sobota, 24 grudnia 2011

Świątecznie

Druga przygoda z tanią kuszetką i tym razem udana.
Kiedy konduktor wtargnął do przedziału oddać nam bilety, byłam przez chwilę przekonana, że bezczelny pobudził nas o 3, góra 4.
a to była 7, właśnie wjeżdżaliśmy do najdalej położonych dzielnic przedgdańskowych.

Wrocław jest porozdzierany rozkopami, (luojhyh. Oto wyraz twórczej, acz ślepej aktywności Fasolki, która nie daje mi pisać notki) zieje w człowieka szramami po szynach tramwajowych i pomniejszych osiedlach. Miasto przechodzi teraz masową operację plastyczną, która podciąga, zbiera i łata, co się da, z bezdennych rowów sterczą, jak zapomniane narzędzia chirurgiczne, żurawie i koparki, metalowe płoty i rusztowania.
A na Euro będzie już śliczny, wypudrowany i przystojny, z fontanną, girlandą i zeppelinem. Magia dobrego podkładu...
Zatrzymałam się, standardowo, w jednym z pubików, tworzących szereg rozkosznych komórek, wypełniających puste przestrzenie pod starym przedwojennym wiaduktem.
Puby się tam znajdujące są błogosławieńśtwem i nie tylko dlatego, że to jedyne miejsce, gdzie można poczekać na pociąg. Jak jeden pubik się znudzi, można się przejść do następnego. Do tej pory zwiedziłam trzy, niektóre kilkakrotnie; w tych ulubionych leci zawsze przyjemna muzyka, Depeche, NIN, blusik, rock, Placebo... Najlepsze, że niemal identyczne miejsce znajduje się w Tokio, 5 minut piechotą od stołecznego teatru Takarazuki.
Co do tej ostatniej- okazuje się, że jestem spaczona dokumentnie i nawet parę lat z dala od tego teatru tego nie zmieniło.
Ostatnio koleżanka podsunęła mi pod nos prostokątny, sztywny arkusik, pytając, co to jest.
Spojrzałam; zarejestrowałam pokryty wzorkiem, bladozielony papier o falistych brzegach, zdobne liternictwo i znak na "takara" (skarb) i rzekłam półprzytomnie: "To bilet."
Oczywiście, dokładniejsze wczytanie się w treść ujawniło, że był to luksusowy, zdobny dowód dokonania zakupów w sklepie z biżuterią. Ale fakt pozostaje bezsprzeczny, pierwsze skojarzenie jest obciążające.
Życzę wszystkim radosnych, zdrowych i pogodnych świąt, cokolwiek świętujecie :)

czwartek, 15 grudnia 2011

Nordcon 2011

No i po.
Jak zwykle po Nordconie, przez pierwsze dwa dni przeżywałam ostry zgrzyt przy zderzeniu z rzeczywistością i zastanawiałam się, czy te kilka dni się faktycznie wydarzyło.
Ten Nordcon był--- specyficzny.
Przebrało się masakrycznie mało osób, może kilkanaście, góra dwadzieście parę.
Nasza czwórca oczywiście się przebrała, standardowo zaliczyłam też Okolicznościowe Nordconowe Uszkodzenie Ciała, Argh, w skrócie ONUCA, choć nie tak poważne- mam nadzieję- jak ostatnio.
Rozwaliłam sobie ścięgna pod kolanami, przez większość konwentu zajmując się --- tańczeniem.
Tak.
Przespałam kilka fajnych prelekcji, spóźniłam się na jedyny konkurs, na który chciałam iść (a który miałam spore szanse wygrać, jako że był to konkurs potterowski, a ja czytuję serię pani Rowling średnio raz na rok. Całą lub wyrywkami), a także przegapiłam ze dwa występy Sunandy -żałuję! żałuję! kajam się!- bo--> tańcowałam do świtu -_-
Rekordem byłaby dziesiąta rano w sobotę, gdyby nie to, że w niedzielę położyłam się spać dopiero o osiemnastej (po całonocnej i porannej balandze) XD
Taniec, tak... Pod tym względem trafiłam do tanecznego raju: dwa parkiety, na każdym leciało co innego, ale na jednym przez większość, a na drugim przez mniej więcej połowę leciało coś, do czego chętnie skakałam.
W Piekiełku- rock, latino i funky, oraz kawałki pod węża, a w Czarnej Dziurze- trip-hopy, electro i psychodele najznamietniszego sortu. Plus- z wyjątkiem ostatniej nocy- parkiet okupowany przez góra 4 osoby.
Me likey :)
Me clearly doesn't like to share... >:D
Dopiero parę dni po konwencie odkryłam na boku i biodrach sine pieczątki po palcach i zastanawiam się, który z kolegów mnie tak urządził. Ja stawiam na pana, taniec z którym składał się niemal wyłącznie z samych piruetów i jak już puścił partnerkę w spin, to żeby ją zatrzymać, musiał ją silnie capnąć w locie, inaczej zaliczyłaby bliskie spotkanie trzeciego stopnia z filarem lub ścianą.
Powinnam być chyba zatem wdzięczna -_-
Ach, no i poszłam na mini-warsztaty ATS'a :]
Powiem tyle- tribal w glanach. Mm-mm, goodness gracious :D
Moja stopa drgała jeszcze w bolesnych konwulsjach przez dobry kwadrans XD
Generalnie rzecz wygląda tak: ja jestem zwolenniczką tańców żywiołowych, dzikich, wypijających z człowieka wszystkie siły do cna, stąd, choć doceniam tango czy flamenco, są one na dłuższą metę zbyt kostyczne dla mnie, zbyt sztywne. Moje ulubione to taki np.funky dance, czy afro jazz, a także współczesne dziwadła. W ramach uzupełnienia ich wyprostowanymi i wyprasowanymi formami klasycznymi planowałam, wróciwszy do 3miasta, pójść sobie na balet dla dorosłych.
Ale po warsztatach Sunandy zastanawiam się, czy by dodatkowo nie rozruszać trójmiejskich tribalowych kontaktów i, hm hm, nie spróbować ATS'a?...
Szczególnie po jednym tańcu Agi i jej tribe'u myśl ta zaczęła mi brzęczeć mocno w głowie.
Dość powiedzieć, że ja i F. chyba dopiero po zakończeniu się tego tańca wzięłyśmy głębszy oddech.
Dziewczyny tańczyły do kawałka, wklejonego na dole notki, i wierzcie mi na słowo, jeśli powiem, że choć teledysk jest świetny, to z powolnym tribalowym tańcem ten utwór jest jeszcze bardziej potężny.

A na koniec- zagwostka psychologiczna.
Przyznam nieskromnie- dobra, oszołomiło mnie to znacznie, i jak zwykle odebrało zdolność składnego mówienia-, że zebrałam sporo pochwał i komplementów za moje hołubce, i cieszyłam się z tego jak dziecko. A nie powinnam! Bo ja nic takiego nie robię, to tak samo wychodzi, nie wiem, czy to można nazwać jakąkolwiek moją zasługą. Se tak, dylam.
Pianino- ba, to co innego. Nad tym pracuję, zmagam się, "przeżywam uniesienia i cierpię katusze" :P Moja niemoc i brak umiejętności mnie przygnębiają, sukcesy radują tylko przez chwilkę, a po chwili znów w nie wątpię.
Pochwała odnośnie gry powinna mnie uskrzydlić, że ho!
I oto na N-conie był koleś, który chodził za mną i komplementował moją grę, i to ze znawstwem, ba: on komplementował moją najbardziej lubianą przez mnie część mojego ciała, czyli dłonie (swoją drogą, gdzie ja to czytałam? że komplementowanie czyjegoś ciała to jakiś absurd? zgadzam się z tym, niemniej tak właśnie było: facet chodził i komplementował różne kawałki O_o)
Lubię właśnie takie dłonie, jakie mam szczęście mieć :P
Nikt się nimi nie zachwyca, ale nic nie szkodzi, ja się nimi zachwycam nieustannie :3
Nie za drobne, a stosunkowo długich kanciastych palcach i wydatnych kostkach, które z wiekiem staną się jeszcze bardziej wydatne, i- daj Cthulhu- kościste.
Nic lady-like, kobiecego, chudziutkiego i omdlewającego, o glutkowatych, bezkościstych palulkach :P
No więc facet chodził, podziwiał, prawił mi komplementa, kórych nie spodziewałam się nigdy usłyszeć- m.in. o moich ślicznie kanciastych palcach- a ja-go-olałam O_O
Nie wiem, co mnie opętało!
Do tej pory nie mogę przestać patrzyć sobie w wewnętrzne oko z osłupieniem i pogardą.
Nie chodzi tu o żadną romancę, ale moje panie, powiedzcie: ile razy usłyszałyście dokładnie taki komplement, o jakim marzyłyście? Nie o oczach, czy uśmiechu, ale taki specjalny i idealny? Jak wiele, to nie piszcie dokładnie, ile, bo będę zazdrościć :P
And here goes moi -_-
Mount BLANK XD
Chyba dam ogłoszenie w azecie: uwaga, zgubiłam mózg i wszelkie ośrodki kojarzące. Jak ktoś znajdzie- niech nadepnie lub odstrzeli, to i tak będzie łaskawszy traktament, niż ten, na który ten nieszczęsny organ zasłużył.

