wtorek, 28 sierpnia 2012

Pytanie

Czy tam ktoś w ogóle jest?---------

piątek, 24 sierpnia 2012

Tworzenie, tworzywko, (po)tworko

W nocy, nie mogąc grać na pianinie po dwudziestej drugiej, zapisałam istniejący już szkic nokturnu, i rozwinęłam go. Teraz biedzę się nad tym, żeby pokonać odruchy, które każą mi grać w typowy, najwygodniejszy dla mnie sposób, a przyuczyć palce do grania tego, co ułożyłam na papierze.
Dziwne uczucie; trochę tak, jak siłować się z pamięcią w próbie wtłoczenia w nią wiersza, który się samemu napisało.

I, susząc włosy nim znów pomknę do miasta i spędzę tam nie wiadomo, jaką ilość czasu (naprawdę nie wiem, kiedy wrócę; tak, jak ostatnio nie zawsze spędzam noc w domu i rzadko kiedy udaje mi się sytuacje owe przewidzieć. Nothing funky, po prostu tak---no,wychodzi. Dlatego tak ważne było, żebym zapisała ten szkicyk nim zapomnę; gdybym go wczoraj nie spisała, dziś rano byłby już jeno smętnym wspomnieniem. Przypuszczalnie zaś dopiero w niedzielę będę miała chwilę, żeby przysiąść do pianina. O ile nie będę miała wielkiego kaca XD), podzielę się z Wami refleksją, jakim dziwnym stanem jest tworzenie.
Już o tym pisałam, mam wrażenie...
Ale czasami przychodzą mi do głowy dobre metafory i porównania, którymi pragnę przybliżyć nieco ludziom stan taki czy inny, godny, moim zdaniem, przeżywania.
To jest tak, jakby się człowiek nagle wzbił ponad grunt. Jakby chodził po niewidzialnej kładce, która unosi się ponad ziemią. Ziemię zaścielają igły, suche patyki, mrówki i śmieciuchy, ale nie widzi się tego, bo każdy krok prowadzi cię dalej gładką, zwiewną, jak ze snu utkaną kładeczką, niby schody do Tir na'Ngoth, która to kładka prowadzi w zupełnie inne obszary, niż praca, pieniądze, swary i gusta, rytuały godowe homo sapiens, czy inne fizjologiczno-psychologiczne, bebechoidalne sprawy.
I teoretycznie przebywasz w tym świecie, obecny fizycznie, i ludzie się nabierają, poruszając z tobą kwestie i tematy związane z tym planem, ale w istocie rzeczy jesteś w zupełnie innym wymiarze i nie bardzo jesteś w stanie nawiązać dialog, bo dzielą was właśnie lata świetlne i kontrafałda w tkaninie rzeczywistości. I sznur od dzwonka, ale bez dzwonka. Głos się nie przedostaje.
I nie ma znaczenia, czy chodzi o komponowanie, rysowanie, pisanie czy lepienie.
Jednako katapultuje sie umysł z tego wymiaru i kiedy ów wraca-----czy możemy być pewni, że nie tknęła go już macka Przedwiecznego? 8-)
Fhtang~

Nokturn

Piszę nokturn.
Właściwie komponuję go.
Właściwie jest już w połowie gotowy. Podoba mi się. Prosty, kojący, łagodny; omywa człowieka, kołysze. Może to te noce, ostatnimi czasy za krótkie, tak mnie nastroiły...

"Cóż ja jestem? Liść tylko, liść, co z drzewa leci.
Com czynił - wszystko było pisane na wodzie.
Liść jestem, co spadł z drzewa w dalekim ogrodzie,
Wiatr niesie go aleją, w której księżyc świeci.

Jednego pragnę dzisiaj: was, zimne powiewy!
Wiec nieś mnie, wietrze chłodny, nie pytając po co,
Pomiędzy stare ścieżki, zapomniane krzewy,
Które wszystkie rozpoznam i odnajdę nocą.

