poniedziałek, 27 lutego 2012

Atak Materii D.

Hm hmm.. Zaczynam podejrzewać, że mam więcej czytelników, niżby się pozornie wydawało.
Albo to ja i moja schizofrenia :D

Dziś, za kilka godzin, wybywam do Albionu na tydzień i spróbuję pamiętać o tym, że miałam znaleźć dwie książki: "The Ladies of Grace Adieu and Other Stories" Susanny Clarke i "Chromophobię" Davida Batchelora.
Oczywiście zakup biletu nie odbył się bez przygód, ja najwyraźniej nie mogę sama dokonać takich zakupów bez hopsztosów (ciekawe, czy Nataszka pamięta, jak to było poprzednim razem... :D ). W każdym razie Kacha postanowiła wyjechać mi na spotkanie, z obawy, że nim dzień dobiegnie końca, ja z Liverpoolu przeniosę się magicznym sposobem do Devon XD

W ciągu weekendu dostałam dużą dawką materii dziwactwa, i na bogów- jakże to było mi potrzebne..
Najsamprzód pokaz filmów straszliwych i kiczowatych w piątek; wieczór, podczas którego zapoznałam się z takimi dziełami kinematografii, jak "Sudden thunder" czy "Legion of iron". W dużym skrócie- szczęśliwe lata 80-te, kiedy nie trzeba było więcej, jak szwagra, kilku sąsiadów, tony ślepaków i helikoptera wynajętego na pół godziny, żeby nakręcić film sensacyjny.
Plus jeszcze trzydrzwiowe marynary, brokat i włosy na pół ekranu- i gitara, Oskary gdzie rozdają? :D
Gdybym miała wymieniać perełki, to urzekła mnie scena podkradania się w nocy pod superstrzeżoną superrezydencję superbossa narkotykowego w----śnieżnobiałych T-shirtach i adidaskach tejże barwy :D
Posadzenie na ziemi i pośpieszne opuszczenie lekko tylko przestrzelonego samolotu, żeby kontynuować ucieczkę pieszo, z rannym kompanem na ramionach- również było wyśmienite.
Oraz gdy w "Żelaznym Legionie" uciekający z jaskinii wszeteczności bohaterowie wysadzili w powietrze wszystkie samochody, helikoptery i samoloty złoczyńców, wystrzelali ich dziesiątki, wsiedli w ciężarówkę i umknęli w step, a wówczas pościg podjęła główna zła domina na---paralotni :DD
Na co bohater podskoczył, złapał paralotnię w locie i strącił dominę z wysokości.
Dawno się tak nie spłakałam, cała sala kwiczała ze śmiechu i nagradzała co lepsze posunięcia bohaterów gromkim aplauzem.

Ale to jeszcze nic, jako że w sobotę do porannej kawy dostałam wiadomość, że Fasolka zorganizowała wejściówki na "Spamalot", czyli inscenizację Graala Monty Pythona. Zamiast 100 zł- wydać 10.
Zero różnicy... :P
No więc tak, mocny mam eyeliner i dobry tusz, bo mimo, iż płakałam łzami, to mi się oko aż tak bardzo nie rozmazało :D Dostałam bezdechu ze śmiechu :D