Komplemenciarzu- niech Ci karma sprzyja, i poniewczasie, ale - dzięki! :D

A tu ten przeboski kawałek, do którego część Sunandy zapląsała:

niedziela, 4 grudnia 2011

Dead man's tale

Przygotowania do Nordconu w toku.
Wczoraj wykańczałam kostium i prawie wysadziłam chałupę w powietrze, więc wszystko po staremu.
Po pokoju walają mi się teraz resztki układów scalonych, wężoidopodobne kłębowiska kabli i przewodów, w powietrzu unosi się subtelny zapach kleju.
Jakkolwiek po Nordconach wracam zawsze wykończona i niewyspana, myśl o tych kilku wycieńczających, niszczących szare komórki dniach jest moim - upiornym cokolwiek- światełkiem w tunelu.

Najlepsze, że decyzja o zakończeniu współpracy z firmą przyszła w momencie, kiedy zaczęłam lubić swoją pracę.
Naprawdę- lubię ją, oczywiście do pewnego stopnia, i nie co dzień.
Wyjąwszy fakt, że codziennie muszę patrzeć na sucz, i to, że co najmniej raz w tygodniu idę w szarugę, ulewę, mróz i przez ciemność, do fabryki na piechotę, to praca jest całkiem w proządku, szczególnie odkąd dostałam przydział nowych obowiazków i nareszcie robię coś konkretnego, jestem za coś odpowiedzialna.
Ale z wielkiej oddali, zza wielkiego lądu, znad morza, dochodzą do mnie echa planów i pomysłów moich ludków. Kursy. Szkolenia. Spotkania. Przedsięwzięcia. Wielkie wyprawy. Drobne przyjemności. Życiowe zmiany.
I staje się dla mnie jasne, że odsuwanie tej decyzji w nieskończoność będzie mi stopniowo odbierać coraz więcej odwagi, aż w końcu ocknę się tuż przed emeyturą ze świadomością, że przeputałam cały czas, kiedy człowiek jeszcze jest w stanie coś z tym życiem zrobić, w zamian za jakieś tam bezpieczeństwo finansowe.
Chrzanić to.
Dead men need no money.

Trochę słodkości na koniec:

sobota, 26 listopada 2011

Shroud of false

Umilam sobie rzeczywistość w pracy poprzez np.zostawianiem na biurku- przed planowanym wolnym- karteluszkow pobazgranych nazwami różnych egzotycznych miejsc. Takie nieuważne notatki, wiecie: Angola, Equdaor.
Potem wracam do pracy i z ciekawością obserwuję efekty; teraz np.ludzie uwierzyli bez zastrzeżeń, kiedy na sprytne pytanie, gdzie spędziłam "chorobowe", odparłam, że na Dominikanie O_o
Odparłam, nadmieńmy, głosem schrypniętym, pomiędzy jednym kaszlnięciem a drugim.
Ale to pewnie przeziębienie wynikłe z różnic klimatycznych między Dominikaną a Polską, bez ochyby...
Z tego na pewno da się jakoś zrobić pieniądze: wkręcanie ludzi nie może być AŻ TAK łatwe, nie ma zatem innego wytłumaczenia- ja mam zwyczajnie talent!

Choć miałam obawy, czy w związku z tym nowo odkrytym sportem nie pojawią się problemy, gdy poproszę na wolne z okazji Nordconu (przyczyn, oczywiście, nie zdradzałam, po co to komu wiedzieć). Takie to, widzicie, kopanie dołków pod sobą; ale nie mogę się powstrzymać!... Ludzie, którzy łykną każdą bajkę, tworzą pokusę nie do odparcia.

Dziś przystąpiłam do wstępnych prac nad strojem- jako, że przyśnił mi się zwyczajowy, przednordconowy straszny sen o tym, że pojechałam tam bez stroju XD Co sobie uświadamiam dopiero, wchodząc na miejsce konwentu i widząc wszystkich przebranych znajomych -_-
Niepokoi mnie tylko, że na sieci jest tak cichutko odnośnie imprezy; tak, jakby nic się nie szykowało. Dobry znak, czy raczej zły?... Konwencja taka-se, co z reguły zwiastuje dobry konwent, ale ta cisza, ta cisza.... Niepokojąca. Ktoś tam w ogóle jedzie?
Już widzę, jak przybywam, i poza portierem i strażą nie ma nikogo, hotel jest mroczny i przykurzony, puste korytarze ciągną się kilometrami, i tylko co jakiś czas rozlega się echo minionych Nordconów, jakiś widmowy śmiech, szczęk butelek, odległe "Ssij!.." - i znów zapada głucha cisza XD

Ze smaczków pracowych: jak myślicie, co znaczy autorskie tłumaczenie "Refuse difference"?
Mała podpoowiedź: to nalepka na śmietniku.
Dwa inne smaczki to wymowa angielskich słów przez Japończyków, która dostarcza mi nieustającej radości, szczególnie kiedy mówią "go to meeting", co brzmi zwykle jak "goat meeting" (szatan!), oraz kiedy próbują wymówić skrót, złożony z liter "PLC".
Wersja japońska raduje szczególnie panów, choć ich dekoncentruje na moment.

Tymczasem rzeczywistość skrzeczy, jedna z brygadzistek na szwalni skarży się, że musiała dać podwładnej wolne, z uwagi na problemy rzeczonej z progeniturą. Podwładna została mianowicie wezwana do szkoły przez katechetkę, poneiważ jej dziecko----- narysowało w zeszycie diabła!!
Wiadomo, od tego się zaczyna: najpierw diabeł w zeszycie, a potem kurs karate i wreszcie płonący kościół XD
Usłyszałam to i nagle zapragnęłam mocnego shota tequili. Zanim zaczną serwować w pubach wodę święconą -_-
W takiej sytuacji chyba nie powinnam się chwalić, że jeden z moich rysuneczków na DeviantArcie został zaproszony do galerii "Satanic Babes"?
...Jak też nie powinnam chyba mówić adminom owej galerii, że rysuneczek przedstawia w istocie mężczyznę...
Bogowie, moje życie to same tajemnice i niedomówienia!!

Fajna choreografia do jeszcze fajniejszej piosenki, check it out :D

poniedziałek, 21 listopada 2011

I have a dream

Ale by się zdziwiły tajne służby zdrowia, gdyby przechwyciły mojego smsa do domu, smsa z listą tego, co ma mi rodzina przysłać w grudniu.
Ja jednak, będąc istotą do szczętu wyzbytą instynktu samozachowawczego, niniejszym ujawnię tu treść tego smsa :D
"Fioletowa bluzeczka, elfie uszy, paczka małych gumeczek (na komodzie), różowy grzebień, kabel z kompa, duży czarny T-shirt z Cthulhu, zielone męskie bokserki i bordowy włochaty golf ^^ "

Już słyszę złowrogi łopot kaftana na korytarzu i grzechot przesyuących się, małych wesołych pigułek...

Na moim starym blogu odezwał się pewien nieznajomy, pytając o namiar na nowego bloga.
Nim podejmę decyzję, co zrobić, muszę wyznać, że przejrzałam sobie kilkanaście wpisów z tamtej lokalizacji, i zalał mnie ogromny wstyd.
Każda jedna notka z owych przejrzanych ma w tle mniej lub bardziej czytelną wiadomość: NIEDŁUGO STĄD ZWIEWAM.
Wielkie "niezagrzewanie miejsca" na rubieżach cywilizacji miało potrwać jeno chwilę, aż ustaną burze i nawałnice, pojawią się trzy małe literki przed moim nazwiskiem, a ja ogarnę temat i coś postanowię.
Ba, miałam nawet wielki plan na Nowy Rok, czyż nie?

