale okazuje się, że jeden gość już napisał podręcznik, niejaki Kafka, więc co się będziemy. Kopie znajdą państwo na swoich biurkach. Przestudiować- wcielić. Dziękuję za uwagę."
Naprawdę, zaczynam myśleć mściwie, jak by to było, gdyby Gdańsk nie należał do Polski. Tylko do takiej Danii, na przykład- był moment w historii, kiedy szanse na to były spore.
Tak, MIMO mojej opinii o Duńczykach- tam jednak da się żyć. Człowiek nie jest traktowany co i rusz jak oszust i bandyta, potencjalny przestępca, który po nocach nie śpi, tylko knowa i planuje, jak by tu złamać prawo o poranku (ale po drugiej kawie).
Wiem, że ngdzie nie jest idealnie.
I tak, nadal lubię surrealizm.
Może jednak nie wtedy, gdy ten się odwraca o 180 st. i odgryza mi głowę XD.
Zaprawdę, w polskich urzędach gnieździ się zuo. Nie hollywoodzka tandeta z długimi kłami i czerwonymi ślepiami (choć ta jedna urzędniczka dzisiaj...brrr), zionąca siarką, ale takie autentyczne.
Obojętność. Pycha. Pogarda. Małostkowość. Poczucie wyższości wobec ludzi.
Czy ci urzędnicy zdają sobie sprawę, jaki bat na siebie kręcą?...

W każdym razie instytucja Urzędu odrzuciła mnie jak corpus alienum urzędi :P Nie jest mi pisane figurować, czy istnieć na zbyt wielkiej ilości papieru. Tyle starań, tony papierzysk, kursowania w te i nazad, oczekiwania w kolejkach- na nic.
I teraz zagadkowa rzecz: dało mi to niesamowite poczucie wolności. Ulgi.
Tak, bezduszność nadal wkurza i mam nadzieję, że ci ludzie dostaną to, na co zasłużyli.
Ale sama czuję powiew swobody; nic mnie tu nie trzyma. Mogę iść za jakąniebądź gwiazdą, w poszukiwaniu czegoś, jakiegoś miejsca, gdzie będzie miło :)
Może tam, gdzie mnie jeszcze nie było? Takich miejsc jest sporo.

A dziś śniła mi się zagłada.
Ta sama, co zawsze: wielkie tsunami, połykające wszystko bez śladu. I ja czekałam sobie nań ze spokojem, bo znalazłam tych, których miałam w tłumie znaleźć (plus rakietki do badmingtona -_-) Więc to był raczej dobry sen- badmington jest zdecydowanie nie do przecenienia :P

sobota, 1 września 2012

Addictions

Nic tak nie pobudza do życia, jak nowy zapach.
Jakoś tak człowiek się czuje....nie wiem: nowy początek? Świeży start?
Dorwałam jeden; nic super markowego, ot- "Jam" Pumy, ale bardzo----- mój. Co za ulga- wreszcie znaleźć jakiś nowy "swój" zapach, po latach używania "Secret Wish" (choć wczorajszy wypad na miasto okazał się bardzo owocny, bo znajoma pachniała bardzo sympatycznymi Diamentami Armaniego, które nieniejszym teraz zamierzam przetestować na sobie :])
Nadal kocham Ankę Sui, ale ileż można polewać się jednym i tym samym (dobra, gdyby to był "Król Słońce" Dalego to bym nie narzekała :P)
Dziś ultra świeżo i nowo się nie czuję, właśnie postanowiłam spędzić cały weekend na ziołowych herbatkach i ostropeście, pozwalając wątrobie trochę się zregenerować- co będzie trudne, zważywszy, że i dziś i jutro czekają mnie spotkania towarzyskie, rauty i przyjęcia, czy też- ależ to słowo mi obrzydło- imprezy.
Ale przy herbacie też się da :D
Tym bardziej, że wczoraj, wygrawszy już (wyjątkowo) w Carcassone, spróbowałam sobie delikatnej, smakowej yerby i to było dobre.
Ba, pociągnęłam łyczek, wróciłam do rozmowy, a po chwili wzrok i ręka automatycznie powędrowały do tykwy i znów ukradłam łyczek.
Zaczynam rozumieć, jakim cudem ludzie się uwalniają od potrzeby picia kawy i herbaty, przerzucając całą siłę uzależnienia na yerbę.
Jednakowoż przeczytałam również, że picie yerby wzmaga ryzyko zachorzenia na raka jamy ustnej i przełyku, więc zostanę przy moich herbatkach z trzy ziółeczek :D