W ostatniej woni lata, w powiewie jesieni
Niech padnę pod strzaskany ganek kolumnowy,
By ujrzeć te, com widział, podniesione głowy
Wśród teraz pochylonych, zamyślonych cieni.

Uciszaj, srebrna nocy, całą ziemię śpiewną!
A ja padnę na trawę wilgotną od rosy,
Lub będę muskał cicho niegdyś złote włosy,
Których dziś już koloru nie poznałbym pewno."

wtorek, 14 sierpnia 2012

Gregoriańskie śpiewakowanie

Dziś był pierwszy dzień warsztatów śpiewów gregoriańskich.
Przede wszyskim- pierwszy szok- nie było cackania siez kimkolwiek, pytań, czy wszyscy nadążają, czy dają radę, itd.
Przyjęto, że jak ktoś się zgłosił na śpiewy nie jakieś ogólne, ale bardzo konkretnie określone, to wie co i jak, i nie będzie się mazał.
Na początku mnie to zirytowało, bo w ogóle nie było rozśpiewki, więc wystartowałam z nierozćwiczona przeponą i ściśniętym gardłem; ale wraz ze stopniowym rozgrzewaniem się przeszła mi irytacja, bo materiał na tą liturgię potrzebuje tak naprawdę około pięciu dni roboczych, żeby go opanować, a my musimy to zrobić w dwa, po średnio trzy godziny.
No i jaka to ulga choć raz brać udział w zajęciach, gdzie nie czeka się na nikogo, tylko jedziemy z tematem, a ludzie nadążają i postęp jest faktem. To było takie budujące, wręcz uskrzydlające.
Ostatnie dwa kanony odśpiewaliśmy tak pięknie, tak pięknie, jakoby anioły jakieś... :P

Jednak śpiewy gregoriańskie są trudne; w ogóle nie kumam, jaki tam panuje rytm; nie słyszę go. Mniej więcej załapałam, które nuty są zwyczajowo długie, a które krótkie, co nie zmienia faktu, że często gęsto nie ma to sensu i nie brzmi---naturalnie.
Pewnie dlatego tak dla mnie brzmni, że nie słyszę tego cholernego rytmu. -_-
Często też dźwięk narysowany jest na pięciolinii czysto umownie, to wcale nie musi być f, czy c. I super było odkryć, czy raczej upewnić się, że nadal potrafię znaleźć relacje między nutami po prostu patrząc na nie i mogę śpiewać nawet takie baaaardzo umowne zapisy.
...choć brak wartości (półnuta, ćwierćnuta) jest irytujący. Podział na kwadraciki i romby nie jest klarowny, bo są romby śpiewane dłużej i romby śpiewane krócej. Wiem, wiem, tu włączają się wszystkie te tajemnicze reguły, że druga nuta w pierwszej sylabie to jest taka, chyba że jest trzecia od końca, to jest śmaka, a jak jest druga, a po niej są jeszcze dwie, to śpiewa się ją po góralsku i nosem etc.

Generalnie- czacha dymi :D
Dlatego ja przez cały czas, kiedy prowadzący sypał wyjaśnieniami, obsadzonymi bardzo zaawansowaną terminologią i jeszcze bardziej zaawansowaną matematyką, ja intensywnie rysowałam na każdy kolejnym wolnym marginesie.
Tu też się pochwalę tymi "dziełami", bo mi się podobają :D







A- na zajęcia przyszedł nawet jeden Dominikanin- prwadziwy, nie czekoladowy *_*
(Aha, bo warsztaty odbywają się w murach klasztoru dominikańskiego XD
I w środku ja, w paszczy wilka :D Jak Daniel w jaskini pełnej lwów.
W dodatku teksty psalmów w którymś momencie, jak zawsze, zaczęły wywoływać we mnie straszliwą irytacją i ogólne duchowe mdłości. Naprawdę, działają na mnie jak----jak disco polo -_-
No nie moja baja.)
No więc ów dominikańczyk był wielki, barczysty i miał twarz jak bardzo wkurzony dres.
Potem na chwilę wyszedł i jak wrócił, już nie był wkurzony. Aż by sięchciało zerknąć szybciorem przez piwniczne okienko, czy jaki stos nie trzaska wesoło na dziedzińczyku, tak sięrozluźnił...
Przez krótką chwilę byłam pewna, że to Sylas XD