No i wiele przyszło z tych pogróżek i obietnic. Trzynaście miesięcy, moi drodzy. Tylez właśnie czasu już tu tkwię.
Bardzo źle się czuję z tym faktem, jak taki kozak barowy, który się odgraża, że jakby co do czego przyszło, to położyłby trupem każdego oponenta, a w następnej chwili widzimy go, jak boczkiem wycofuje się za bar przy pierwszym przelatującym stołku.
A najgorsze, że teraz opanowała mnie idea...niemal niemożliwa. Szansa powodzenia- jedna na milion.
Nie, czekajcie...Już jest 7 bilionów ludzi na świecie; to jedna na dziesięć milionów XD
Tym, co sprawia, że nie jest to jedna na miliard, jest fakt, że naprawdę zamierzam spróbować tą ideę wcielić w życie.
Nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać, co trzeba zrobić, z którego końca pociągnąć sprawy, ale pierwszy krok, obawiam się, polega na realizacji pogróżek z poprzedniego bloga.
Cytując Roosvelta: "The best prize that life has to offer is the chance to work hard at work worth doing".

No więc na razie ta nagroda jest przede mną, spory kawałek.

Recenzje filmowe

Strasznie to zabrzmi, ale- nareszcie niedziela dobiega końca.
Poprzednie kurowanie się nie-wychodzeniem z domu przeprowadziłam w trzy dni i efekty trwały do pierwszego wyjścia za próg czwartego dnia. Toteż tym razem, zgodnie z zaleceniem lekarza, postanowiłam nie wychodzić z domu do końca tygodnia. Sęk w tym, że dziś rano skończyły mi się zapasy.
W samo południe stanęłam twarzą w twarz z faktami: kilka łyżek zupy szpinakowej z poprzedniego dnia, jajko na twardo, parę sucharków i słoik majonezu.
Cały dzień wlewałam w siebie kawę i herbatę- szczegónie pokrzywowa dawała radę, bo ma lekki posmak orzechów włoskich, cudownie oszukuje głód. Pod wieczór spreparowałam sobie posiłek z resztki kakao, masła, cukru i płatków owsianych, i nie chcę myśleć o tym, co mi moja skóra na to odpowie jutro -__-'
Podczas tygodnia na zmianę rysowałam (głównie wykańczałam stare, znalezione na dysku szkice), czytałam ("Dopóki mamy twarze" Lewisa; dziwna książka, wciąż nie mam wyrobionej opinii. Zaczęło się nieźle, a potem poszło w stronę onirycznych majaków i psychologicznych wynurzeń, a zakończenie rozczarowało mnie znacznie. Plus powtarzające się motywy z "Narni", na razie ocena wychodzi na taki malutki, ale minus), oraz oglądałam.
W ciągu tych kilku dni obejrzałam parę dobrych filmów i całą masę złych. Niektórych nawet nie obejrzałam do końca, z szacunku dla siebie i swojego gustu.

Lubię filmy fantasy.
Ale nie tam- "Władcę pierścieni"(którego nadal uważam za, powiedzmy, 7 w dziesięciostopniowej skali) czy inną "Neverending story"- fajny film dzieciństwa, ale za różowo-woalowo-słodziachny.
Fantasy; baśniowe; steampunkowe; wiktoriańsko-gotyckie; trochę mroczne; ładne i malownicze, z elektryzującą, wciagającą fabułą.
Czy to tak wiele?
Z filmów, załapujących się do tego szerokiego wachlarza, lubię:
- "Stardust"- to jest po prostu świetna ekranizacja i kropka; poza steampunkiem i gotycko-wiktoriańskimi klimatami, spełnia wszystkie wymienione punkty;
- "The Golden Compass"- spełnia tylko część wymogów, bo fabularnie leży i kwiczy, ale wizualnie- cudnie, klimatycznie- jeszcze cudniej;
- "Slepy Hollow"- klimat, estetyka, fabuła, aktorzy; dobra- do moich ulubionych ffilmów zalicza się ogromna większośc Burtonowskich produkcji, poza "Edwardem Nożycorękim"- yuck-, "Big fish" i "Planetą małp" -_-;
- "Van Hesling"- klimat, estetyka, zdjęcia, kostiumy i gadżety;
- "Sherlock Holmes" Guya Ritchie- zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia, poza tym klimat, kostiumy i gadżety, muzyka, fabuła;
- "Inkheart"- pomysł, klimat;
- "Imaginarium doktora Parnassus"- klimat, estetyka, pomysł, fabuła, aktorzy;
- "Opowieści z Narni"- estetyka, klimat, kolorystyka, kostiumy i Tilda Swinton;
- "Lemony Snicket's A Series of Unfortunate Events"- zdjęcia, klimat, kolorystyka, kostiumy, aktorzy, muzyka.. Tak, to jeden z lepszych filmów, nawet jeśli fabularnie to wciąż ksiązeczka dla dzieci. Żałuję, że nigdy nie zrobiono kolejnych części, tak samo, jak kolejnych ekranizacji Pullmana;
- "Liga niezwykłych dżentelmenów"- tu, niestety, nawala fabuła, spłaszczona okropnie, ale może te minusy wynikają z faktu, że film nie dorasta do pięt komiksowi; niemniej- lubię go.
- ekranizacje Pottera, tak, niech uż będzie, że wszystkie- nawet te o kiepsko poprowadzonej fabule broną się wizualnie :P
- "Mirrormask"- ciekawe, wizualnie bardzo niepokojące, mroczne i świetne; fabularnie- jak by nie było- Gaiman. A mówiąc o nim...
- "Koralina"- animacja, i cóż z tego. Świetny klimat, muzyka, fabuła.


Te wszystkie filmy obejrzałam; niektóre parokrotnie.
Teraz zaś poszukiwałam czegoś nowego, i - zaczęły się problemy.

"The Nutcracker: 3D"- obejrzany, oczywiście, w 2D. Sporo sobie obiecywałam po tym filmie, bo uwielbiam książkę, obsada nienajgorsza, fragmenciki na youtubie wyglądały obiecująco... Wizualnie na piątkę- szczególnie dobrze zrobiona jest zolbrzymiała bawialnia i domek dla lalek; jeśli chodzi o wiernosć fabule- noo, widać, że bardzo rzecz uproszczono z myślą o niedorozwiniętych małych Amerykanach, ale zdzierżyłam nawet Mary i Maxa zamiast Klary i Freda, choć już wujek Albert Einstein zamiast- zawsze bardziej przecież złowieszczego- ojca chrzestnego Drosselmeiera jest jakimś nieporozumieniem.
Nawet nie był podobny...
Ale najgorsza jest postać Mary, grana przez jakąś małą blond miss; to obraza, potwarz i policzek dla znających książkę.
Klara- dobrze ułożona, marzycielska panienka z dobrego domu.
Mary- samym swoim głosem niweczy ten wizerunek, bo taki głos, język i intonację mogłaby mieć co najwyżej córka praczki, albo lampucery z sutereny, która sama w trzynastej wiośnie życia spodziewa się dziecka. OHYDA, jak ta dziewczyna mówi, jej prostacka, high-school-musicalowa artykulacja, no i sam głos, to przykrość dla ucha XD
W którymś momencie Król Szczurów porywa Mary i uwozi na motorze; w następnej scenie widzimy, jak wkraczają do komnaty, przy czym sukienka Mary jest zmięta, rozdarta i zsuwa się z jednego ramienia, a sama Mary ma twarz, której brakuje tylko papierosa przyklejonego w kąciku umalowanych ust O_O Jeeeeszcze jeden klient dzisiaj, choć poranek świta...
Zawiodłam się srodze.

- "The secret of Moonacre"- dobra, dobra, wiem, nie mam sie co czepiać, jak oglądam filmy teoretycznie dla dzieci, to one są przygotowane na dziecięcy poziom.
Choć czy na pewno?... Wizualnie ten film jest przyjemny; śliczne, teatralne kostiumy i równie teatralna, lekko umowna scenografia bardzo mi się spodobały. Fabularnie niestety zaczął mnie nudzić sporo przed końcem, ale jestem pewna, że dzieci z uwagą i wypiekami na twarzy oglądały film do samiuśkiego finału (scena z morskimi końmi bardzo na plus).