Jednak wyjście do Teatru Muzycznego w Gdyni zaszokowało mnie również z innego względu: ja w dzieciństwie zwykłam spędzać tam popołudnia, zamiast w świetlicy, z racji pracy mojej Rodzicielki. Przychodziłam sobie na "Muminki" i na "Nędzników", łaziłam za kulisami, po rekwizytorni, oglądałam aktorów w antrakcie, kopcących pośpiesznie papieroski- ten teatr to była wieeelki świat cudów, cieni czających się w kątach, kurtyn, skrzyń i zapadni. Ogrom.
W sobotę wchodzę ci ja do---teatrzyku. Maciupkiego, w jasnym, postgierkowskim wystroju, "bułazeria" na ścianach, z pierwszego rzędu widzę wyraźnie twarze ludzi, siedzących w ostantim... Gdzie ten ogrom?! Gdzie mrok, gdzie tajemnicze kąty?!
Rozumiem, że wtedy teatr dla mnie nie kończył się na tym kawałku sceny, udostępnianym widzom do oglądu, chodziłam sobie wszędzie. Tym niemniej... to był duży szok.
Ale akustyka jest doskonała, i niewielkie rozmiary teatru sprawiają, że tam zwyczajnie NIE MA złych miejsc. No i wielkość sceny wynagradza maleńkość widowni.
Choć tak bardzo brakuje mi w Gdańsku takiego teatru, jak Wielki w Poznaniu, czy Opera Wrocławska.
To są piękne przybytki!
A my mamy "bułazerię" i sztachetki z metalowych prętów w ramach barierek -_-
No szyk i czar.
Podsumowując: Teatr Muzyczny (oraz bulwar i promenada) pozostają jedynymi głównymi atutami Gdyni. No, i szerokie trotuary, jak ja lubię szerokie trotuary.
Po spektaklu przemaszerowaliśmy parę kilometrów w poszukiwaniu knajpki/kawiarni/pubu, gdzie możnaby usiąśc, napić się czegoś dobrego i pogadać o sztuce.
Nie ma. Banki i rzęsiście oświetlone, superdrogie sklepy, oraz kilka obskurnych kebabowni.
I nie sposób nie zgodzić się z usilnie nasuwającym się wnioskiem: Gdynia jest dla nieco innego sortu ludzi, oferuje coś zupełnie innego, niż Gdańsk, czy Sopot. Jakkolwiek niemrawość Gdańska i martwota, jaka zapada na starówce po 21, mnie przerażają, trzeba przyznać, że wyszedłszy z Teatru Wybrzeże człowiek ma do rozważenia conajmniej kilka opcji odnośnie miejsca, do którego możnaby pójść.
W Gdyni można dostać co najwyżej w nos; takiej ilości---yy, młodzieży w strojach sportowych, to ja nie widziałam nigdy w życiu.
Co najlepsze- to oni schodzili nam z drogi :D

środa, 22 lutego 2012

Chochołami świat stoi

Dziś po raz kolejny (acz nie było tych okazji wiele) dociera do mnie, dlaczego ludzie wolą niekiedy pic na imprezach wódkę w lufkach, a nie bardziej kolorowe, pachnące i smaczne drinki.
Otóż po kolorowych, pachnących i ślicznych drinkach nie byłabym w stanie podnieść się z łóżka po 5 godzinach snu i czuć się co najwyżej lekko niedospana. Ale bez dramatu.
Śledzik. Co tu dużo pisać- był, było miło, teraz co poniektórzy mają post, współczuję bardzo.
Jednak najlepiej moje pośledzikowe refleksje oddaje lepsze, niż moje, pióro, niechże zatem, dla uniknięcia błędu, posłużę się wysłużonym zbiorem poezyi:

[...]Our dried voices, when
We whisper together
Are quiet and meaningless
As wind in dry grass
Or rats' feet over broken glass
In our dry cellar

Shape without form, shade without color,
Paralyzed force, gesture without motion.


Brakuje mi spotkania w gronie, w którym można by mówić głośno, gestykulować gwałtownie, śmiać się przenikliwie i w nieprzewidzianych momentach, i nie próbować wciskać swojego -metaforycznie ujętego- wnętrza, swojej wizji świata, w obręb wielkości foremki do ciasta, tylko pozwolić jej rozwijać się potoczyście i bez przeszkód. Tak fantastyczne rzeczy z tego wyjść potrafią... Wygląda na to, że brakuje mi spotkań w gronie rodzinnym, jeszcze z czasów sopockich; nie pamiętam, bym gdziekolwiek indziej znalazła te tak potrzebne mi do życia rzeczy.
Oto na moich oczach pokój zaczyna się kurczyć, a świat zamykać wokół Alicji. Mogłabym zakrzyknąć wielkim głosem, znów w ślad za innym sławnym piórem- Przestrzeni! Przestrzeni!

Brakuje mi... nie wiem, życia. Nadmiaru ekspresji. Dziwaczności. Nieprzewidywalności. Szalonej kolorystyki rzeczy, ludzi i słów, a przede wszystkim poruszającej niebo i ziemię energii, by coś robić. Nie wiem, co miałoby być tym czymś, ale są momenty, kiedy miałkość rzeczywistości, jak też potulność godzących się na nią ludzi, doprowadza mnie do szału.
Półśrodeczki, przeciętności, niezbyt wartkie rozmówki półgębkiem, wygłaszane monotonnie i półgłosem. Ciut ciut, aby-aby, a potem emerytura i godziwy wypoczynek przy (lub na) grządce.
Prawdę napisał poeta.
This is the way the world ends
Not with a bang but a whimper