piątek, 10 sierpnia 2012

Nie moja kappa

Wciąż tonę w muzycznych odmętach wspomnień...
Ach, górnolotności :) Wciąż Dźwięki, potoki muzyki przyjętej podczas festiwalu, wypełniają mi głowę.
Choć po niesamowitym zapotrzebowaniu teraz na spotkania z moimi ludźmi, ludźmi, którzy znają Józefa, poznaję, jak bardzo Skandynawowie, cóż - are not my cuppa.
Mili, pogodni, pozytywni, przynajmniej na poziomie interakcji już zachodzącej, często gęsto spowodowanej bodźcem zewnętrznym- czyli np. zagajeniem przez kogoś innego.
Ale jest w nich ten chłód, dystans, zachowawczość, które z reguły działają na mnie jak magiczny guzik uwalniający trickstera z pudełka. Bez rezonansu podobnej do mojej osobowości, stając twarzą w twarz z takimi układnymi, wystudzonymi charakterami, mam wrażenie, jakby cały chaos wszechświata kotłował mi się w duszy, próbując się wydostać.
Kontakt z takimi zabarykadowanymi w sobie, wycofanymi ludźmi to dla mnie jeno kontakt z hologramem, zaledwie wzorowanym na prawdziwej relacji z ludźmi, prawdziwej wedle moich kryteriów, oczywiście. Niektórym to wystarcza.
Ja potrzebuję moich ludzi chaosu, zaskakuących, niekiedy nadmiernych, niekiedy smętnych i oklapłych, ale niezmiennie nadających na podobnych falach oraz dzielących podobnie surrealistyczną wizję świata.
To trochę wąskie oko w igle, wiem; ale ostatnio mam problemy z przymuszaniem się do dbania o obecność ludzi, którzy są dla mnie kosmicznie obcy. Z którymi nie dzielę tego samego gruntu pod nogami, metaforycznie rzecz ujmując.
Nie chce mi się. Rzecz jasna, nie pragne nikogo krzywdzić nieuprzejmością, ale po prostu nie widzę sensu w podtrzymywaniu pozorów takiej znajomości, skoro---kosmita. Zero wspólnego mianownika, nie rozumiemy się; próbując się dogadać muszęudawać kogoś, kim nie jestem. What's the point?
Konieczność pilnowania własnych słów, każdorazowego przemyślenia i obejrzenia żartów pod kątem ich ewentualnej (nie)zjadliwości dla wszelkich typów ludzkich, nuży mnie niepomiernie. Z "moimi" ludźmi nie muszę tego robić; nawet jeśli mój żart nie okaże się fajerwerkiem dowcipu, albo nikogo poza mną nie rozśmieszy (co oczywiście oznacza, że się nie poznali :]), przywykłam, że w takich sytuacjach ludzie pozwalają mi się wyśmiać do syta, a potem w najgorszym razie spokojnie wracają do rozmowy; w lepszym- natrząsają się ze mnie bezlitośnie, dając podkład pod ciekawą debatę.
Surrealizm i Skandynawowie to tajemnicze, prawie nie występujące w naturze kombo, które objawia się w przypadkach tak rzadkich, że kiedy już to robi, jest bardzo błyskotliwym zjawiskiem.
I wyjątkowym. Dosłownie.