I na koniec:
-..."Neverwhere"- mini-seria TV.
Obejrzał ktoś? Jakieś opinie?
Ja na razie przebrnęłam przez dwa odcinki. Na początek poraża straszliwa ścieżka dźwiękowa, która bardziej by się nadała do "Przybyszów z Matplanety", i obrzydliwe COŚ, jakieś wzorki i zygzaki, robiące za kosmiczno-zeschizowane tło. To już superprodukcja "Pan Kleks w kosmosie" miała lepsze efekty.
Cała zreszta produkcja nosi znamiona fascynacji Gaimana sztuką abstrakcyjną i poszatkowanymi formami. Figury geometryczne, zygzaki, kolaże i nadruki migają po całym ekranie, dochodzi do tego psychodeliczna czerwona poświata.
Bardzo niedobre.
A teraz jeszcze pojawiła się Łowczyni. -----
---naprawdę. Czy tak trudno było znaleźc w Wielkiej Brytanii aktorkę, która by pasowała do opisu? Żeby nie skłamać "Wysoka kobieta miała długie płowe włosy i cerę barwy karmelu. Ubrana była w szare i brązowe podniszczone skóry. Na ramieniu nosiła wytartą skórzaną torbę. W dłoni trzymała kij. Za pasem miała nóż, a do przegubu przypięła elektryczną latarkę.
Była bez cienia wątpliwości najpiękniejszą kobietą, jaką Richard oglądał w swym życiu."
Cóż za trudne wyzwanie dla Korony! Piękna kobieta, rzeczywiście...
Można było wziąść choćby Indię du Beaufort, troszkę może podmalowaną ciemniejszym podkładem, a jeszcze lepiej- Freemę Agyeman.
To nie- wybierają jakąś ostrzyżoną na pałę, czarną jak heban panią o twarzy zawodowego boksera, mnówiącą z więcej rosyjskim akcentem, ubierają w złote body godne sióstr Kassate (no poważnie- stroje Gaiman akurat opisał bardzo dokładnie, dokładniej, niż same postacie)i zadowoleni.
Nie obejrzę tego do końca.
Islington mi się nie podoba, choć przyznam, że i Door, i Croop&Vandermaar dobrani są dobrze, co więcej- podoba mi się markiz de Carabass (wygladu tej postaci sie najbardziej obawialam, bo uwielbiam markiza), choć mógłby mieć nieco bardziej pociągłe rysy- ja go takim widziałam. Ale nie czepiajmy się szczegółów.
To ogół tutaj jest nie do przyjęcia, niestety.

Są trzy filmy, które bardzo bym chciała obejrzeć, na dwa wypadnie mi jeszcze trochę poczekać: jest to "Hugo":

...choć muzyka (brzmiąca jak 30 Seconds From Mars) jest dość obrzydliwa, oraz "Sherlock Holmes: Game of Shadows":

Jednak tym, na co czekam najbardziej niecierpliwie, jest niezależny film brytyjski "Burlesque fairytales", w którym gra Benedict Cumberbatch.
Bardzo dziwnym i tajemniczym jest, że o tym filmie niewiele się można dowiedzieć; nie ma trailerów, fotosów, jakichkolwiek informacji o tym, kiedy i czy w ogóle można się tego filmu spodziewać poza UK, ba- data samej produkcji różni się w zależności od strony w sieci- raz jest to 2008, innym razem miniony rok... Można zobaczyć jedynie enigmatyczny plakat:
Także ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...

Zna ktoś jakiś dobry film fantasy, albo baśniowy, albo wiktoriańsko-gotycki, albo steampunkowy, albo wszystko to naraz?
Naprawdę obejrzałabym coś dobrego -_-

środa, 16 listopada 2011

W oczekiwaniu na hiszpańską Inkwizycję

Jestem oficjalnie chora.
Dawno mi się to nie zdarzyło; tak dawno, że niech o tym, jakie było to dla mnie niecodzienne, a wielkie wydarzenie, świadczy fakt, że do lekarza poszłam zaopatrzona w notatnik, książkę i szczoteczkę do zębów, na wypadek, gdyby od razu mnie wysłał do szpitala.
Na swoja obronę podam, że od ostatniej poważniejszej mojej choroby minęły 3 lata?...Trochę wiecej.
Już zapomniałam, jak człowieka wtedy całe ciało uwiera i nie lubi, i najchętniej by się je gdzieś odłożyło, aż skruszeje i zacznie się zachowywać rozsądnie.
Lekarz nie wysłał mnie do szpitala, nie zapisał mi nawet antybiotyków- unikanie których stało się ostatnio, jak słyszę, bardzo popularne wśród łapiduchów- tylko różne zdrowe witaminki, ziółka i pastylki. Tymianek i króliczą łapkę na zamarźnięte płuco :P
Pomogą, nie pomogą- ja i tak stawiam na czosnek i wodę z solą.

Chorowanie zaczęłam od tego, że wysprzątałam pokój. Nasza firma praktykuje zwyczaj urządzania nalotów na domy "chorych" pracowników, wpadają jak komando, wywracają materace i szukają prochów...
..a nie, sorry, to nie ta praca ^_^'
Ale odwiedzają. Ja obstawiam piątek- w piątek wypuszczą złotego psa Baskervillów O_o
Więc, wypluwając płuca, doprowadziłam pokój do stanu z lekka połyskliwego i wydającego dźwięczne tony, a dopiero potem pozwoliłam sobie paść z gorączką.
No doooobra, 37 i 5 :D Ale sny miałam podobne majakom, jeśli to mnie ratuje.
W każdym razie jestem gotowa. Dostaną nawet herbatę, ale ciasteczek nie uświadczą, ani pół.

Na koniec- aż się waham, czy to napisać, bo się jeszcze rodzina ofocha, ale nie fochajcie się! dzwońcie do mnie, tylko poczekajcie kilka dni... A to jest tak prześwietny przejaw działania prawa Murphy'ego, że muszę go udokumentować :D
Bywa, że mija cały tydzień bez zamienienia słowa z rodziną (a całe weekendy bez zamienienia słowa z kimkolwiek). No tak to już jest- każdy zapracowany, zajęty swoimi sprawami, ja, jak już, dzwonię w weekendy, kiedy u nich pies, kościół, zakupy, rodzina czasami dzwoni w godzinach mojej pracy- to wtedy nie mogę rozmawiać, i tak to się niekiedy mijamy.
Wczoraj, gdy przyszłam z lodowatego dworu zachrypnięta, obładowana lekami i prowiantem na następne kilka dni, z głosem w ilościach śladowych, i solennym planem oszczędzania gardła, zadzwoniły kolejno: jedna siostra, mama, druga siostra, a potem jeszcze odwiedzili mnie znajomi z pracy i dokładnie wypytali o mój stan zdrowia.
Myślałam, że zdechnę :D
Wieczorem spróbowałam na próbę coś powiedzieć; wydać dźwięk. Ni huhu, głosu- niet. Struny głosowe- zardzewiały, skamieniały i odpadły z cichym szelestem.
Pachnie robotą trickstera... Kilka dni temu chwalę się głosem swoim i Fasoli, obiecuję wielkie śpiewy? No to sru. Se pośpiewałam XD

poniedziałek, 14 listopada 2011

Chorość :S

Ale jestem chora, Wam powiem...
Sto lat tak się nie zaprawiłam. W zeszłym roku te 3 km w te i we wte do firmy mnie jedynie zahartowały, no to w tym roku sobie odbijają.

Tym czasem kolejna moja znajoma z hoejskole wrzuciła swoją fotę na twarzoksiążkę i kilka długich chwil się wpatrywałam zdumiona- jakżeż ludzie się zmieniają!... To kolejna osoba, która w ciągu 2-3 lat od tamtego czasu w Danii się tak nieprawdopodobnie zmieniła. Wylaszczyła, si, ale... teraz bym się z nią nie zaprzyjaźniała. Te parę osób wyglądało wówczas na takie fajnie potargane, zakręcone istoty, teraz- szpila, rzęsa, pomada O_o Magazynowa opalenizna, oko zmrużone, zero uśmiechu. Brr.
Wygląda na to, że do hoejskole trafiają ludzie na jakimś życiowym rozdrożu, i to, co się potem z nimi dzieje, nie ma nic wspólnego z owym fajnym rozstajem, na którym się spotkaliśmy.