Ja tymczasem dorobiłam się ucznia i przyszło mi wreszcie pożałować faktu, że bazgroliłam po wszystkich swoich materiałach uczebnych. Teraz bowiem czekają mnie długie, żmudne i mało pasjonujące sesje z gumką i pędzelkiem do omiatania...yy..ścierek? Tego, co wynika z wymazywania gumką ołówkowych bazgrołów w ilościach przemysłowych.
Joy -_-
Dobra, wracam do równie pracowitego zmywania lakieru z paznokci- na wesele znajomych Kasia poczyniła mi i Fasolce prawdziwe arcydzieła na pazurach, ale, po tygodniu obnoszenia owych z dumą, musiał nadejść ten moment, by usunąć wszystkie kwiatki i dżety i spotkać się z nagą rzeczywistością.
A to moje nowe odkrycie muzyczne, Kelly Clarkson. Nic super ambitnego, ale bardzo przyjemne.


A to jest widok, który czasem widzę zaraz o poranku, uchyliwszy powieki:

Zawału można dostać. Nie wiadomo- planuje zabijać, czy cos znacznie gorszego.
I niech mi ktoś jeszcze powie, że mój kot to nie jest szatański ninja z piekielnych wymiarów... -_-'

wtorek, 28 sierpnia 2012

Pytanie

Czy tam ktoś w ogóle jest?---------

piątek, 24 sierpnia 2012

Tworzenie, tworzywko, (po)tworko

W nocy, nie mogąc grać na pianinie po dwudziestej drugiej, zapisałam istniejący już szkic nokturnu, i rozwinęłam go. Teraz biedzę się nad tym, żeby pokonać odruchy, które każą mi grać w typowy, najwygodniejszy dla mnie sposób, a przyuczyć palce do grania tego, co ułożyłam na papierze.
Dziwne uczucie; trochę tak, jak siłować się z pamięcią w próbie wtłoczenia w nią wiersza, który się samemu napisało.

I, susząc włosy nim znów pomknę do miasta i spędzę tam nie wiadomo, jaką ilość czasu (naprawdę nie wiem, kiedy wrócę; tak, jak ostatnio nie zawsze spędzam noc w domu i rzadko kiedy udaje mi się sytuacje owe przewidzieć. Nothing funky, po prostu tak---no,wychodzi. Dlatego tak ważne było, żebym zapisała ten szkicyk nim zapomnę; gdybym go wczoraj nie spisała, dziś rano byłby już jeno smętnym wspomnieniem. Przypuszczalnie zaś dopiero w niedzielę będę miała chwilę, żeby przysiąść do pianina. O ile nie będę miała wielkiego kaca XD), podzielę się z Wami refleksją, jakim dziwnym stanem jest tworzenie.
Już o tym pisałam, mam wrażenie...
Ale czasami przychodzą mi do głowy dobre metafory i porównania, którymi pragnę przybliżyć nieco ludziom stan taki czy inny, godny, moim zdaniem, przeżywania.
To jest tak, jakby się człowiek nagle wzbił ponad grunt. Jakby chodził po niewidzialnej kładce, która unosi się ponad ziemią. Ziemię zaścielają igły, suche patyki, mrówki i śmieciuchy, ale nie widzi się tego, bo każdy krok prowadzi cię dalej gładką, zwiewną, jak ze snu utkaną kładeczką, niby schody do Tir na'Ngoth, która to kładka prowadzi w zupełnie inne obszary, niż praca, pieniądze, swary i gusta, rytuały godowe homo sapiens, czy inne fizjologiczno-psychologiczne, bebechoidalne sprawy.
I teoretycznie przebywasz w tym świecie, obecny fizycznie, i ludzie się nabierają, poruszając z tobą kwestie i tematy związane z tym planem, ale w istocie rzeczy jesteś w zupełnie innym wymiarze i nie bardzo jesteś w stanie nawiązać dialog, bo dzielą was właśnie lata świetlne i kontrafałda w tkaninie rzeczywistości. I sznur od dzwonka, ale bez dzwonka. Głos się nie przedostaje.
I nie ma znaczenia, czy chodzi o komponowanie, rysowanie, pisanie czy lepienie.
Jednako katapultuje sie umysł z tego wymiaru i kiedy ów wraca-----czy możemy być pewni, że nie tknęła go już macka Przedwiecznego? 8-)
Fhtang~

