poniedziałek, 31 października 2011

Curandera

Wojciechu- to.
Nie mam czasu nic pisać, ani czytać- biblioteka, śmierdząca kafejka publiczna, tykający licznik czasu -_-

czwartek, 27 października 2011

Chwilka w cywilizacji

Wczoraj dredy poszły zimować, ja zaś po półtoragodzinnym rozczesywaniu mogłam swobodnie zanurzyć dłoń we własne włosy.
Przyjemne uczucie; dlatego na razie dredy prawdziwe poczekają, ja jeszcze chwilę pocieszę się miękkością loków i pukli i fokli- w ich stanie naturalnym.
...No, prawie naturalnym :P

Tymczasem dowiedziałam się, że już od jakiegoś czasu budzę grozę wśród dzieci w naszej kamienicy.
I to nie swoją aparycją, przeciwnie- swoją niewidzialnością.
Oto, co dzieci wyznały Fasolce, a ta skwapliwie mi to opisała w liście:
"To pani kot?- spytały dzieci pielącą ogródek Fasolencję, wskazując przy tym siedzącą na parapecie Kojotę.- Bo my ciągle tu tego kota widzimy. I czasem - dodały z przejęciem.-słychać, jakby ktoś na pianinie grał. I czasem jakieś tak straszne rzeczy (w tym momencie pochylona nad listem Mari zrobiła obrażoną minę), że się baliśmy tędy przechodzić!" (jakoby ogłosili drugą Gwiazdkę; zasłużona duma i rozradowanie wielkie jęły bić ze mnie na podobieństwo aureoli :D)
Ja zakładałam, że szczególną grozę budzi "Aria wiedźmy", może jednak chodzi o Vollenweidera- czasami delikatne precjoza, nierozważnie na pianinie ustawione, spadają zeń, kiedy gram "Taniec masek". Kiedyś sobie przy tym kawałku jakiś palec wybiję, powiadam wam.
Jestem tedy postrachem dzieci.
Choć jeden cel w życiu osiągnięty, go me.
Nie wiem, co na to Młodsza, która -jak stało się dziś wiadome- spodziewa się synka, a moją propozycję, by nazwać go Mervin, potraktowała wymownym milczeniem.
Ma rację.
"Leoncjusz" będzie lepszy *_*
Albo "Kwapiniusz Dagomir Lesław".
Ale może w którymś wieku chłopiec i tak zażyczy sobie, by zwać go Loretta, któż to przewidzi.

Tymczasem przede mną kilka dni lekarzy, fryzjerów oraz odświeżania i ponownego gruntowania znajomości- niemal czuję się, jakbym w życie wcielała grę "The Sims". Spada poziom "Znajomości"- ludzie Cię nie poznają.
A czasami przeciwnie- im większy poziom znajomości tym bardziej jest jasne, jak bardzo się w istocie nie znamy... XD
To jeszcze nie jest TEN rysunek, o którym mówiłam, Wojciechu.
Ale już niedługo :)

sobota, 8 października 2011

Wpis na ruski rok

Jedliście kiedyś czekoladę z solą?
Ja właśnie jem, bardzo dobra, polecam.

Od tygodnia nie mam sieci, i stan ten nie ulegnie rychło zmianie, ponieważ bamberski żywot nie wymaga posiadania łączności z jakimś "światem", z jakąś "cywilizacją";
więc nie spodziewajcie się częstych wpisów, komentarzy ni reakcji ode mnie. Tak, jak zasugerował Wojciech, chyba wypadnie mi się zająć różnymi wypełniającymi czas rzeczami, które pozwolą mi nie myśleć o izolacji.
Jeszcze trzy miesiące. Powinnam dać radę.

Jeden z moich kolegów w pracy- bardzo miły, swoją drogą- był zdumiony moim planem nie pozostawania w tej firmie dłużej, niż to absolutnie konieczne, a mi aż zabrakło z zaskoczenia słów, którymi mogłabym mu rzecz wyjaśnić (ale próbowałam tak czy inaczej ).
Siedzę już tu rok. W Polsce- już blisko dwa lata.
I myślę, że to wystarczy.
Tym bardziej, że w jaki to niby sposób firma mnie zachęca do pozostania tam? Takimi zniewagami, jak ta, gdy podczas próby przemówień z okazji rozpoczęcia produkcji- przemówień, które tłumaczyłam na polski i angielski przez TRZY BITE DNI, tyle ich było- podczas próby, zanim zaczęłam czytać polską wersję, pan Japończyk G.zwrócił się do reszty Polaków w sali - większości z podlegającego mu działu- i polecił im, żeby pilnie mnie słuchali i poprawiali mnie, ilekroć moje sformułowania będą "impolite".
Zatrzęsło mną.
Przez ostatnie kilka lat dużo pracy włożyłam w opanowanie kontroli nad gniewem, i nieźle mi idzie, ale w tamtym momencie moja twarz chyba zdradziła, co sądzę o tym pomyśle, bo tylko dwukrotnie ludzie się odważyli mnie poprawiać, i zresztą bezsensownie, co im szybko udowodniłam (powtórzenia, nietrafne sformułowania, przeinaczające znaczenie oryginału- którego wszak nie znali).
Po pierwszej fali wściekłości ogarnął mnie śmiech pusty: mają mnie poprawiać ludzie, dla celów komunikacji z którymi musiałam znacznie uprościć swoje słownictwo. Ludzie, nie mogący "za Boga skojarzyć, skąd to było: 'Imię jego...cośtam, sześciedziąt sześć'. Z filmu jakiegoś?.."
Ludzie, wydziwiający, że używam tak tajemniczych słów, jak "apanaże", czy "traktament".
Gombrowicz is in da house, po prostu.
To był kwiatek nr jeden.
Kwiatek nr dwa: ja wykonałam wszystkie tłumaczenia (zmieniane beztrosko co i rusz przez jebanych Japońców, którzy, zakochani w swojej elokwencji, udziwniają, dopieszczają, cyzelują, na dwa dni przed próbą ostateczną, i zadowoleni), ale moje tłumaczenia na angielski zostaną przypisane komuś innemu.
Tak: ktoś inny zostanie przedstawiony jako tłumacz angielskiego, mianowicie dziewczyna, która będzie czytać z kartki moją pracę.
Zgadnijcie, kto w ogóle to zaproponował...

A kolega robi okrągłe oczy, że ja w styczniu widzę się na Wyspach, na Hawajach, na statku płynącym do Stanów- a nie w zapyziałym wykrocie.

Dlatego, przygotowując się do tej całej ceremonii, co i rusz dostaję ataków wesołości na myśl, jak mogłabym przygotować rozmaite atrakcje. Np. rozpocząć fetę słowami "Szanowni Państwo
Na sam początek- niech będzie pochwalone światło Allaha, gdyż dzięki jego błogosławieństwu tu się dziś zebraliśmy. Allah akbar!"
Ewentualnie wdać się w szczegółowe wyjaśnienie, co oznacza tytuł tradycyjnego tańca japońskiego, który odtańczy córka suczy, a który brzmi "Kamuro".
"Kamuro" to dziewczęca fryzura na pazia.
Ale też "kamuro" to służąca prostytutki wysokiej klasy z Yoshiwary.
Hmm, które wyjaśnienie bardziej przypadłoby do gustu publiczności, I wonder...

Ale fakt jest faktem: pora ruszać swój świat z posad, porzucić doki i - up up and away!