poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Schowaj się pan za szyszką!

Ach, co to był za weekend...
W sobotę- jak i przez ostatnie parę dni- szaleństwo na rowerku.
Zuzek skrzypi i pojękuje, ale z wolna się rozgrzewa chłopak.
Za to w niedzielę wyruszyliśmy- niedużą, uszczuploną jeszcze Nagłym Atakiem Lenistwa niektórych :P- ekipą na szlak niebieski.
Szlak niebieski w Jarze Raduni...
Myślę, że oficjalnie zrobimy z tego przesycony poczuciem wyższości zwrot, mający zaakcentować, że niewielu by się na ten szlak zabrało, bo jak tu wzywać helikopter z pomocą medyczną w sytuacji, gdy przy 30 kilometrze (mierzonym w sinusoidzie) ktoś słabnie, a wokół puszcza, moczary- i Radunia, szemrząca złowrogo :D
"Co? Och, nic nic, planujemy znowu szlak niebieski. Weź sobie ciasteczko."
Było cudnie.
Osiem godzin w dziczy, w tym sześć samego łażenia.
Atakowały nas wściekłe, toczące pianę daniele i ogromne liszki (przejmujące, jak odkryliśmy, kontrolę nad ludźmi- spadając im za kołnierze i do gardeł), odkryliśmy nowy gatunek stworzenia: północnego chodziarza, łac. Nordicus Walkingus, ktoś chyłkiem skradał się przez las z kajakiem, zaczepiał nas 81-letni staruszek na rowerze (81 lat, na rowerze po lesie- hańba tym, co nie zdołali się wygrzebać z łóżka tego ranka >:P), przeprawialiśmy się przez bród, przez połamane kładki i przez śliskie pnie zwalonych drzew, biegaliśmy boso po pełnej pokrzyw ściółce leśnej i ktoś cały czas przenosił nam most (punkt docelowy wyprawy) w bliżej nieokreśloną przestrzeń "z przodu".
Wyszedłszy o 10 rano, byliśmy w domu po 20, wyglądając jak wielki, zbiorowy Jozin z Bazin.

Jutro wyruszam na południe, do Lublina i Przemyśla, a potem w schód, do Lwowa. Nigdy tam nie byłam.
Słyszałam historie.
Trzymajcie kciuki, żebymy wróciły cało i zdrowo XD
Zaś dziś dostałam cynk od bibliotecznej SI, że wybiła godzina i zarezerwowana miesiąc temu książka jest do odebrania.
Pokusztykałam jak na skrzydłach (to była naprawdę stroma sinusoida), na 40 minut przed zamknięciem, odebrać "Szaleństwo aniołów" i---przy okazji wzięłam też dwie inne książki; całkowicie ignorując mocno chwiejny stos woluminów "do przeczytania", spiętrzony na regale.
Dziś popełniłam błąd taktyczny i wspinając się na palce położyłam -ale bardzo delikatnie!- wyłowioną z którejś torebki cienką książczynę na czubku stosu.
---który drgnął i z unoszącą się wokół aurą depresyjnej melancholii- ale też z wyraźnie wyczuwalną nutą oskarżenia- runął na ziemię.
Od razu śpieszę zapewnić, że to były wyłącznie moje książki.
I pozbierałam je co do jednej poza jedną, która musiała wsiąknąć w jakąś dziurę czasoprzestrzenną.
Podejrzewam wiszącą na torze lotu białą maskę, której otwór gębowy wygląda bardziej żarłocznie, niż zazwyczaj.
Ale oficjalnie oskarżam księcia Rudolfa.

Aha, i praktycznie skończyłam utworek, nad którym ostatnio pracowałam.
Dorobiłam się przy okazji fana za oknem; czasami, gdy kończę grać, człek ów, pojawiając się dosłownie ZNIKĄD, wykrzykuje głośno powitanie oraz swoją aprobatę i dopytuje się o model pianina, czym wpędza mnie w nieopisaną konfuzję.
Toż nie słychać, że berliński Schwechten?? :D