Nokturn

Piszę nokturn.
Właściwie komponuję go.
Właściwie jest już w połowie gotowy. Podoba mi się. Prosty, kojący, łagodny; omywa człowieka, kołysze. Może to te noce, ostatnimi czasy za krótkie, tak mnie nastroiły...

"Cóż ja jestem? Liść tylko, liść, co z drzewa leci.
Com czynił - wszystko było pisane na wodzie.
Liść jestem, co spadł z drzewa w dalekim ogrodzie,
Wiatr niesie go aleją, w której księżyc świeci.

Jednego pragnę dzisiaj: was, zimne powiewy!
Wiec nieś mnie, wietrze chłodny, nie pytając po co,
Pomiędzy stare ścieżki, zapomniane krzewy,
Które wszystkie rozpoznam i odnajdę nocą.

W ostatniej woni lata, w powiewie jesieni
Niech padnę pod strzaskany ganek kolumnowy,
By ujrzeć te, com widział, podniesione głowy
Wśród teraz pochylonych, zamyślonych cieni.

Uciszaj, srebrna nocy, całą ziemię śpiewną!
A ja padnę na trawę wilgotną od rosy,
Lub będę muskał cicho niegdyś złote włosy,
Których dziś już koloru nie poznałbym pewno."

wtorek, 14 sierpnia 2012

Gregoriańskie śpiewakowanie

Dziś był pierwszy dzień warsztatów śpiewów gregoriańskich.
Przede wszyskim- pierwszy szok- nie było cackania siez kimkolwiek, pytań, czy wszyscy nadążają, czy dają radę, itd.
Przyjęto, że jak ktoś się zgłosił na śpiewy nie jakieś ogólne, ale bardzo konkretnie określone, to wie co i jak, i nie będzie się mazał.
Na początku mnie to zirytowało, bo w ogóle nie było rozśpiewki, więc wystartowałam z nierozćwiczona przeponą i ściśniętym gardłem; ale wraz ze stopniowym rozgrzewaniem się przeszła mi irytacja, bo materiał na tą liturgię potrzebuje tak naprawdę około pięciu dni roboczych, żeby go opanować, a my musimy to zrobić w dwa, po średnio trzy godziny.
No i jaka to ulga choć raz brać udział w zajęciach, gdzie nie czeka się na nikogo, tylko jedziemy z tematem, a ludzie nadążają i postęp jest faktem. To było takie budujące, wręcz uskrzydlające.
Ostatnie dwa kanony odśpiewaliśmy tak pięknie, tak pięknie, jakoby anioły jakieś... :P