wtorek, 21 lutego 2012

No to chociaż o kocie

Ostatnie kilka---chciałabym powiedzieć: dni, ale prawdą jest, że tygodni--chałturzyłam nieco i dziś robota jest praktycznie na finiszu.
Nie wątpię, że pojawią się kolejne zmiany i uwagi, rozwalające mi kompozycję na kwarki, ale posłucham rady kolegi Kota i spróbuję podejść do tematu bez emocji.
...najpierw musiałam, oczywiście, pozbierać ubrania, które ze złości powyrzucałam z szafy i na nowo je tam ładnie upchnąć -_-
No co: to było "Albo ciuchy-albo Gustaw"(ważący chyba 20 kilo skrzydłokwiat w wieeeeelkiej terakotowej donicy). Coś musiało pofrunąć. Widzicie, jak mi już ładnie anger management wychodzi? Sama powyrzucałam, sama pozbierałam, zwinęłam w eleganckie kulki i wcisnęłam z powrotem w mebel. Perfect!

Ale ostatnio i tak miałam na głowie dość dużo czynników, wzmagających frustrację.
Ot- zespół coś nie zespolił się jeszcze. Mam te trzy kawałki (i pół), mam dwa teksty (i pół), jednak nic się ostatnio z tym nie dzieje.
W ramach zatem zasygnalizowania, że jakieś życie w ogóle zachodzi (nie, no zachodzi, ale niszczycielskiej więcej formy, nie będę tu zresztą imprez opisywać, kto był, to wie; kto nie był, ten za ACTA :P), przedstawię trzy formy nietuzinkowej aktywności Kojoty.

-Forma Obelżywa: ilekroć zaczynam grać na pianinie- zamykam w tym celu drzwi, żeby nikomu nie czynić wstrętów- Kojot natychmiast podnosi się, idzie do wrót, i zaczyna się awanturować, żeby ją wypuścić. Straszne chamstwo, to wcale nie są takie złe kawałki!
Naturalnie, kilka minut po wypuszczeniu drze się, żeby ją wpuścić z powrotem. Zastanawiam się, czy nie jest aby na wikcie sąsiadów...

-Forma Rekonstrukcjonistyczna: z upodobaniem próbuje zmienić mój pokój w średniowieczną salę biesiadną; ilekroć jemy jakąś padlinę, a Kojocie trafi się gnatek czy inna chrząstka, porywa łup i unosi w bezpieczne miejsce. Będące najczęściej dywanikiem przed moim łóżkiem, a w razie braku dywanika: dowolnym fragmentem podłogi, w miarę możliwości znajdującym się na środku. Zważywszy, że uwielbia się posilać nocą, nierzadko zdarza mi się rozpocząć poranek od wdepnięcia w stos kości, otaczających moje łoże malowniczą bordiurą.

-Forma Hipnotyczna: dziś. Słyszę, że coś się turla pod łóżkiem, a kot za tym skacze. Dzikie harce długo skrywały się przed światłem dziennym, gdy wtem---odgłos turlania wzmógł się, i spod łóżka wystrzelił---wielki kawałek kiełbasy, dłuższy niż pół mojej dłoni O_o Za tym obiektem wypadła Kojota, przydepnęła uciekającego serdelka przednimi łapami i---spojrzała na mnie:

po czym zniknęła ponownie pod łóżkiem, pociągając za sobą swój zmaltretowany obiad.
Także przede mną jeszcze wielkie odsuwanie mebli -_-