wtorek, 24 kwietnia 2012

Battlestar Galactica OST

Życie sobie pełznie, ja zaczęłam pracę nad kolejnym kawałkiem, dostałam namiar na studio nagrań, ale nadal nie mam zespołu, Fasola za miesiąc jedzie do Grecji, ogólnie rzecz biorąc- koniec świata czy nie, toczy się on naprzód, a rozprzężenie jakieś trwa.
Czyli wszystko po staremu.
Teraz zasłuchuję się w ścieżce dźwiękowej z Battlestara, i tak samo, jak całkiem niedawno stwierdziłam o kompozytorze muzyki do serialu "Gra o tron"- zazdroszczę temu twórcy, konkretnie: jednemu z twórców, panu Bear McReary'emu.
Wypuścić z głowy muzykę tak finezyjną, misterną, a przy tym uwodzącą swoją prostotą niekiedy, to musi być wspaniałe uczucie...
Przy tym muzykę niemonotonną- co ma na przykład miejsce w przypadku kompozycji Einaudiego.
A'propos: stare kompozycje Einaudiego wykorzystano jako ścieżkę dźwiękową do filmu "Nietykalni", który polecam, bo zaiste godny jest i pogodny. Ale w jednej scenie- kiedy Driss zapuszcza silnik Jaguara- Fasolka zauważyła, że w kinie po raz pierwszy zrozumiała ludzi, którzy się podniecają tym dźwiękiem. A raczej: tą złożoną, potężną falą dźwięków, wstrząsającą człowiekiem od czubka głowy po pięty.
Już miałam powiedzieć zdziwiona, że ja przecież zawsze to słyszę- ale się powstrzymałam.
Bo czy naprawdę?
Słyszę złożoną i wstrząsającą kośćcem masę dźwięków przy startujących potężnych silnikach, ale skąd mam wiedzieć, co słyszą inni?
Może tak naprawdę to, co ja słyszę, to tylko ułamek, albo przynajmniej inna skala tego, co słyszą inni ludzie, a co jest niedostępne mnie? To zawsze będzie wrażenie subiektywne.
Nigdy się tego nie sprawdzi, bo to jest jedna z tych rzeczy, które sprawiają, że nigdy nie poznasz do końca drugiego cżłowieka, nie zrozumiesz go. Nie ma sposobu, żeby wiedzieć dokładnie, jak kto co widzi/słyszy/czuje. Czy odczuwany przez niego ból jest w istocie tak wielki, czy tylko jest małą beksą,itd.
To działa w obie strony: można trwać w złudzie, że wszyscy podzielają mój sposób odbioru i oglądu rzeczy, podczas gdy w rzeczywistości osoba stojąca tuż obok ma już zupełnie inny pogląd na sprawę.
Co doprowadza mnie do pasji: mi może się wydawać, że wszyscy widzimy to samo, po czym nagle ktoś zawoła "O, a to co?" i zostanie obwołany odkrywcą i prorokiem.
Mi się może wydawać, że coś, co zrobiłam, jest naprawdę dobre, podczas gdy wszyscy inni widzą landshaft, lub słyszą pitulkowatą piosnkę, nie wartą ponownego wysłuchania.
Choć---moje utworki naprawdę mi się podobają. Jak ktoś mówi uprzejmie: "No, przyjemna", staje się dla mnie podejrzany, poza faktem, że jest dla mnie jasne, że absolutnie nie zrozumiał, a na pewno nie usłyszał tego, co słyszę ja, bo jakby usłyszał, to by polubił :D
...Może odrobina tego narcyzmu jest konieczna, żeby mieć odwagę zagrać ludziom własną kompozycję, nie wiem.
Tylko ta niepewność: "Czy to w istocie jest coś warte? Czy ja w ogóle jestem w stanie jeszcze to ocenić?"- może doprowadzić do obłędu.

Najpiękniejszy, moim zdaniem, utwór McCreary'ego to kawałek poświęcony jednej z moich ulubionych postaci- "Gaeta's lament" w wersji instrumentalnej.
Co nie zmienia faktu, że słuchanie jego muzyki mnie przygnębia.
Jest piękna.
Jest już napisana.
Wykracza poza moje zdolności.
Cóż, nie jestem Dickinsonowksim pająkiem, który zapomniał o swoich granicach, ewidentnie.