Potrzeba mi---chyba jakiejś dobrej, surrealistycznej lektury. Może jaiś Boris Vian. Może właśnie ponownie "Jesień w Pekinie"- to chyba nie przypadek, że poprzednio ta właśnie książka przyszła mi na myśl; braki w organiźmie dają znać o sobie. Brak porządnej dawki piurnonsensu i abstrakcji. Znalazłam już małą namiastkę filmową, w postaci "Batmana" z roku '66...
Ale przez moment zatrzymałam się- bardzo egocentrycznie, wiem, ale to jest zbyt przerażąjąca idea, więc musiałam się nad tym na chwilę skupić- na myśli, że może to ze mną jest coś nie tak.
Czy można mieć nadmierną osobowość? Czy ja przytłaczam ludzi? Czy niektórzy się mnie---boją???
Nonsens, mam znajomych, za którymi czasami ja ledwo nadążam, którzy płoną tak jasną energią, jakby w ich duszy buzował reaktor. Ja czasem ledwo mogę złapać dech; tacy Duńczycy by raczej nie przetrwali spotkania, albo dla ochrony własnej- kostycznej..- integralności, udawaliby, że takiego człowieka nie widzą.
Bah, nie ma co rozstrząsać kwestii. Zmienić się nie zmienię :P
Ale zmęczyli mnie Skandynawowie psychicznie, zmęczyli; w przeciwieństwie do ich muzyki.
Potrzebuję spotkać się z ludźmi z tej samej planety, żeby odzyskać spokój ducha; niestety... Nikogo chwilowo nie ma w zasięgu wzroku XD
Może dobrze mi zrobi odseparowanie się na parę dni od wszystkich, żeby wytonować chaos, znaleźć dla niego jakieś twócze ujście, bo póki co... brak porozumienia rodzi frustrację. Ta łacno może przerodzić się w ciągoty do destrukcji.
A to jest aż za bardzo moja kappa :/



"I am a stranger with thee; and a sojourner
as all my fathers were.
O spare me a little, that I may recover my strength,
before I go hence, and be no more seen."

niedziela, 5 sierpnia 2012

Podsumowanie festiwalu

Skończyły się Dźwięki Północy.
Jakaś taka melancholia mnie ogarnęła jeszcze w piątek, kiedy pomyślałam, że jeszcze tylko jeden dzień muzyki, i koniec.
Co ważniejsze- jeszcze tylko jeden dzień przebywania w tej grupie, z którą się dość zżyłam przez te kilka dni.
To było takie niezwykłe, niecodzienne. Spotkać postacie nietuzinkowe, ludzi jakoś nie pasujących do hałaśliwego, wulgarnego, kiełbasianego świata na zewnątrz. Siedzieć w mrocznych wnętrzach starego Ratusza w cieniu potężnej gdańskiej klatki schodowej, tocząc rozmowy mniej lub nardziej abstrakcyjne, czytać książeczkę w gabinecie burmistrza, popijając przy tym herbatę i siedząc na pięknym gdańskim rzeżbionym krześle, przygrywać sobie na fortepianie w Sali Mieszczańskiej (Steinway *_*) i uczestniczyć we wszystkich warsztatach, jakie się tam odbywały...