Jednak śpiewy gregoriańskie są trudne; w ogóle nie kumam, jaki tam panuje rytm; nie słyszę go. Mniej więcej załapałam, które nuty są zwyczajowo długie, a które krótkie, co nie zmienia faktu, że często gęsto nie ma to sensu i nie brzmi---naturalnie.
Pewnie dlatego tak dla mnie brzmni, że nie słyszę tego cholernego rytmu. -_-
Często też dźwięk narysowany jest na pięciolinii czysto umownie, to wcale nie musi być f, czy c. I super było odkryć, czy raczej upewnić się, że nadal potrafię znaleźć relacje między nutami po prostu patrząc na nie i mogę śpiewać nawet takie baaaardzo umowne zapisy.
...choć brak wartości (półnuta, ćwierćnuta) jest irytujący. Podział na kwadraciki i romby nie jest klarowny, bo są romby śpiewane dłużej i romby śpiewane krócej. Wiem, wiem, tu włączają się wszystkie te tajemnicze reguły, że druga nuta w pierwszej sylabie to jest taka, chyba że jest trzecia od końca, to jest śmaka, a jak jest druga, a po niej są jeszcze dwie, to śpiewa się ją po góralsku i nosem etc.

Generalnie- czacha dymi :D
Dlatego ja przez cały czas, kiedy prowadzący sypał wyjaśnieniami, obsadzonymi bardzo zaawansowaną terminologią i jeszcze bardziej zaawansowaną matematyką, ja intensywnie rysowałam na każdy kolejnym wolnym marginesie.
Tu też się pochwalę tymi "dziełami", bo mi się podobają :D







A- na zajęcia przyszedł nawet jeden Dominikanin- prwadziwy, nie czekoladowy *_*
(Aha, bo warsztaty odbywają się w murach klasztoru dominikańskiego XD
I w środku ja, w paszczy wilka :D Jak Daniel w jaskini pełnej lwów.
W dodatku teksty psalmów w którymś momencie, jak zawsze, zaczęły wywoływać we mnie straszliwą irytacją i ogólne duchowe mdłości. Naprawdę, działają na mnie jak----jak disco polo -_-
No nie moja baja.)
No więc ów dominikańczyk był wielki, barczysty i miał twarz jak bardzo wkurzony dres.
Potem na chwilę wyszedł i jak wrócił, już nie był wkurzony. Aż by sięchciało zerknąć szybciorem przez piwniczne okienko, czy jaki stos nie trzaska wesoło na dziedzińczyku, tak sięrozluźnił...
Przez krótką chwilę byłam pewna, że to Sylas XD