piątek, 20 kwietnia 2012

Walcząc o biało-czerwony

Ostatnio, wędrując z moimi wiernymi kompanionami przez sopockie molo, zobaczyliśmy podobny do urny wyborczej stolik w kolorach biało-czerwonych oraz przyczajoną za stolikiem gigantyczną literę "L".
Całość okazała się przygotowującą do Euro akcją "Za co kochamy Polskę?". Wielkie na 5 metrów litery, składające się na słowo "Polska", stanęły w pięciu miastach Polski: Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu i Sopocie (haha, nie Gdańsku, haha).
Chętni dostają czerwone markery i mają zapełnić dolną połowę litery odpowiedzią na pytanie, będące hasłem akcji.
Doskonała inicjatywa, choć nawet ja, człowiek wszak pokojowej natury, w pierwszej chwili miałam ochotę wypisać coś obrazoburczego na "elce".
Przypuszczalnie z tego samego powodu, dla którego na widok czerwono-białej urny cała nasza trójka wzdrygnęła się z niechęcią.
Kryje się tu poważny problem.
Otóż pierwszą myślą, jaką, podejrzewam, ma większość Polaków na widok barw i symboli narodowych, jest: "Znowu PIS coś wyczynia".
Tak.
Oto smutna prawda: nasze symbole narodowe zagarnęły, zawłaszczyły niecnie kołtuny polskiej sceny politycznej, takie PISy i Samoobrony, grupy, z którymi żaden rozsądny człowiek nie chce mieć do czynienia.
Szermują nimi w każdej sytuacji, plugawiąc i niszcząc- tak, te słowa też zabrali, "plugawienie" idzie w parze z krzyżem i Smoleńskiem teraz.
Ale oni to robią; swoim kołtuństwem, haniebną postawą i światopoglądem parobów buraczanych, kalają coś, co mogłoby faktycznie posłużyć jako środek do ustanowienia zaczątków dobrej tożsamości narodowej. Dający nam słuszną dumę z osiągnięć naszych przodków, bez popadania we właściwą dla kołtunów ksenofobię i pankowate warcholstwo.
Popatrzmy na inne narody: Franzuci kochają swoją flagę, Rumuni wzruszają się na widok swojej; kolory Zjednoczonego Królestwa to wzór już dizajnerski, widniejący na koszulkach, modnych portfelach i majtasach. Nie zacznę się nawet rozpisywać, co o swoich kolorach narodowych myślą Amerykanie, ale myślę, że niektórzy owijają się w nie i tak śpią.
A my? Widzimy biało-czerwone i jęczymy z obrzydzeniem: "Znowu PIS". Ewentualnie wspominamy porażki reprezentacji Polski w piłce kopanej.
Że problem istnieje, potwierdza choćby fakt, że polscy wolontariusze na Euro będą mieć stroje zielone, bez jakiejkolwiek symboliki narodowej.
Ja mówię: veto.
Chociaż jedna moja znajoma z pasją twierdziła, że teraz nie należy się już chlubić przynależnością narodową, bo dowodzi to strasznej zaściankowości, tylko szczycić się z bycia kosmopolitą, obywatelem świata. Nie ma nic złego w tej filozofii- ale nie o chlubienie się mi chodzi, nie o zadęcie wszechpolskie (notabene, to podobno Młodzież W. jest inicjatorem akcji z literkami. Peszek ja mówię, żeby obrócić to na naszą korzyść), a o nieobecność wstydu na widok symboli kraju. O miłe ciepło, ogarniające człowieka na widok orła/sokoła/herosa, czy co tam powiewa na sztandarze.
Ja, obawiam się, czuję przede wszystkim niechęć.
Dlatego w ramach walki z tym złym chwastem, zasianym przez małych ludzi, wzięłam rozdawane przy "elce" nalepki w kolorach biało-czerwonych i zobaczę, kiedy i na co odważę się je przylepić.
Idźcie kolorować literki, ludzie :) Zobaczymy, czyja literka ma najintensywniejszą czerwień :P

Batik- faza pierwsza :) Dojdą jeszcze naszywki, lub haft, jeszcze nie postanowiłam.