Jakbym nagle coś straciła.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że pod tą przytłaczająco wystylizowaną powłoką kryje się wciąż osoba, która dała mi najpiękniejszy kalejdoskop na świecie.

A ja?... Ja przechodzę płynnie z jednego rozdroża na drugie. Nie potrafię chyba inaczej.

Ciekawostka przyrodnicza- od dwóch tygodni się nie czesałam :D
Zapomniałam grzebienia z domu, a szybko się okazało, że nie jest mi specjalnie potrzebny, bo wilgotne włosy rozczesuję palcami, a suche albo wyplątuję z lokówek i układam i tak w fale- palcami, albo zaplatam i chowam pod czapką. I gitara :D Grzebień-śmebień, radzę sobie i bez.

Moje okoliczności przyrody:

sobota, 12 listopada 2011

Fair Nine

Tę notkę chcę zacząć przede wszystkim podziękowaniami dla Jo., za wrzucenie na bloga linka do utworu "Bury my lovely" October Project, dzięki czemu usłyszałam w ogóle ten zespół.
Czegoś takiego szukałam.
Piosenek. Melodyjnych, intrygujących, o przyjemnej, tym niemniej dość złożonej linii melodycznej.
Nie od razu wsiąkłam. Wysluchalam utworku raz. Po kilkunastu minutach uświadomiłam sobie, że ciągle nucę pod nosem refren i irytuje mnie to, że nie pamiętam zwrotki. Więc wysłuchałam piosnki jeszcze dwa razy.
Jeszcze tego samego dnia zapoznałam się z całym albumem.
Bardzo mi brakowało takiej muzyki; nie klasyki, nie ambitnych instrumentali, zwiewnych czy ciężkawych, batalistycznej muzyki filmowej czy psychodelicznego ambientu.
Nie słyszałam takich przyjemnych, a jednocześnie niepokojących kompozycji od czasów starego Oldfielda, no i Kate Bush. Wygląda na to, że lata 80-te miały monopol na piosenki typu sing-a-song, których naprawdę miło i posłuchać i je grać/śpiewać.
Jeszcze w Gdańsku posłuchałam sobie piosenek Agnieszki Osieckiej; poza piosenką "Song marynarza"- nie podobała mi się ani jedna, z prostego powodu. W każdej jednej linia melodyczna, poza wokalem, jest wygrywana na conajmniej jednym insturumencie, wyraźnie, dobitnie, jak na akademii przedszkolaków. Spiewak idzie do-mi-sol, pianino/gitara idą do-mi-sol, w identycznym tempie i tonacji.
ZUO.
Ja wiem, takie czasy, taka maniera, ale płaskość tej muzyki budzi we mnie niebywałą agresję.
Teraz zaś zamierzam opracować parę piosenek October Procject na pianinko.
Chyba szczęsliwie się złożyło, że niewielu z Was słyszało mój głos, bo ci, co słyszeli, słyszeli go w wersji chropawej, nie rozgrzanej i niespecjalnie przyjemnej dla ucha. Jednak musicie wiedzieć, że rozćwiczony, mój głos ma pewien potencjał, ale to NIC w porównaniu z tym, jak brzmi, kiedy śpiewam razem z Fasolką.
Jestem człowiekiem dalekim od wychwalania swoich talentów muzycznych, wręcz jestem boleśnie świadoma własnych ograniczeń (Wisienka, prezentacje na Twoim pianinie się nie liczą, bo jest piekielnie rozstrojone :P).
Ale jestem pewna: mój głos+głos siostry to harmonia niemal idealna. Przedziwnie działa ta genetyka. Jakby matka natura stwierdziła, że rozdzieli jeden idealny głos między nas dwie, żeby żadna nie była pokrzywdzona.
...Z tym, że Fasola nad swoim głosem długo pracowała, w związku z czym może śmiało śpiewać i solo, ja potrzebuję tygodni rozśpiewki, a potem tak czy siak trochę się na wszelki wypadek zagłuszam pianinem.
Ale kilka utworów z Projeku Październik jest jak dla nas stworzonych, so beware :D

...problem polega na tym, że ja, jak się do czegoś zapalę, to żądam pełnej współpracy i poświęcenia ludzi, których wciągam w te działania (co parę osób, które uczyłam mojego "operowego" układu choreograficznego, z pewnoscią potwierdzi ;P). Nie ma, że nie mam czasu, że zmęczenie, że cośtam.
Robimy, działamy! NIE MA nic ważniejszego. Tworzenie jest najpiękniejszą rzeczą, jaką można robić, i naprawdę chciałabym mieć moc skłaniania ludzi do tego samego poglądu...
W hoejskole na szczęście było w zespole parę inych osób z takim samym podejściem, więc wszystkie opieszałe łajzy dało się szybko wziąśc do galopu. A i tak ludzie się spóźniali na próby, bo kawka, bo film, bo co tam, że ustalona była konkretna godzina, 20 minut w tę czy w tę... "To przecież tylko taka zabawa". A ja, Kiri i Louise miałyśmy ochotę zatrzasnąc jednemuo z drugim klapę fortepianu na łbie.
Więc wiem, że czekają mnie srogie terminy podczas prób skłonienia ludzi do choć kilku spotkań.
..jak nie będą mieć nic lepszego do roboty, to MOŻE się uda.
Choć do tej pory nie udało mi się namówić koleżanki wiolonczelistki do zrealizowania deklaracji współpracy- ludzie chyba lubią sobie tak pierdolnąć, jak to oni by chcieli pograć/pośpiewać/podziałać, tak im tego brakuje, i gdyby tylko było z kim... a jak przychodzi co do czego- nerwowy śmieszek i wykręty.
Widać jasno, że nie brakuje im tego choćby w połowie, jak mnie. Bez muzyki ja po prostu umieram trzy razy szybciej. Przybywa mi zmarszczek. Częściej choruję. Serio mówię- brak tworzenia mnie zabija. O.S.Card nawet opisał to zjawisko, w serii o Alvinie Stwórcy...
Powinnam była pójść na reżyserię albo dyrygenturę. Całe to nieszczęsne dzieciństwo na dość długo mnie stłamsiło, ale teraz widzę, że najbardziej spełniona- bo nie powiem, że najszcześliwa, odczuwałabym zapewne nieustającą irytację na tępotę i powolnosć ludzi ;D- byłabym, będąc takim kapralem sztuk pięknych. Nie ma opier*alania się, tańczymy tak długo, aż ja powiem, że koniec. Gramy tak długo, jak długo będzie trzeba :D
I codziennie.
Ech, shiver me timbers...
Ale że muzyka łagodzi obyczaje- kawałek z nowego filmu Miyazakiego, "Karigurashi no Arietty" (Arietta Pożyczalska), nomen omen sympatycznego, choć zadziwiająco pozbawionego historii.
Muzyka, o dziwo nie będąca autorstwa Hisaishiego, jest bardzo przyjemna, nawet mimo miauczącego głosu pani harfistki :P

wtorek, 8 listopada 2011

Hello Earth

Jako że w marcu spodziewamy się kolejnego członka rodziny, od dłuższego czasu zabawiamy się, wymyślając imiona dla tego obiecującego młodego cżłowieka (obiecującego, bo będzie moim siostrzeńcem. Trudno o lepszy życiowy start 8-) ).
Fakt, przyszli rodzice już wymyślili imię numer jeden, a będzie nim: Dean.
Teraz trwa zażarta debata nad drugim, co najczęściej wygląda tak, że układamy zestawy zupełnie fantastycznych imion 9wszystkie prawdziwe!), które by dziecko uszcześliwiły na lata.
Postanowiłam je tu teraz wrzucić, by nie zaginęły, i by Młodsza miała w ich postaci dobre narzędzie wychowawcze: jak młody będzie się stawiał, zapoda mu tylko poniższą listę i zagra na sumieniu. Co, mogliśmy Cię tak nazwać? Mogliśmy. Nazwaliśmy? Nie! Okaż wdzięczność, szczeniaku i marsz do lekcji, Abakuku :D
No więc zestawy imion, jakimi można grozić potomstwu, dopóki niepełnoletnie (że się przechrzści, czy co tam) to:

- Dadźbóg Eudoksjusz Agenor Niemir (co bystrzejsi pewnie zauważyli, że z inicjałów wyjdzie Dean :D)
- Mściwój Lesław Kwapincjusz
- Balbin Arseniusz Kalasanty
- Anioł Gracjan
- Flawiusz Amalgund
- Michael