A tu niepostrzeżenie przewinął się ostatni dzień festiwalu.
Wczoraj zagrały trzy zespoły:
- Chłopcy Kontra Basia.
Ponownie mamy tu sytuację, keidy wokalistka ma dobry głos, ale w ogóle nie robi z niego użytku. Duża zżyna ze Steczkowskiej (i to ogromnie dużo), rzeczona Basia bardziej zajmuje się dziwacznymi pląsami i kuszącym wyginaniem się przy mikrofonie, niż śpiewaniem. Widocznie bardziej jej po drodze performance, niż muzyka... I zdecydowanie zbyt duży nacisk kładzie na wydawanie z siebie dziwacznych, eksperymentalnych powiedzmy, dźwięków, niż na trenowaniu własnego głosu, który co jakiś czas nie trafiał w nutę, nie sięgał tam, gdzie powinien był dosiegnąć. Zważywszy zaś, że na instrumentarium składają się perkusja, futujara i kontrabas, główny rysunek melodii powinien zrobić wokal.
Wokal naśladował dźwięki lasu i pseudo-ludowiznę w wykonaniu starej babuszki. Co kompletnie nie wychodziło. Więc ocena końcowa jest bardzo niepewna; bardzo mi siępodobały dwa utwory, które panna rzeczywiście zaśpiewała, robiąc użytek ze swojego mocnego głosu. Reszta- nie warta wzmianki. Może poza wokalistką, która, zwracając się do widowni, przez jakiś czas udawała małą trzyletnią dziewczynkę; sepleniła, spieszczała słowa, brała oddech w połowie dsłowa i memłała sukienkę. Dopiero zorientowawszy się, żę te triki nie kupują jej przychylności widowni, a jedynie narażają na nieskrywany śmiech- naprawdę, masa ludzi śmiała się szyderczo w głos, kiedy ta dorosła kobieta opowiadał niezbornym, stylizowanym na sposób mówienia dziecka polskim, że zaśpiewa piosenkę o ptaszku- zaczęła mówić normalnie. Ogólnie- NIE.
- Olav Mjelva i Erik Rydvall- jeden grał na skrzypcach hardanger, a drugi na nyckelharfie.
---Serio, podczas tych kilku dni poznałam więcej nowych instrumentów, niż przez ostatni rok XD
Bardzo przyjemne granie. Muzycy przy tym sympatyczni, rozluźnieni, gadający z publicznością. Niczego ten występ nie urywał może, ale był bardzo ładny i z przyjemnością się tego słuchało.
Erik- wysoki długonogi Szwed- był w ogóle przedmiotm westchnień i nawet bardziej konkretnych spojrzeń połowy dziewuch w naszej grupie. Ja tam nie wiem; takie chłopię urocze, no.. Gdzie mu do Kimmo Pohjonena :3
Sam nykelharfista był strasznie nieśmiały i małomówny; jednak zauważyłam, że ilekroć przebywałyśmy za sceną, w -najważniejszej z całego festiwalu wszak- przestrzeni cateringowej, Erik krążył nieopodal po niewidzialnych obrzeżach kręgu, to podchodząc bliżej, to umykają spłoszony dalej. Parę razy odważył się przyłączyć do naszej grupki, nawet zaczęłam z nim rozmawiać, ale wtedy zawsze nieodmiennie wyskakiwała jak spod ziemi jedna panna; jesli można mówić o Ananiaszu w spódnicy, to prawie tak było, tylko gorzej.
Podczas ostatniego koncertu, o którym za chwilę, Erik przysiadł ukradkiem w naszym rzędzie, dwa puste miejsca na lewo ode mnie. Rzucił jezcze ostrożne spojrzenie w moim i koleżanki kierunku, po czym usadowił się wygodniej i zagłębił w koncert.
Dwie minuty później na owe dwa dzielące nas miejsca wpakowały się I. i A., a po lewicy nieszczęsnego nykelfarfisty usiadła----mądralińska Ananiaszka XD
Biedak; wytrzymał półtora kawałka, po czym cichcem umknął za kolumnę, zza której łypał--- teoretycznie w kierunku sceny.
Hm.
Ogólnie, nie wiem. Not for nothing, ale ilekroć spojrzałam w jego stronę- i podczas koncertu i póżniej- ciągle napotykałam jego wzrok.
Nie jestem w stanie odcyfrować jego wyrazu twarzy, jak to Skandynaw, bezbłędnie potrafił utrzymać nieruchome oblicze. To równie dobrze mógło być nieźle zamaskowane przerażenie :D
W każdym razie- nie pogadałam sobie z nim, a szkoda; mimo pewnej powolności, sprawiał wrażenie bystrego młodego człowieka. Żarciki, jakie rzucał ze sceny, choć wypowiedziane nieśpiesznie i z flegmą, były dobre.
Niestety, po całym festiwalu organizatorzy pożegnali się z nami, po czym zgarnęli artystów i poszli pić w swoim własnym VIPowskim gronie, a ja poszłam do własnego grona (odprowadzana...tym samym spojrzeniem O_O Wiem, bo się odwróciłam, żeby jeszcze pomachać dziewczynom XD Jedno wielkie GAAAAAAAAAP. Come on, man, chciałeś czegoś, to było się odezwać; telepatą jeszcze nie jestem)
- na koniec wystąpił zespół The Samurai, który nie ma nic absolutnie wspólnego z Japonią. To troche tak, jak książka "Jesień w Pekinie" nie ma absolutnie żadnych motywów jesieni, czy w Pekinie czy gdziekolwiek indziej. Taki dżołk.
Pięciu akordeonistów, zagrali przyjemne, mniej lub bardziej skoczne utworki, przy tym pan Belg był bardzo zabawnym gadułą, który, na próżno uciszany przez kolegów, ciągle plotkował i raczył publikę różnym kosmicznymi anegdotkami. Po upozowanym i hipsterskim konecercie Chłopców i Basi, była to bardzo ożywcza zmiana.
Ta muzyka była taka typowa, skoczna, miła dla ucha; nic dziwnego, że wiele osób później powiedziało, że było to o wiele lepsze, niż Antti Paalanen.
Takie hop-siup dla mas; Paalanen to muzyka o wiele bardziej wymagająca, złożona, nie dla wszystkich. Żeby zabrzmieć jeszcze bardziej hipstersko - muzyka niszy, i to tak głębokiej, że widać już mackę Przedwiecznego.