wtorek, 17 kwietnia 2012

O batikach, tworzeniu i kolorze słów kilka, nie zawsze moich

Pierwszy weekend warsztatów batiku za mną.
Doświadczenie kapitalne, wspaniale również było się znaleźc w grupie innych zapaleńców- czy powinnam raczej napisać: zapaleńczyn, jako że wszystkie dziesięć osób to uczestniczki, nie uczestnicy warsztatów.
Zdumiewające, ale mężczyźni widno nie interesują się technikami farbowania tkanin :P
Pierwszy dzień upłynął na testowej produkcji małego skrawka tkaniny, a następnie przygotowawczych pracach nad materiałem głównym- wielkim białym prześcieradłem.
W niedzielę- kontynuacja prac, ręce powalane barwnikami, od czasu do czasu skropione rozgrzanym woskiem, pracowite nanoszenie wzoru na płachtę w jakże wygodnej pozycji na klęczkach, słowem: wszystko, czego potrzeba, żeby zażyć solidnego weekendowego wypoczynku :P
Bez drobnych starć się, oczywiście, nie obyło. Jakkolwiek mająca wiele wspólnego z rzemiosłem, praca polegała na tworzeniu. Na kreowaniu.
A w tej materii niewiele osób lubi tzw. palec szefa nad sobą. Osobę mówiącą, co i jak masz tworzyć.
Pierwsza taka scena miała miejsce, kiedy składałam materiał na różne sposoby, obmyślając, które złożenie będzie optymalne dla wykrojenia moich pumpiczków.
Niestety, dziewczyna, która będzie prowadzić zajęcia z szycia, miała dość dziwną, marnującą orgromne ilości materiału koncepcję, gdzie należałoby ułożyć wykrój. Próby powiedzenia jej tego były tyleż wyczerpujące, co bezcelowe. Zrobię, oczywiście, po swojemu - dziołszka przyniosła w niedzielę uszytą przez siebie krótką tunikę- bardzo ładną, nota bene- na którą, niestety, jakimś cudem zabrakło materiału z tego ponad dwumetrowego prześcieradła.
Shocker.
Inna osoba z kolei upierała się, że nie ma co szyć spodni z prześcieradła, i że lepsza będzie typowa afrykańska tunika.
Z tym, że ja nie lubię tych tradycyjnych afrykańskich giezeł. A mając szyć ubranie, wybiorę takie, które zechcę kiedyś założyć, dziękuję uprzejmie.
Na koniec materiał był ufarbowany, choć skromnie, tylko dwa kolory- ale za to piękne, kilkuwarstwowe żółcie i zielenie. Mokry i pozlepiany, nie dał mi jeszcze pełnego obrazu, jak to w całości wygląda, kiedy pojawiła się kolejna osoba, sugerująca z dużym naciskiem, gdzie powinnam dodać jeszcze wzorki, jakiego powinny być kształtu i w jakich kolorach.
A tego to ja bardzo nie lubię.

Niemniej były to tylko momenciki, nie do uniknięcia, jak sądzę, przy jakiejkolwiek pracy TFUrczej, odbywającej się w grupie- jakżeby inaczej: banda indywidualistów (lub indywiduów, jak kto woli) zamknięta w jednym pomieszczeniu, podbierająca sobie barwniki i opiniująca prace wszystkich naokoło :D Wyłącznie pozytywnie, ale z dodatkiem mnóstwa własnych rad, co nie zawsze jest najszęśliwszym pomysłem.
W każdym razie warsztaty te doprowadziły mnie ponownie do starego i wielokrotnie już przerabianego zagadnienia subiektywnego pojęcia piękna.
Dla wielu ludzi najwyższą formą sztuki jest abstrakcja- i cudownie, niech się nią cieszą, niech z niej czerpią. Sama polubiłam różne, mniej lub jeszcze mniej znane dzieła- choć z pewnością nie tak wiele, jak dzieł sztuki innych nurtów.
Ale jak można być tak aroganckim, żeby wciskać drugiemu człowiekowi swoje własne, subiektywne odczucia i przekonania?!
Jest to już zabronione w kwestiach religijnych i politycznych- myślałby kto, że sztuka będzie kolejnym logicznym krokiem.
Choć w naszym kraju wiele osób tak naprawdę nie przejmuje się tymi dwoma pierwszymi zakazami...
I tak dobrze, że w mojej grupie warsztatowej kolor nie jest na indeksie, raczej przeciwnie- ludzie porobili przepiękne batiki, barwne, różnorodne, a dwa- wybitnie abstrakcyjne- z przyjemnościa bym przygarnęła.