Ja zaś dopiero co obejrzałam ciekawy dokument zatytułowany "Jig", o mistrzostwach świata w tańcu irlandzkim.
To było fascynujące: stopy odskakujące od powierzchni ziemi, ledwie ją musnąwszy, jakoby rażone prądem, zwiewność, furkoczące peruki i - upiorna folkowa muzyczka, a twarze nasączone męką przekraczającą ludzkie pojęcie.
Radość tańca, panie dzieju. to musi być ta radość tańca.
Nic dziwnego, że zawsze bardziej mnie kręciły tańce dzikusów... ;D
Szczególnie makabrycznie to wyglądało w przypadku dziewczynek, umalowanych jak lalki, i wykrzywiających twarze w straszliwym wysiłku wyduszenia na nich olśniewającego scenicznego uśmiechu.
Z trzech osób, którym kibicowałam, wygrały dwie; jedną nagrodę capnęła antypatyczna, nafaszerowana kasą mała Amerykanka, któa ewidentnie była gotowa wydrapać oczy swojej głównej rywalce, gdy tylko ta zaczeła ją punktami doganiać. Nie wiem, jak to będzie: jeśli dziecię wzbudziło podobne odczucia w innych widzach, jak u mnie, to jej następny taniec musi sie skończyć złamaną nogą -_- Karma is a bitch, honey.

A co mnie tak na irlandzkości wzięło, to nie wiem; słucham sobie Kate Bush "Hounds of love". Kaśka z buszu to dobre ASPowe czasy, tracenie poczucia czasu w pracowni; zawiśnięcie na sztaludze i malowanie, malowanie, malowanie...
To zaś jeden z moich ulubionych:

poniedziałek, 7 listopada 2011

Wieść roku

Dzis kolega podczas przerwy dał wprost do zrozumienia, że nie wierzy ani przez moment w moją rzekomą chorobę.
"I jak tam, wychorowałaś się?"- spytał, osobliwie akcentując ostatnie słowa.
"Hm." odparłam wyczerpująco, czekając na ciąg dalszy, bo wiedziałam, że już za chwilę...
"A gdzie tak sobie pojechałaś, chorować?" indagował.
"Na Kubę" odparłam bez wahania, by po chwili namysłu zmienić jednak zeznania.- "Albo nie: do Irlandii. Tak lepiej?"
Kolega pokiwał głową, niezmieszany,
"A Irlandia...nie mogła przyjechać do ciebie?" rzucił mi przy tym szelmowskie spojrzenie.
A.
Tym tropem.
No dobra. Przecież oczywiste jest, że jak człowiek nie przychodzi do pracy z racji niedomagania, to tak naprawdę wyjeżdża gdzieś na antypody, odwiedzać tabuny kochanków/kochanek. Z których jeden/jedna jest lekarzem, więc regularnie finguje mi zwolnienie. Simple as that.
A ja, durna, w domu smarkałam, aż mi wstyd za brak pomyślunku.

Poza tym dziś w pracy słyszałam głównie okrzyki zdumienia i ubolewania nad nieobecnością moich dredów. Najlepsza była Japonka, która zakrzyknęła wielkim głosem:" Kami no ke ga nai!!!"(Nie masz włosów!)
-_-
Seriously, it's not that bad...
Ale poczułam się jak Demi Moore i Sinead w jednym, i chyba szybciej sobie zapodam dredy, niż pierwotnie planowałam.
Nie mogę znieść więcej obnoszenia się ze swoją nagą czaszka!...XD

A wieść roku? Oto ona:
W STYCZNIU PRZYJEŻDŻA DO POLSKI CIRQUE DU SOLEIL.
DO GDAŃSKA!!!
Niestety, jedynie z Saltimbanco, ale to chyba najmniej wymagające technicznie show Cyrku, akurat na start na polskiej scenie.
Za to zaraziłam mamę Cyrkiem, puszczając jej "Ka".
Zaczęła od "No, taki cyrk to ja mogę oglądać", poprzez "Niesamowite!..", po powtarzane w kółko "Kapitalne...no kapitalne..."

Lądek, Lądek Zdrój

Zabranie w podróż "Światowidza" Gretkowskiej to dobry pomysł. Szczególnie, jeśli wypadnie człowiekowi czekać na surrealistycznej, małej, pięknej stacyjce pośrodku nigdzie, gdzie poranne słońce ślizga się po ażurowych wspornikach zadaszenia, a długie trawy wyrastają z wnętrz zabudowań, przy tym wszystko to spowija świetlista, ciepła mgła.
Kojące działanie tej książki dobrze mi zrobiło na końcowym etapie podróży.
Bowiem w naszym kraju, kupienie biletu na pociąg to nie jest zwykła transakcja, jak kupienie chusteczek do nosa.
Nie; u nas człowiek musi pójść do kasy gruntownie przygotowany, obkuty z historii kolei, ilości spółek, obsługiwanych przez nie odcinków oraz zasad, jakie panują w każdej; być doskonale rozeznany, jakiego typu pociągi są w stanie go dowieźć do punktu B, znać DOKŁADNIE cenę biletu, punkty przesiadkowe i ilość kilometrów, pewnie nie od rzeczy byłoby też wiedzieć, kiedy konduktor obchodzi imieniny.
Zdecydowanie nie wystarczy pójść do kasy i poprosić o bilet do Bolesławca.
W związku z czym wczoraj miałam akcję pt."Londyn? Nie ma takiego miasta, jak Londyn."
Fakt, czy się wklepie na bilecie Legnica, czy Lubań, pff... To na L i to na L.

Więc kiedy w piętnastej godzinie podróży bucowaty konduktor kolejnej ciuchci, którą miałam wątpliwą przyjemnosć jechać, burknął gburowato: "Ale to nie jest dobry bilet", po prostu uruchomił we mnie tryb berserka.
Może dlatego nie musiałam nic dopłacać, a pan - po usilnych poszukiwaniach dowodu, dlaczego bilet to niby nie jest dobry- tylko wcisnął mi go tylko do ręki z obrażonym "O 6 kilometrów się nie zgadza". Na co tylko zaklęłam szpetnie, a pan się schował gdzieś aż do końca podróży.

Z innej beczki: niecierpliwie czekam na wprowadzenie w Polsce ustawy o ochronie uczuć religijnych.
Ustawą to wymachują tryumfalnie zastępy prawicy, jednak umyka im pewien radujący me serce fakt: ta ustawa dotyczy religii, po całości, a nie wyłącznie religii chrześcijańskiej.
I jakkolwiek wprowadzenie jej zapewne pozbawi nas przyjemności, płynącej z oglądania takich rzeczy, jak "Klecha tańczy", czy teledyski Kata lub Behemota, ale też da nam do ręki wspaniałą broń.
Wprost nie mogę się doczekać pierwszych promieni zrozumienia, kiedy próba odwołania poogańskiej imprezy, zamknięcia jakiejś księgarenki ezoterycznej lub protesty wobec urządzania słowiańskich Dziadów na cmentarzu, spowodują wypłynięcie wszystkich implikacji rzeczonej ustawy na światło dzienne.
Ba, myślę, że i Nergal odetchnie z ulgą, bo nie będą mogli go już bezkarnie atakować 9o ile jest satanistą teistycznym).

Dziś do pracy po dziesięciu dniach z dala od niej.
Powroty tu stają się coraz trudniejsze.

piątek, 4 listopada 2011

Wesołych Zmarłych!

Nie co dzień w Halloween ma się okazję zobaczyć z bliska nieboszczyka.
W dodatku- ofiarę śmierci raczej gwałtownej.
Żeby nie było: nie jest to widok mi obcy, mieszkałam przy przelotówce, na skrzyżowaniu, więc w ciepłe miesiące nie było tygodnia bez zwłok na jezdni.
Ale widok ciała wbitego głową w dworcową w szybę?
Nie, tego jeszcze nie przerabiałam. A najgorszy w tym wszystkim był tym absolutny bezruch. Bezruch, zaiste, martwy.
Kiedy wróciliśmy z wyprawy na smętarz, nie było już ni ciała, ni szyby, miejsce krwawego zdarzenia otaczała plastikowa taśma, i tylko rozbryzgi krwi znakowały miejsce, gdzie tkwił wbity pan.
Że tak sobie pozwolę na makabryczny żarcik: to się nazywa mieć parcie na szkło...