A to jest moja wycinanka, którą popełniłam na warsztatach Folk It:

W każdym razie- świetnie było. Poznałam sporo fajnych ludzi, sporo świetnej muzyki, jako łupy mam dwie płyty: jedną, którą dostałam od Kristiana

i jedną, którą nabyłam za pieniądz. Co jest warte odnotowania, bo rzadko mi się zdarza :D A płytą tą jest drugi album Hal & Nikolai:

W przyszłym tygodniu FROG, a za rok- festiwal kultur. Byle do tego czasu...

piątek, 3 sierpnia 2012

Dżwięków Północy ciąg dalszy

Wczorajszy dzień - czwarty festiwalowy, pierwszy koncertowy- wyżął mnie jak ręczniczek, ledwo doturlałam się na Zuzku do domu w nocy.
Moje podopieczne, po wyjeździe towarzysza, porzuciły swój duński izolacjonizm, i spędziłyśmy razem bardzo przyjemne, acz wyczerpujące popołudnie.
Zaprowadziłam je do Bazyliszki Mariackiej, potem na Wyspę Spichrzów, a wreszcie obeszłyśmy kawał Stoczni.
To właśnie jest moja rzecz; nie kościoły, nie muzea. Ale stare, zrujnowane, opuszczone i korodujące na wietrze miejsca. Wyglądające jak po wybuchu atomówki. Taki idealne do sesji post-apo, albo kręcenia horroru/thrillera. Gdzie trawa wyrasta z murów, a na dachach kołyszą się łagodnie młode drzewa. Potłuczone szyby, zwały poskręcanego, rdzewiejącego metalu, gigantyczne szkielety maszyn, dźwigów, statków, dogorywające sobie wśród odległego brzęczenia nielicznych pracujących generatorów.
Ach, piękności..
Choć ogarnęło mnie trochę malutkie zawstydzenie i chyba poświecę kilka dni na przygotowanie się z historii Gdańska, bo po raz kolejny przyjezdni prosili mnie o pokazanie miasta, a ja więcej mogłabym im powiedzieć o pubach i odbywających sie aktualnie imprezach, niż o historii tego czy innego kościoła.
Też- często, dopiero jak się zapytają, przychodzi mi do głowy, że mogli nie słyszeć o Dworze Artusa i jego przeznaczeniu, czy o Żurawiu- oczywistych oczywistościach, o których zapominam opowiedzieć. a zapytana- odpowiadam jednym, zaskoczonym zdaniem.
Chyba pora przećwiczyć przewodnikowanie XD

Ale wracając do festiwalu: wieczorem koncerty.
Na początek Olo Walicki i zespół Kaszebe.
No comment.
A, nie- dwie wokalistki, świetne; chciałabym ich jeszcze posłuchać. Ba, chciałabym żeby jedna była jednym z wokali dla moich piosenek :P

Następnie Hal & Nikolaj. Swietny koncert, porywający, zabawny- jako że Hal, typowy rubaszny Szkot, nie zachowywał się jak w szklanym pudełku, tylko ożywiał i tak doskonały występ swoją nietuzinkową osobowością. Plus- głos taki, jak Hala Parflitta, powinno się butelkować i sprzedawać.