A skoro mowa o kolorze- cudowny cytat z Batchelora, podsumowujący całą kwestię lęku przed kolorami:

"[...]Chromophobia manifests itself in the many and varied attempts to purge colour from culture, to devalue colour, to diminish its significance, to deny its complexity. More specifically: this purging of colour is usually accomplished in one of two ways.
In the first, the colour is made out to be the property of some 'foreign' body - usually the feminine, the oriental, the infantile, the vulgar, the queer or the pathological.
In the second, colour is relegated to the realm of the superficial, the suplementary, the inessential or the cosmetic. In one, colour is regarded as alien and therefore dangerous; in other it is perceived merely as a secondary quality of experience, and thus unworthy of serious consideration.
Colour is dangerous, or it is trivial, or it is both."


piątek, 13 kwietnia 2012

Selected scenes from..

Przedwczoraj znowu naznosiłam do domu książek, sztuk około dwanaście.
Połowa to słowniki- leżały, nikt się nimi nie interesował, kątowały w stronę stosu makulatury, więc je przygarnęłam- ale też trochę beletryski. Salinger, Twain, O'Henry, Poe, Steinback, wszystko w oryginale. Leżało na kupce "do potencjalnego wyrzucenia" czyli "bierz kto chce"- to się nazywa trafić okazję, co? :D
W ogóle był to dzień bardzo przyjemny, z którego wieeele wiele godzin spędziłam na świeżym powietrzu- co mi się dawno nie zdarzyło, Gdańsk nie do końca jest miejscem, które by takiego powietrza dostarczało. No i w okolicy nie ma zbyt wielu pięknych miejsc, bez skorzystania z transportu publicznego nie ma szans się dostać do któregoś z zakątków z kępą zieleni.
A pogoda jest taka, że chciałoby się w ogóle nie wchodzić pod dach.
Poza tymi momentami- jak teraz- gdy zaraz obok jaskrawego błękitu nieba widnieją czarne, zbite i wciąż gromadzące się chmury... XD Od zeszłej soboty probuję wybrać się "na rower" i ciągle mi nie wychodzi- jak nie trzeba gdzieś pędzić i czegoś załatwiać, to pomagam koledze przy graficznym zleceniu- 7 godzin wytapiania sobie oczu blaskiem monitora. Sama radość :P
A Zuzek już przygotowany, koła napompowane, nowa blokada zakupiona..
Jutro też sobie nie pojeżdżę, w ogóle przez najbliższe dwa weekendy mam czas z głowy, bo idę na warsztaty farbowania batiku i szycia z niego afrykańskich ubrań :] Wszystko bardzo fajnie, tylko jutro muszę wstać z tego tytułu o 6 rano- co złem jest i straszną karą.
Tak czy inaczej- przedwczoraj pojechałam do Sopotu i czułam się jak z przykładowej powieści, której potencjalnym tytułem mogłoby być "Wygnaniec wraca po latach", fiue- nostalgiczne a tęskne myśli przepływały mi przez łepetynę, gdy tak krążyłam po lasach i sopockiej marinie.
Nie omieszkałam już wrzucić paru irytujących wszystkich fotek na znany portal społecznościowy, a dziś przedstawię dwie kolejne.
Ech, Sopot mój Sopot.



poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Szara Przystań i cham.