czwartek, 16 lutego 2012

I co ja ma zrobić

Jak pewnie niektórzy wiedzą, ja, czytając dobrze napisaną, wciągającą książkę, wsiąkam bez reszty w opisany w niej świat.
Kiedyś potrafiłam się wyłączyć tak dokumentnie, że wielokrotne nawoływanie mnie po imieniu nie odnosiło żadnych efektów- teraz ta zdolność jest już mocno stępiona, moja uwaga rwie się znacznie łatwiej, i trudniej ją sklecić na nowo w mocny, ine przepuszczający innych bodźców pancerzyk.
Ale wsiąknięcie to jedno- jest jeszcze kwestia zżycia się z bohaterami, przeżywania ich przygód w sposób niemal pierwszoosobowy (z podzielaniem odczuć zimna/ciepła, strachu, pragnienia- włącznie). To cudowny prezent od wyobraźni, ale jak to bywa z cudownymi prezentami- mający swoją drugą stronę.
Primo- niebezpieczeństwo odrealnienia; bardzo, baaaaardzo duże.
Ta otaczająca mnie, fizyczna rzeczywistość staje się wyblakłą warstewką, którą wystarczy lekko osdsunąć na bok- i znika i już mnie nie kłopocze, ja mogę zgłębiać znacznie ciekawsze światy... Nie trzeba wskazywać, dokąd to prowadzić może.
Secundo- ja naprawdę przeżywam i krzywdy bohaterów, i zakończenie historii. Każdą skończoną książkę muszę przechodzić, jak żałobę. Źle robię, biorąc zaraz potem następną, bo choć z czasem może mi się spodobać- z pewnością nie tak, jak mogłaby, gdybym odczekała stosowny czas.
Noszę w sobie całe wielkie cmentarzysko bohaterów.

Powyższy opis w dużej mierze odnosi się również do gier. Do PRGów, ściślej rzecz biorąc.
Już dawno temu uznałam, że ja z grami muszę uważać, bo w te komputerowe RPGi wsiąkam stanowczo zbyt łatwo, a do postaci i przygód w analogowych się silnie przywiązuję.

Ale nigdy nie załatwiłam się tak, jak teraz; otóż w święta po raz pierwszy miałam okazję pobawić się X-Boxem.
Odkryta gra "Fable II" zachwyciła mnie bez reszty, przede wszystkim piękną grafiką i muzyką, a w miarę jak grałam i poznawałam świat- złożonością tej symulowanej rzeczywistości. Tego, że każdy człowiek w tym świecie ma swoje życie, które toczy się niezależnie od tego, czy mój bohater stoi czy wisi. Każdy, najbłahszy z pozoru nawet wybór protagonisty wpływa na jego dalsze wybory, na jego życie, ba- na jego wygląd. Rozmaicie na niego reagują ludzie, w zależności od tego, jak rozwinę jego osobowość, jak go ubiorę, jak go będę karmić, etc. Tak, dorobiłam się człowieka, który na jego widok uciekał z histerycznym krzykiem :P
Gra wciągnęła mnie bez reszty, przepadłam z kretesem.
Być może nie grałabym tak obłąkańczo, długimi godzinami, gdyby to był mój X-Box, a nie pożyczony, z widmem zniknęcia-nie-wiadomo-kiedy.
Przeprowadziłam mojego bohatera przez ciężkie terminy, dokonałam trochę złych- w ocenie innych :P - wyborów (poświęcenie współmażonka w Swiątyni Cieni za pokaźny trzosik, ostateczne przedłożenie egoistycznej Miłości nad bezinteresowne Poświęceniem...) i trochę dobrych (dał sobie odebrać młodość, żeby chronić głupią wieśniaczkę? Dał. >_<), od skrajnego ubóstwa do posiadacza wielu majątków ziemskich. Stary, poznaczony bliznami dwojakiego rodzaju- tymi od miecza i tymi, które zadał sobie sam, używając magii-, niegdyś dyszący zemstą, potem już tylko chcący odnaleźć zaginioną rodzinę, olbrzym z jasnymi włosami i bródką, jak jakiś prastary gigant z pożyłkowanego marmuru.
I zabiłam go.
Niechcący. Byłam tak zmęczona, że zamiast wyłączyć konsolę- skasowałam swój profil.

---------

Na dłuższą metę jest to śmieszne, przecież to tylko kod zerojedynkowy, i w dodatku w tak głupi sposób zakończyć historię herosa.. Równie dobrze mógł spaść z klifu po pijau i rozbić sobie łeb.
Ale jakiś taki straszny smętek mnie ogarnął; może dlatego, że niedługo X-Box zniknie i ja, choć główną misję wykonałam, szeregu rzeczy nie zrobiłam i tak prędko nie zrobię. Nie odnalazłam siostry Bohatera; nie otworzyłam wszystkich Demonicznych Wrót; nie udało mi się wejść do zamku.
Dziwną melancholię pogłębia fakt, że w Fable II znajdywałam co jakiś czas echa Fable i Fable: The Lost Chapters, które dzieją się wieki wcześniej.
W "jedynce" i w dodatku do niej mamy prężnie działającą Gildię Bohaterów, Bohater rodzi się w rozwiniętej i ładnej wiosce Oakvale, a Bowerstone to nieledwie ufortyfikowana osada.
W "dwójce" to samo Bowerstone to w zasadzie stolica tego świata: murowane, bogate miasteczko, z zamkiem i starówką; resztki ruin Gildii Bohaterów spoczywają pogrzebane pod tonami skał i ziemii, zaś o ich istnieniu nie wie nikt poza pewną ślepą wieszczką, natomiast Oakvale odnajduje się prawie pod koniec gry, jako zagarnięta przez ponure moczary, upiorna bezimienna ruina, historii której nikt już nie pamięta.
Bohaterowie są już tylko kolejną legendą Albionu.