piątek, 10 sierpnia 2012

Nie moja kappa

Wciąż tonę w muzycznych odmętach wspomnień...
Ach, górnolotności :) Wciąż Dźwięki, potoki muzyki przyjętej podczas festiwalu, wypełniają mi głowę.
Choć po niesamowitym zapotrzebowaniu teraz na spotkania z moimi ludźmi, ludźmi, którzy znają Józefa, poznaję, jak bardzo Skandynawowie, cóż - are not my cuppa.
Mili, pogodni, pozytywni, przynajmniej na poziomie interakcji już zachodzącej, często gęsto spowodowanej bodźcem zewnętrznym- czyli np. zagajeniem przez kogoś innego.
Ale jest w nich ten chłód, dystans, zachowawczość, które z reguły działają na mnie jak magiczny guzik uwalniający trickstera z pudełka. Bez rezonansu podobnej do mojej osobowości, stając twarzą w twarz z takimi układnymi, wystudzonymi charakterami, mam wrażenie, jakby cały chaos wszechświata kotłował mi się w duszy, próbując się wydostać.
Kontakt z takimi zabarykadowanymi w sobie, wycofanymi ludźmi to dla mnie jeno kontakt z hologramem, zaledwie wzorowanym na prawdziwej relacji z ludźmi, prawdziwej wedle moich kryteriów, oczywiście. Niektórym to wystarcza.
Ja potrzebuję moich ludzi chaosu, zaskakuących, niekiedy nadmiernych, niekiedy smętnych i oklapłych, ale niezmiennie nadających na podobnych falach oraz dzielących podobnie surrealistyczną wizję świata.
To trochę wąskie oko w igle, wiem; ale ostatnio mam problemy z przymuszaniem się do dbania o obecność ludzi, którzy są dla mnie kosmicznie obcy. Z którymi nie dzielę tego samego gruntu pod nogami, metaforycznie rzecz ujmując.
Nie chce mi się. Rzecz jasna, nie pragne nikogo krzywdzić nieuprzejmością, ale po prostu nie widzę sensu w podtrzymywaniu pozorów takiej znajomości, skoro---kosmita. Zero wspólnego mianownika, nie rozumiemy się; próbując się dogadać muszęudawać kogoś, kim nie jestem. What's the point?
Konieczność pilnowania własnych słów, każdorazowego przemyślenia i obejrzenia żartów pod kątem ich ewentualnej (nie)zjadliwości dla wszelkich typów ludzkich, nuży mnie niepomiernie. Z "moimi" ludźmi nie muszę tego robić; nawet jeśli mój żart nie okaże się fajerwerkiem dowcipu, albo nikogo poza mną nie rozśmieszy (co oczywiście oznacza, że się nie poznali :]), przywykłam, że w takich sytuacjach ludzie pozwalają mi się wyśmiać do syta, a potem w najgorszym razie spokojnie wracają do rozmowy; w lepszym- natrząsają się ze mnie bezlitośnie, dając podkład pod ciekawą debatę.
Surrealizm i Skandynawowie to tajemnicze, prawie nie występujące w naturze kombo, które objawia się w przypadkach tak rzadkich, że kiedy już to robi, jest bardzo błyskotliwym zjawiskiem.
I wyjątkowym. Dosłownie.

Potrzeba mi---chyba jakiejś dobrej, surrealistycznej lektury. Może jaiś Boris Vian. Może właśnie ponownie "Jesień w Pekinie"- to chyba nie przypadek, że poprzednio ta właśnie książka przyszła mi na myśl; braki w organiźmie dają znać o sobie. Brak porządnej dawki piurnonsensu i abstrakcji. Znalazłam już małą namiastkę filmową, w postaci "Batmana" z roku '66...
Ale przez moment zatrzymałam się- bardzo egocentrycznie, wiem, ale to jest zbyt przerażąjąca idea, więc musiałam się nad tym na chwilę skupić- na myśli, że może to ze mną jest coś nie tak.
Czy można mieć nadmierną osobowość? Czy ja przytłaczam ludzi? Czy niektórzy się mnie---boją???
Nonsens, mam znajomych, za którymi czasami ja ledwo nadążam, którzy płoną tak jasną energią, jakby w ich duszy buzował reaktor. Ja czasem ledwo mogę złapać dech; tacy Duńczycy by raczej nie przetrwali spotkania, albo dla ochrony własnej- kostycznej..- integralności, udawaliby, że takiego człowieka nie widzą.
Bah, nie ma co rozstrząsać kwestii. Zmienić się nie zmienię :P
Ale zmęczyli mnie Skandynawowie psychicznie, zmęczyli; w przeciwieństwie do ich muzyki.
Potrzebuję spotkać się z ludźmi z tej samej planety, żeby odzyskać spokój ducha; niestety... Nikogo chwilowo nie ma w zasięgu wzroku XD
Może dobrze mi zrobi odseparowanie się na parę dni od wszystkich, żeby wytonować chaos, znaleźć dla niego jakieś twócze ujście, bo póki co... brak porozumienia rodzi frustrację. Ta łacno może przerodzić się w ciągoty do destrukcji.
A to jest aż za bardzo moja kappa :/



"I am a stranger with thee; and a sojourner
as all my fathers were.
O spare me a little, that I may recover my strength,
before I go hence, and be no more seen."