Dużo macie w swoim otoczeniu nieprzyjemnych ludzi?
Ja, być może z racji nie bycia zatrudnioną w żadnej firmie- będącej, jak wiadomo, podstawową komórką, dostarczającą szczęście i pogodę ducha ludziom dobrej woli- nie miałam ostatnio zbyt wiele styczności z takowymi.
Poza peerelowskimi pańciami ze sklepów, wymienionych w poprzedniej notce.
A w zeszłym tygodniu poznałam wybitnie nieprzyjemnego człowieka.
Fakt, że o tym aż piszę, dowodzi, jak wielkie było jego grubiaństwo. Siedziałam w oszołomieniu i prawie nie reagowałam, bo do końca spotkania niemal nie dowierzałam, że to nie jest (fajka) żart, że ktoś naprawdę jest w stanie w sobie pomieścić tyle prostactwa i się nie przewrócić. W skrócie to typ człowieka, który obcesowośc bierze za szczere stawianie sprawy, a grubiaństwo- za bycie rzeczowym.
Dopiero pytanie (w zamierzeniu chyba "ironiczne") czy w stare wierzenia pogańskie się też bawię, wybudziło mnie z tego zdumienia i dobitnie odparłam, że ja JESTEM poganką.
Chyba mnie ruszyło szydercze nazwanie tego "zabawą"...
Wtedy panek się uspokoił i wytonował nieco; nie wiem, być może coś w mojej postawie skłoniło go do tego. Przez pół spotkania bowiem siedziałam odchylona do tyłu, z mieszaniną zdumienia i obrzydzenia na twarzy. Prostując kwestię pogańską, wychyliłam się cała do przodu, i prawdę mówiąc chciałam mu dać po gębie- zabawa, doprawdy!..- co mogło być po mnie widać.
Nigdy nie umiałam przybierać pokerowej miny, co zrobić ^^

Przez dwa dni się zżymałam na chama i co i rusz stwierdzałam, że zrywam to parogodzinne ledwie znajo.
Ale potem zmieniłam zdanie- tacy ludzie to nieoceniony trening!
Raz- na kontroę własnego gniewu.
Dwa- na radzenie sobie z tego typu figurami.
Trzy- to nadal mnie fascynuje. Jak można wyrzucać z siebie niemal wyłącznie inwektywy, mające dowieść, że świat=idioci, mój drogi ja=nadzwyczajny.
Sa dwie możliwości: albo facet ma potworne kompleksy i niskie poczucie własnej wartości, które pokrywa butą, albo jest totalnym dupkiem.
W razie tej drugiej ewentualności nie omieszkam mu tego udowowodnić raz czy dwa. ^^ Czy czterdzieści. W celach terapeutycznych, oczywiście.
Dziwy, powiadam Wam. Dziwy.

Ja zaś się pochwalę nowym swoim dziełem- nie żeby miało to wywołać jakiekolwiek reakcje, pff: mam nową piosenkę.
Proces tworzenia był niezły: od kilku dni bawiłam się nową kompozycją, zmieniałam nieco, i w końcu ustaliłam wersję ostateczną.
Dopiero POTEM przysiadłam do poszukiwań tekstu, otwieram wiersze Tolkiena- i trzeci wiersz, jaki przeczytałam pasował jak ulał.
Metrum, ilość tekstu, po prostu wszystko pasowało idealnie do muzyki.
To znak, powiadam *_*

Bilbo's Last Song (At the Grey Havens)

Day is ended, dim my eyes,
But journey long before me lies.
Farewell, friends! I hear the call.
The ship's beside the stony wall.
Foam is white and waves are grey;
beyond the sunset leads my way.
Foam is salt, the wind is free;
I hear the rising of the sea.

Farewell, friends! The sails are set,
the wind is east, the moorings fret.
Shadows long before me lie,
beneath the ever-bending sky,
but islands lie behind the Sun
that i shall raise ere all is done;
lands there are to west of West,
where night is quiet and sleep is rest.

Guided by the Lonely Star,
beyond the utmost harbour-bar,
I'll find the heavens fair and free,
and beaches of the Starlit Sea.
Ship my ship! I seek the West,
and fields and mountains ever blest.
Farewell to Middle-earth at last.
I see the star above my mast!

(John Ronald Reuel Tolkien)

piątek, 6 kwietnia 2012

Pani kierowniczko, podwawelska!

Poza intensywnym czytaniem- nie mogę się doczekać, aż skończę tego Barkera. O ile barrrdzo podobała mi się "Imajica", a "Kobierzec" zaciekawił, "Potępieńcza gra" miała słabe zakończenie, a już to "Wielkie sekretne widowisko" jest najzwyczajniej w świecie nudne.
A może mi się autor opatrzył, czy też raczej- jego schematy, niezmienne jak styropian (przez 7,5 miliona lat).