Marność, wszystko marność.
Zabiłam swojego Bohatera... ;_;

sobota, 11 lutego 2012

W poszukiwaniu zagubionej manifestacji

Jak być może niektórzy z Was, bardziej społecznie zaangażowani, wiedzą, dziś w całej Europie protestowano przeciwko ACTA.
Z wybiciem godziny 13 gromady oburzonych obywateli miało zażyć wspólnie spaceru i w ten sposób pokazać- acz moc przekazu nie umywa się do tego, wystosowanego przez ś.p. Szymborską- co sądzą o Tym Wszystkim.
Też się wybrałam. Społecznik ze mnie wielki, a chciałam iść tym bardziej, że do tej pory, ilekroć w Gdańsku działy się wesołe hucpy z przykuwaniem się do drzew czy rozbieranych teatrów, ja byłam gdzieś daleko.
Teraz wreszcie miałam okazję dać wyraz trawiącemu mnie niepokojowi o przyszłość kraju.
Niestety, o 13 to ja dopiero wkładałam buty- w sobotę, o tej godzinie, z reguły jem śniadanie, więc i tak należy mi się podziw za obywatelską postawę. Ale jak chcę, potrafię chodzić równie szybko, jak mówić. W ciągu 10 minut byłam tylko jedno skrzyżowanie od punktu zboru. Niestety, przebrnięcie przez kapryśne jak panna przed weselem światła, zajęło mi kolejne 7 minut. Dlatego postanowiłam przechwycić protest już na trasie głównej przemarszu, czyli na sławetnej Długiej.
Pędzę, pędzę...Minęłam Bramę Wyżynną, Złotą Bramę, wpadłam na Długą, domaszerowałam do Długiego Targu, wreszcie do Zielonej Bramy... Manifestacji nie ma.
Od Motławy zawróciłam, idąc tym razem pod wiatr, więc sypiący gęsto lepki śnieg oślepiał mnie dość skutecznie, ale szukałam niestrudzenie mojej zaginionej manifestacji.
Bez skutku.
Chyba że, chyba że- Gdańszczanie zadziałali na wzorcach historycznych. Podejrzewam, że manifestanci poruszali się małymi, nie kontaktującymi się między sobą, partyzanckimi grupkami, jak komórki aktywnego podziemia, nie znające się nawzajem, nie mające więcej danych, niż prosty bezpośredni rozkaz wymarszu- tak, by w razie przechwycenia przez wroga nie można było ani wsypać dowództwa, ani zdradzić planów (Podejrzewam ludzi-kanapki i rozdawców ulotek. Na pewno znakiem wodnym, pod treścią kuponów na pizze i sałatki, wytłoczono postulaty.)
W takim razie manifestowałam razem z nimi, dzielnie i do tego dwa razy.
A jeśli nie- to wykonałam swój własny, jednoosobowy przemarsz w proteście przeciwko ACTA :D

Wracając, widziałam pod miejscem zboru jeden samotny wóz policyjny, migający na rozgrzewkę światełkami, więc niechybnie ktoś tu się zgromadził. Ale kto, w jakiej liczbie, dokąd poszli- nie wiadomo.
Prawdziwi partyzanci nie pozostawiają śladów.

czwartek, 9 lutego 2012

Krótka forma winna

Moi drodzy- tak jest.
Kolejna edycja Krótkie Formy Winnej dobiega terminu, niebawem wybije dwanaście ciężkich uderzeń i bój się bogów, Mazurkiewicz, jeśli nie masz formy, bo wino wypadnie ci postawić :D
A krzewienie form pisanych jest rzeczą coraz bardziej naglącą, jako że świat słowa pisanego chyli się ku upadkowi.
Nie, źle- świat odbiorców słowa pisanego jest zagrożony. Tak. Po czym wnoszę?
Proszę bardzo, związana z kontrowersyjną ideą ACTA wypowiedź Oburzonej Obywatelki, wypowiedź zanotowana przytomnie przez moją oniemiałą z rozbawienia i zgrozy Matencję:
"Nic to nie zmieni przecież, tak naprawdę [...] wszystkie informacje, których się dowiedziałam o świecie [...] dowiedziałam się z internetu. I niedługo moje dzieci się tego nie dowiedzą, tak? To co- wrócimy do książek?!"