Boski był ten kawałek...

Następny był wys
tęp akordeonisty Antti Paalanena. Sporo ludzi opuściło Centrum Jana, zanim koncert sie rozpoczął, ich to własna osobista strata; znajoma mi jeszcze tylko wyznała, że słyszała próbę, i było to dosyć nudne, a przynajmniej nienajlepsze w porównaniu do koncertu Hala i Nikolaja.
Zostałam, oczywiście. I bardzo sobie tego winszuję.
Odpływałam przy tej muzyce; niekiedy odnosiłam przemożne, choć przecież złudne wrażenie, że Paalanen którąś mistyczną, niewidzialną ręką gra na niewidzialnych organach, ponieważ taki właśnie, potężny pomruk się rozlegał.
Jeśli można powiedzieć, że istnieja abmbienTango, to on właśnie coś takiego gra.

W ogóle zauważyłam przedziwny wpływ, jaki mają na mnie aerofony; wprawiają mnie---nie to, ze w trans. Ale w stan wzmożonego spokoju i prawie letargicznego rozmarzenia. Chyba żadna inna muzyka nie omywa tak człowieka, nie wzbudza takiego mrowienia na skórze, jak wibrujące powietrze, wydychane przez harmonije czy didgeridoo.
Piękne rzeczy.

środa, 1 sierpnia 2012

Uniko

Została mi dostarczona porcja świeżej, przepięknej, zupelnie nowej muzyki, w formie niemalże koncertowej.
Albowiem dziś, w warunkach koncertowo-kinowych, obejrzałam Uniko, podczads którego to występu Kronos Quartet partnerowali akordeoniście Kimmo Pohjonenowi i maherowi od elektroniki i perkusji, Samuli Kosminenowi.
Coś prze-pię-kne-go.
Muzyka jest pełna, wszechogarniająca, a sama postać Pohjonena barwna i nietuzinkowa.
Tego faceta roznosi muzyka. Podczas koncertu kiwał się, bujał, rozwibrowywał, fikał nóżkami- co tworzyło kapitalny kontrast w odniesieniu do wyprostowanego i poprawnego kwartetu smyczkowego.
Kimmo wyglądał jak pogrążony w głębokim transie szaman. I ten jego śpiew *_*
Zakochałam się. Nie dość, że przepiękny śpiew, nie dość, że muzyka przepływa przez niego wartkim strumieniem i widać, że on ją czuje każdym nerwem, to jeszcze jest bardzo w moim typie :3 Mufu... Dream on XD

Swoją drogą, ciekawa sprawa z tym wyśpiewywaniem muzyki rękami przez Skandynawów. I Kimmo- Fin- i Bjork- Islandka- śpiewając, fruwają drżącymi, trzepoczącymi dłońmi wokół siebie, swoich ust, coś nimi w powietrzu rysują, jakby przesuwali nimi nad zmieniającymi się w błyskawicznym, widocznymi tylko dla nich fraktalami. Ciekawe, jak tam ludzie przeżywają piękno, muzykę, przejmujące widoki; oaczająca ich dzika natura robi z nimi coś dziwnego. Bogowie- nie wiem, czy po zajrzeniu do głowy Fina czy Islandczyka człowiek wyszedłby ten sam.
Niemniej- muzyka jest wspaniała. Warto obejrzeć cały koncert, nawet jeśli dźwięk będzie okrojony do możliwości domowych głośników.




A to próbka speedpaintingu. Mówiłam, że mam obsesję na punkcie Białowłosego.