Oddryfowałam. No więc poza intensywnym czytaniem, ostatnio bardzo intensywnie szyłam.
Tak.
Uszyłam pokrowiec na fotel- prawie skończyłam, teraz zostały sprawy wykończeniowe, nudne i tak naprawdę niepotrzebne, więc nie wykańczam, fiuu-, pokrowiec na senegala, zaczęłam przerabiać spodnie, i przygotowuję już materiał na futerał dysku zewnętrznego.
Szycie zaś usiane jest pułapkami (parafrazując pewną kaczkę...). Bowiem, jeśli skrzynie i pudła zdradzą braki któregokolwiek z Niezwykle Potrzebnych Elementów, trzeba się wybrać do sklepów.
A sklepy w Gdańsku- parafrazując z kolei pewien film- mogą być zajebiste.
Ja osobiście te konkretne miejsca nazywam skansenami peerelu. Sklepy, gdzie niepodzielną władzę sprawuje "pańcia za ladą", gdzie klient jest traktowany jak największe utrapienie-przyłazi, cham, i jeszcze coś chce- jakie mogło spaść na sprzedawcę, gdzie można zostać spoliczkowanym spojrzeniem, a zdekapitowanym tonem, jakim wypowiedziano "do widzenia" (o ile wypowiedziano), gdzie trzeba powściągać automatycznie narzucającą się chęć pośpiesznego zdjęcia czapki, by ją następnie pomiąć w dłoni.
No i dobrze by było mieć podwawelską.
Słowem- sklepy pod szyldem "Nie widzi, że jem?!" :D
Takich miejsc odkryłam w Gdańsku już kilka, i naprawdę coraz bardziej mnie kusi, żeby zrobić swoistą mapę miasta, mapę po tych wysepkach, gdzie przechowano pieczołowicie perły jedynego słusznego systemu.
Sklep ogrodniczo-nasienny na Kartuskiej.
Kasy i informacje PKSu w Gdańsku Głównym.
I pasmanteria na ulicy Garbary.
Taaak... Szczęścia przeżyłam co niemiara, jao że dwa z powyższych musiałam odwiedzić w poszukiwaniu materiałów, potrzebnych mi do pokrowca na bęben.
Którym to dziełem zamierzam się teraz pochwalić (powinnam jedynie przeszyć pas, żeby był krótszy- w tym momencie senegal obija mi sie mocno o udo i raz omal nie zbiłby mnie z nóg XD )



I przyjemna niespodzianka: dzisiaj na warsztatach nie oszczędzałam dłoni, i byłam pewna, że a) spuchną, b) na pewno będą bolały, c) a już na pewno-na pewno wyjdą na nich siniaki.
Nie spuchły. Nie bolą. A siniaki nadal nie mogą się zdecydować- wychodzić, czy nie.
Ot, zbawienna moc transu muzycznego..

wtorek, 3 kwietnia 2012

London calling

Grzech byl Jezusem.
Maryją była Fasolka, a piątka przemarźniętych osób- gniewnym tłumem. Przemaszerowali, raźno pokrzykując, przez szerokość Sopotu, a jak mi potem wyznała FAsolka, przez cały ten czas nie mogła myśleć o niczym innym, tylko jak bardzo ma ochotę na piwko :P
Mogłabym, oczywiście, napisać, że Jezusem był Grzechu/Grzegorz/Grzesiek, ale to pozbawiłoby mnie jakże smacznego zdania otwierającego.
Mam teraz szlajfkę rabina, na wypadek, gdyby zaistniała impreza kostiumowa, dotycząca żywotu Briana i Frontu Wyzwolenia Judei.