Kiedy znów użyłam w pracy sformułowania "Jak pojadę do cywilizacji..", jedna z pracujących ze mną mieszkanek Wykrota odezwała się głośno w przestrzeń: "Mi tam taka cywilizacja wystarcza. Jest wszystko, co trzeba."
Tak.
Cóż.
Zależy od potrzeb, nieprawdaż...
Niektórym wystarczą zakupy raz na tydzień w Nowogrodźcu, polskie seriale w ramach rozrywki i lokalna fryzjerka co kilka dni.
Nie czują potrzeby wydawania talarów na kawiarnie, puby, teatry, kino, operę czy filharmonię, marnowania czasu na warsztatach, pokazach i wystawach, spotkaniach i grach towarzyskich. Grania, malowania już nawet nie wymieniam.
Co tu się spierać...
Korzystam z cywilki, ile wlezie, nawet zaczęłam szastać pieniędzmi w księgarniach, moi drodzy: w prawdziwych, nie-czekoladowych księgarniach. Nawet nie antykwariatach.
Ale skoro absolutnie wszystkie książki z wykrockiej biblioteki, jakie przeczytałam, to było dno dna i pięć metrów mułu?...Jeśli w bibliotekach gdańskich zawsze można wypożyczyć serie od drugiego tomu?
Jeśli antykwariaty nadal pękają w szwach od "światów Rocannona" i starych Asimovów, a nie można nabyć Jabłońskiego?
Ale już za parę dni powrót. Zabieram ze sobą nowego C.Lewisa, Gretkowską i Murakamiego, a także rozpoczęty strój na Nordcon. I---niech bogowie mają mnie w swojej opiece przez następny miesiąc XD

Aha, ludzie, obczajcie sobie Wielki Horoskop na 2011, który się był objawił w jakimś piśmie, a może na jakiejś stronie internetowej, gdzie było o Rybach romansujących egzotycznie w porze jesiennej. Ej, prawda tam jest napisana O_O
..co mnie niezmiernie wkurza, nie lubię jak mną jakieś siły manipulują, toteż zdusiłam rzecz w zarodku :D
Wróżby jakieś, phy...
Nakłaniało i zachęcało mnie do tego kilka osób, tak zaciekle, jakby im za to zapłacił Urząd Statystyczny :D W związku z czym obróciłam się na pięcie, zakręciłam spódnicą i tyle mnie widzieli.
Bo ja nie lubię być zbyt usilnie naganiana w jakimkolwiek kierunku, hahaha :D

poniedziałek, 31 października 2011

Curandera

Wojciechu- to.
Nie mam czasu nic pisać, ani czytać- biblioteka, śmierdząca kafejka publiczna, tykający licznik czasu -_-

czwartek, 27 października 2011

Chwilka w cywilizacji

Wczoraj dredy poszły zimować, ja zaś po półtoragodzinnym rozczesywaniu mogłam swobodnie zanurzyć dłoń we własne włosy.
Przyjemne uczucie; dlatego na razie dredy prawdziwe poczekają, ja jeszcze chwilę pocieszę się miękkością loków i pukli i fokli- w ich stanie naturalnym.
...No, prawie naturalnym :P

Tymczasem dowiedziałam się, że już od jakiegoś czasu budzę grozę wśród dzieci w naszej kamienicy.
I to nie swoją aparycją, przeciwnie- swoją niewidzialnością.
Oto, co dzieci wyznały Fasolce, a ta skwapliwie mi to opisała w liście:
"To pani kot?- spytały dzieci pielącą ogródek Fasolencję, wskazując przy tym siedzącą na parapecie Kojotę.- Bo my ciągle tu tego kota widzimy. I czasem - dodały z przejęciem.-słychać, jakby ktoś na pianinie grał. I czasem jakieś tak straszne rzeczy (w tym momencie pochylona nad listem Mari zrobiła obrażoną minę), że się baliśmy tędy przechodzić!" (jakoby ogłosili drugą Gwiazdkę; zasłużona duma i rozradowanie wielkie jęły bić ze mnie na podobieństwo aureoli :D)
Ja zakładałam, że szczególną grozę budzi "Aria wiedźmy", może jednak chodzi o Vollenweidera- czasami delikatne precjoza, nierozważnie na pianinie ustawione, spadają zeń, kiedy gram "Taniec masek". Kiedyś sobie przy tym kawałku jakiś palec wybiję, powiadam wam.
Jestem tedy postrachem dzieci.
Choć jeden cel w życiu osiągnięty, go me.
Nie wiem, co na to Młodsza, która -jak stało się dziś wiadome- spodziewa się synka, a moją propozycję, by nazwać go Mervin, potraktowała wymownym milczeniem.
Ma rację.
"Leoncjusz" będzie lepszy *_*
Albo "Kwapiniusz Dagomir Lesław".
Ale może w którymś wieku chłopiec i tak zażyczy sobie, by zwać go Loretta, któż to przewidzi.

Tymczasem przede mną kilka dni lekarzy, fryzjerów oraz odświeżania i ponownego gruntowania znajomości- niemal czuję się, jakbym w życie wcielała grę "The Sims". Spada poziom "Znajomości"- ludzie Cię nie poznają.
A czasami przeciwnie- im większy poziom znajomości tym bardziej jest jasne, jak bardzo się w istocie nie znamy... XD
To jeszcze nie jest TEN rysunek, o którym mówiłam, Wojciechu.
Ale już niedługo :)

sobota, 8 października 2011

Wpis na ruski rok

Jedliście kiedyś czekoladę z solą?
Ja właśnie jem, bardzo dobra, polecam.

Od tygodnia nie mam sieci, i stan ten nie ulegnie rychło zmianie, ponieważ bamberski żywot nie wymaga posiadania łączności z jakimś "światem", z jakąś "cywilizacją";
więc nie spodziewajcie się częstych wpisów, komentarzy ni reakcji ode mnie. Tak, jak zasugerował Wojciech, chyba wypadnie mi się zająć różnymi wypełniającymi czas rzeczami, które pozwolą mi nie myśleć o izolacji.
Jeszcze trzy miesiące. Powinnam dać radę.

Jeden z moich kolegów w pracy- bardzo miły, swoją drogą- był zdumiony moim planem nie pozostawania w tej firmie dłużej, niż to absolutnie konieczne, a mi aż zabrakło z zaskoczenia słów, którymi mogłabym mu rzecz wyjaśnić (ale próbowałam tak czy inaczej ).
Siedzę już tu rok. W Polsce- już blisko dwa lata.
I myślę, że to wystarczy.
Tym bardziej, że w jaki to niby sposób firma mnie zachęca do pozostania tam? Takimi zniewagami, jak ta, gdy podczas próby przemówień z okazji rozpoczęcia produkcji- przemówień, które tłumaczyłam na polski i angielski przez TRZY BITE DNI, tyle ich było- podczas próby, zanim zaczęłam czytać polską wersję, pan Japończyk G.zwrócił się do reszty Polaków w sali - większości z podlegającego mu działu- i polecił im, żeby pilnie mnie słuchali i poprawiali mnie, ilekroć moje sformułowania będą "impolite".
Zatrzęsło mną.
Przez ostatnie kilka lat dużo pracy włożyłam w opanowanie kontroli nad gniewem, i nieźle mi idzie, ale w tamtym momencie moja twarz chyba zdradziła, co sądzę o tym pomyśle, bo tylko dwukrotnie ludzie się odważyli mnie poprawiać, i zresztą bezsensownie, co im szybko udowodniłam (powtórzenia, nietrafne sformułowania, przeinaczające znaczenie oryginału- którego wszak nie znali).
Po pierwszej fali wściekłości ogarnął mnie śmiech pusty: mają mnie poprawiać ludzie, dla celów komunikacji z którymi musiałam znacznie uprościć swoje słownictwo. Ludzie, nie mogący "za Boga skojarzyć, skąd to było: 'Imię jego...cośtam, sześciedziąt sześć'. Z filmu jakiegoś?.."
Ludzie, wydziwiający, że używam tak tajemniczych słów, jak "apanaże", czy "traktament".
Gombrowicz is in da house, po prostu.
To był kwiatek nr jeden.
Kwiatek nr dwa: ja wykonałam wszystkie tłumaczenia (zmieniane beztrosko co i rusz przez jebanych Japońców, którzy, zakochani w swojej elokwencji, udziwniają, dopieszczają, cyzelują, na dwa dni przed próbą ostateczną, i zadowoleni), ale moje tłumaczenia na angielski zostaną przypisane komuś innemu.
Tak: ktoś inny zostanie przedstawiony jako tłumacz angielskiego, mianowicie dziewczyna, która będzie czytać z kartki moją pracę.
Zgadnijcie, kto w ogóle to zaproponował...