Zgroza pomyśleć. Książki, mój boże... Co jeszcze, wodę ze studni każą nosidłami nosić? Z dzidą polować?

Jak wiadomo, w tej edycji KFW należało wylosować kilka słów, by jedno z nich wykorzystać jako słowo kluczowe, z którym miała się zmierzyć idea "zombie". Dwóch pierwszych słów nie pamiętam, bo wylosowałam je jeszcze w Wykrocie, ale trzema następnymi były "półka", "święty" i "doskonałość".
Wybrałam to ostanie; moja forma winna nosi tytuł----Doskonałość istnienia. Endżojnt :D


Dawne to są dzieje, czasy skryte mrokiem,
I choć przecież wiarę trudno będzie dać,
Działo się onegdaj, że cni nieboszczycy
Nie chcieli w mogiłach grzecznie swoich spać.

Zajedno: rycerz, biskup czy parobek,
Choć uszło z nich życie, został zimny trup,
Jeśli pochowani przy Upiornym Lesie,
Wyłazili nocą, zbierać krwawy łup.

Był sobie też rycerz, tak wielkiej odwagi,
Że i w nieumarłych wywoływał strach.
I tak raz się wybrał na ziemię przeklętą,
By, co z niej wylazło, odesłać znów w piach.

Gdy dotarł do lasu, napotkał wieśniaka,
Który nie bez swady, jak się zwał tak zwał,
Mienił się być niańką ruchliwej gromady
Pochowanych w ziemi nieumarłych ciał.

Dlaczego- zapytał- zamierzasz, mój panie,
Odebrać im tchnienia bonusowy dar?
Toż im właśnie teraz, po kresie istnienia,
objawił się w pełni tego życia czar.

Czar?-prychnął rycerz- To siły nieczyste!
Rozprawię się z nimi, będę śmierci kat,
Skoro nie mają dość przyzwoitości,
By pozostać w grobach, jak chce tego świat.

Lecz- odpowie "niańka"- czy można ich winić?
W życiu tyle udręk i wszelakich mąk.
Teraz- są panami, ucztują, balują,
Każden jeden rozkwitł jak ten róży pąk.

Słonko ich nie pali, zimny wiatr nie ziębi,
Gwarancję kwatery także każdy ma.
Żyją pełnią życia; same przyjemności-
Spać, jeść ile wlezie i pić aż do dna.

Sąd już ich nie czeka, niebios bezkres nudny,
Widno potępienie też nie grozi nam,
Bo i zbój i kapłan drogę swoją kończy
Nie u zaświatowych, a cmentarnych bram.

A i to nie koniec- dodał kmiotek gładko,
Widząc, że pan rycerz waży w ręku miecz.
Bo choć i wróg czasem jaki się pojawi,
Raz spojrzy na zombie- i ucieka precz.

Nigdy -warknął rycerz- nie podałem tyłów,
Nie spłoszy mnie teraz stek szalonych bzdur.
Miło mi to słyszeć- kmieć na to odpowie,
Bo oto za koniem stał już trupów mur.

Nim jeszcze przebrzmiały w pełni jego słowa,
Rycerza schwytała umarlaków zgraja.
Po chwili był nieżyw; dzięki temu nie czuł,
Jak łakomy zombie odgryza mu głowę.