Wróciłam do dawnych nawyków czytelniczych.
Książki leżą sztaplami wszędzie, piętrzą się na każdej powierzchni płaskiej: na pianinie, na parapecie, biurku, podłodze... Pochłaniam je z łapczywością, która nawet mnie zdumiewa; Bachelor do śniadania, Clarke do autobusu, Barker wieczorem, itd.
I odkryłam, że mam ostatnimi czasy dziwną właściwość przyciągania pewnego określonego rodzaju książek.
Londyn.
Był taki moment w tym roku, kiedy razem z grupką znajomych zaczęliśmy planować wypad do Londynu- ale rozeznanie się w cenach, rosnących z każym dniem, im bliżej Euro, kazało nam odwiesić ten plan na jakiś nieokreślony czas.
Niemniej geni loci zostały szturchnięte. Idea poszła w eter.
I oto 80% książek, po jakie sięgam, są o Lądku.
Ktoś znajomy- akurat też tam był wybył. W filmach, jakie oglądam- gdzieś się ono miasto tam przewinie, choćby w tle- żeby nie było, nie dobieram tytułów pod tym kątem.
"Nocny burmistrz" Kate Griffin. "American boy" Andrew Taylora. Ba, nawet książka, wyciągnięta na chybił trafił z bagażnika A.- swoją drogą, czy to nie Gaimanowsko-Nigdziebądź-londyńskie? Obwoźna biblioteka, dostępna tylko wtajemniczonym?
No, poza książką, której akcja zadziewa się w Londynie, oraz jakimś smacznym romansem historycznym, wyłowiłam z bagażnika cudów ----"Kod Leonarda da Vinci"- co L. ogromnie zdziwiło, ale, jak to znajoma trafnie ujęła, jest to książka, którą przyjemnie i lekko się kartkuje. Tu poczytasz kawałek, tam kawałek, jakaś sensacyja, tu pogoń, tu wielki suspens- miło i bez wysiłku.
Tym samym weszłam w posiadanie już dwóch książek Dana Browna; za żadną nie dałam talarów, same do mnie trafiły, oddane.
I tak się zastanowiłam: czy ja chciałabym zostać autorem książek, które się oddaje? Przekazuje dalej w świat bez żalu?
Hipokryzja- oczywiście, że tak.
Chciałabym być autorem książek, a nie czarujmy się: fakt, że powieści Browna płynnie zmieniają właścicieli, wynika midzy innymi stąd, że ogromna masa ludzi je przeczytała lub posiada na własność.
ZNA je.
Zaś ciemna strona powieści sensacyjno-przygodowej polega na tym, że ich żywotność na półce jest bardzo krótka. Kiedy na końcu, w wielkim pokazie pirotechnicznym, zostaje zdemaskowany cały spisek, nie bardzo jest do czego wracać- chyba, że ma się ochotę uraczyć kawałkiem akcji, gonitwą, sensacyją... Niemniej wszystko jest wyjaśnione, książka może iść dalej.

---to pewnie bardzo niepopularne teraz, powiedzieć, że się trzyma na połce książki Browna, ba- że się je co jakiś czas poczytuje. Ale to prawda jest, i nawet jeśli ktoś czułby w tej chwili potrzebę wyzłośliwienia się na taki upadek mojego intelektu- nie rusza mnie to za grosz.
Dopiero niedawno bowiem dotarło do mnie z całą jasnością, że ja już od jakiegoś czasu podświadomie unikam ludzi cynicznych. Po prostu nie spotykam się z nimi; nie szukam kontaktu---nie, to za mało powiedziane.
Wzięłam ich na wstrzymanie.
Cynizm jest nową wiarą naszego wieku.
Być cynicznym to dla wielu ewidentnie równoznacznik bycia inteligentnym. Cyniczny- czyli bystry obserwator rzeczywistości. Nie tylko obserwator- kontestator, krytycznie nastawiony, dodajmy.
Jest to założenie błędne, naturalnie; cynicy są najbardziej nieszczęsnymi ludźmi pod słońcem, i mogłabym im nawet współczuć, gdyby mnie tak nie męczyli.
Zupełnie natomiast mnie nie interesuje przekonywanie kogoś, że zachowuje się jak karły z "Ostatniej bitwy" Levisa. Biedne, nieufne, wystraszone karły, widzące ciemną ścianę tam, gdzie tak naprawdę rozciąga się słoneczny widok.
Ale to nie moja bitwa.

niedziela, 1 kwietnia 2012

"Oczy, w których bezmiar w dzikie zamarł szaleństwo".
To wers z jakiegoś wiersza, który kiedyś, przy kartkowaniue jakiegoś tomu poezji, wytrawiło mi na siatkówce i wypaliło w pamięci.
To zdanie odzywa się echem w mojej głowie niespodziewanie, a często; czasem zasadnie, czasem bezzasadnie.
Ale nie mam strofy, która opisałaby dziwną właściwość moich oczu, odkrytą niedawno.
Siedzę sobie, siedzę.
Siedzę.
A tu coś łaskocze mnie po policzku.
I znowu.
Siedzę sobie, siedzę.
Siedzę.
A ja płaczę.

Kiedy to się stało?