Lecz rzeczą najlepszą- rzekł kmiotek w zadumie,
Ogryzając goleń rycerzyka z wprawą-
Jest jedzenie gratis, co choć nie wzywane,
Przybywa tu samo, bezpłatną dostawą.

wtorek, 7 lutego 2012

Saga lodu i ognia, czyli: faceci są naprawdę prostym urządzeniem

Czytam ci ja sobie trzeci już tom "Sagi lodu i ognia" Martina i nie mogę powstrzymać się przed następującą refleksją: widać, że to pisze facet.
Och, oczywiście, zdarzają się wybitni faceci-pisarze, którzy w sposób subtelny, a przy tym wnikliwy, przedstawią ludzką głębię, emocje, lęki i nadzieje. Zrobią przekonujący rysunek psychologiczny postaci, dadzą im różnorodność uczuć, wzniosłe myśli, mętlik w głowie- wszystko to, co ludzie potrafią w sobie mieć. Jak np.sposób, w jaki Sapkowski przedstawił kobiety w sadze o wiedźminie, jest jednym z dotychczas nie pobitych w literaturze fantastycznej, moim skromnym zdaniem. Stworzył je tak starannie i elegancko, że aż dziw podejrzewać o to tego właśnie człowieka.
Cóż, pan Martin nie ma tego daru, i chodzi nie tylko o opisanie kobiet. U Martina wszystko sprowadza się do jednej prostej funkcji życiowej.
I porównajmy ten typ politycznej fantastyki z pisanymi przez kobiety sagami.
W "Sadze o skrytobójcy" R.Hobb jest dużo namiętności, zdrady, miłości i goryczy, postacie kipią emocjami.
U Martina chędożą dziewki.
W "Trylodze Zimnego Ognia" Friedmann jest świetnie przedstawiona skomplikowana relacja między dwoma mężczyznami, od nienawiści i wrogości, przez tolerancję, niechętną akceptację po przyjaźń (braterską miłość?), kończącą się krwawo.
U Martina chędożą dziewki.
W "Trylogii wewnętrznego kręgu" Białołęckiej jest przedstawiona droga bohatera, jego rozwój, od zabiedzonego dziecka w przykurzonej wiosce, do potężnego maga, nawiązującego przyjaźnie, tworzącego sobie wrogów, walczącego lecz i słabego-ludzkiego.
U Martina chędożą dziewki.
Moglabym jeszcze wymieniać, ale nie ma sensu- schemat byby ten sam. I choć saga Martina jest napisana zręcznie, ta płytkość zaczyna mnie nużyć. Tak, tak, jasne, wiem, to prymitywny, barbarzyński świat, miecz, wino i dziewki, pewnie- w mistrzowskim cyklu Cherryh "Morgaine" są dzikie plemiona, śniegi, miecze i ludzie w futrach. A mimo to poziom jest o niebo wyższy, książka wypełniona jest w znacznej mierze historią i wciągającą fabułą, a nie opisami gwałtów i burdeli. Jakaś kompensacja, panie Martin?... Ale to takie niskie; i niestety, poza wymienionym wcześniej Sapkiem, dość typowe dla literatury fantastycznej, pisanej przez mężczyzn. Miłą odmianą jest Jabłoński, bo tam przynajmniej miętoszą chłopców, nie dziewki.
Mimo to... dyzgust.
A właśnie, saga podzielona jest na rozdziały, poświęcone poszczególnym bohaterom; ja najbardziej lubię czytać o Jonie Snow i Aryi, w następnej kolejności o Tyrionie i Daenerys. Reszta wieje nieczko nudą...

czwartek, 2 lutego 2012

Wielkie Granie

Pierwsze granie z wiolonczelą- check.
Teraz pozostało wiele prób i ćwiczeń, ale zauważam sporo entuzjazmu w moich komuzykach :)
W tą niedzielę gramy- i gramy, Dara przynosi planszówki, a Kot gitarę, natomiast ja dziś zaczęłam pracować nad nowym kawałkiem.
---mam nadzieję, że nie będę nigdy jak Einaudi, produkujący utwór za utworem, a wszystkie takie same O_O---
Brak elektronicznego pianina, który dałoby mi możliwość grania w nocy, z podłączonymi słuchawkami, robi się dotkliwy, tak samo jak niemożność przestawienia się na tryb funkcjonowania w dzień.
No i konieczność spania- szczególnie w moim przypadku, gdy sen, jak mnie złapie, trzyma mnie dobre 9-10 godzin.
Dopadł mnie bóg zimowego snu, jak i niektóre inne żyjątka...

I dlaczego, ja się pytam, jest tak, że fajne imprezy są po kilka tego samego dnia? I w ogóle dużo ich, tych imprez; a może po prostu przez kontrast z minionymi mękami wykrockimi, wydaje mi się, że jest ich ogromna ilość... Nie, żebym narzekała :D
Ale te dylematy... Salsa czy elektro? Dlaczego mnie los tak ciężko doświadcza, ech ech... :P