A kolega robi okrągłe oczy, że ja w styczniu widzę się na Wyspach, na Hawajach, na statku płynącym do Stanów- a nie w zapyziałym wykrocie.

Dlatego, przygotowując się do tej całej ceremonii, co i rusz dostaję ataków wesołości na myśl, jak mogłabym przygotować rozmaite atrakcje. Np. rozpocząć fetę słowami "Szanowni Państwo
Na sam początek- niech będzie pochwalone światło Allaha, gdyż dzięki jego błogosławieństwu tu się dziś zebraliśmy. Allah akbar!"
Ewentualnie wdać się w szczegółowe wyjaśnienie, co oznacza tytuł tradycyjnego tańca japońskiego, który odtańczy córka suczy, a który brzmi "Kamuro".
"Kamuro" to dziewczęca fryzura na pazia.
Ale też "kamuro" to służąca prostytutki wysokiej klasy z Yoshiwary.
Hmm, które wyjaśnienie bardziej przypadłoby do gustu publiczności, I wonder...

Ale fakt jest faktem: pora ruszać swój świat z posad, porzucić doki i - up up and away!

piątek, 30 września 2011

Koniec pewnego etapu

Przytaczając jeden z bon-motów najpopularniejszej powieści świata- "Dokonało się!" :D

Nie wiem, co czuję O_o
Lekki rausz po jednym piwku, to pewne; jakiś rodzaj radości, i dziwnej nieważkości (co też można złożyć na karb piwka), ale- co dziwne- niewiele ulgi.
Trochę żalu, nie bardzo wiem, po czym, za czym. Za ostatecznie przeciętymi więzami z Alma Mater? Że więej nie będę przemierzać tych korytarzy, widziała tych ludzi. Do diabła, to wszystko było w moim życiu przez ostatnie 9 lat.
Ale dość tego.
Jestem tytularna.
I teraz mały liścik dla ludzi, którzy być może kiedyś przybłąkają się na tego bloga, których nigdy nie spotkałam, a którzy kiedyś spekulowali na jakimś forum "mangozbieraczy" (hyhyy) o mojej wartości jako japonisty z racji nieposiadanego tytułu.
Here goes: spierdalać, posiadam.

Teraz pora znaleźć sobie nowy cel w zyciu.
I sayz: Jamajka :D

środa, 21 września 2011

Oh Lilian, look what you've done...

Zdumiewająca rzecz: moje glany wywołały więcej komentarzy i poruszenia na wiosce, niż moje dredy O_o
Co dziwniejsze- obudziło to we mnie istną wściekłość; naprawdę, spędziłam duuużo czasu z dala od polnego sioła, i wieśnioki wkurzają mnie bardziej, niż kiedykolwiek dotąd. Drażni mnie wszystko; gospodyni, od 7 rano strzelająca garami, i zajmująca mi moją łazienkę cały czas; widok firmy; długa i pełna wądołów droga do pracy; widok firmy; odstęp półtorej godziny między autobusami do Wykrota, w dzień powszedni, w dzień roboczy; widok firmy.

W rzeczonej firmie tymczasem sucz skorzystała z mojej nieobecności i biegała po firmie, sącząc ludziom do uszu, że ja biorę te wszystkie wolne, żeby latać do Anglii i Irlandii (zwróćmy uwagę na tryb ciągły), szukać innej pracy (a dlaczegóż chciałabym zmienić pracę, I wonder...), zażądała też, żeby mi zlustrować paszport.
Oczywiście, kiedy mnie spotkała, rozpłynęła się w słodkim uśmiechu i niemal rzuciła mi na szyję.
---Napotkałaby po drodze mojego glana.
Na wieść o spisku paszportowym doszłam jednak do wniosku, że nie mogę przyieść wstydu rodzinie, i muszę nieco upgrade'ować mój dokument, taki zwyczajny i nie rockendrollowy. Coś tam dodam od siebie.
Może wkleję listek marychy, niczym do scrapbooka, i przygotuję łzawą historię o prywatnym małym kartelu narkotykowym, który jest moim skromnym wkładem w emancypacje kobiet, a który przy tym wymaga stałej opieki i troskliwego oka.
Serio, obczaiłam sobie słownictwo z zakresu handlu ludźmi i przemytu. Niech no tylko usłyszę: "Jak byłaś na weselu, to gdzie są zdjęcia?..." (takie pytanie usłyszałam odnośnie Irlandii).
Jakim weselu...
Kolumbia, baby!

Termin dostałam na jutro. Co jest niewykonalne. Cholera, przydałby mi się teleport- co, jeśli następny termin będzie za 800 lat?!

piątek, 16 września 2011

...
Błagam, nie komentujcie wszyscy naraz.
Przytłacza mnie konieczność odpowiadania wszystkim po kolei.

Jest tam w ogóle ktoś jeszcze? Ktoś to poza mną czyta?
I tak się nie dowiem, zerowy komentarz będzie milczał jak zaklęty.

środa, 14 września 2011

Teoretycznie na finiszu

Złożyłam pracę.
Ale zamiast ulgi, radości, euforii, czuję jedynie niebotyczne wyczerpanie i masę obaw przed czekającym mnie egzaminem.
Jakoś będę musiała ogarnąć panikę i spróbować w parę tygodni przypomnieć sobie studia.
Kolejnych kilka bezsennych nocy przede mną, zaczynam się przyzwyczajać do braku snu, posiłków i poczucia bezpieczeństwa.
Zawsze w chwili, w której już mi się wydaje, że wszystko idzie jak najlepiej, wyskakuje jakaż zaraza. Wniosek? Nie wolno opuszczac gardy aż do samego końca XD
Szykują się zmiany; zabawnie, bo w życiu i moim, i moich sióstr, u każdej spore, u każdej na dobre.
Ale tymi swoimi nie jestem w stanie się cieszyć. Czuję jakąś okropną pustkę; podejrzewam, ze to dlatego, że cel, przymus, który nie opuszczał mnie od trzech lat, niebawem zniknie - w ten czy inny sposób.
Mój Cthulu, runie mój swiat XD

Jest ogromna góra rzeczy i spraw, które zaniedbałam, które leżą odłogiem i powoli ulegają entropii. Np.kontakty towarzyskie, czy - zapewne- jakiekolwiek talenty, posiadane przeze mnie. Obydwa moje pokoje- i w Gdańsku, i w Wykrotach- przypominają pobojowisko. Po prostu wchodziłam, kładłam to, co akurat niosłam, gdzieniebądź i wracałam do pracy. Buty mam rozpadające się, bo nie mam ani czasu, ani głowy, żeby iść po nowe. Dawno nie zadałam sobie trudu, zeby jakoś ładnie i równiutko ściąć paznokcie- po prostu biorę majcher i...
Nie, no aż tak nie :D
Ale trwająca wiele miesięcy gonitwa z czasem ma się ku końcowi, i jak na przedmetku bywa- biegnę nie tyle odbijając się miarowo od ziemi, ile czerpiąc resztki rozpędu z potknięć, zatoczeń i podpierania się bandy rękami XD
Ktoś mi kiedyś powiedział, że po obronie człowiek patrzy na swoje wcześnejsze męki i nie może się nadziwić, jakie to w gruncie rzeczy było łatwe. I że gdyby wiedzieli wcześniej, to by się tak nie stresowali.
--------No więc dobrze, że ja nie wiedziałam, na co się porywam. Palnęłabym sobie w łeb w przedbiegach XD

niedziela, 28 sierpnia 2011

Solidarity of Arts 2011

Byłam wczoraj na koncercie Michała Szpaka O_o
Zupełnym przypadkiem, przysięgam przeprzysiężnie, ale doświadczenie było interesujące.
Z jednej strony- dobrze, że pojawiła się typowa gwiazdka dla nastolatek, polska, lokalna, i inna od wszystkich wyjących na polskich scenach dinozaurów albo jak z metra ciętych laluń, mamlących wiecznie to samo.
Chłopię jest barwne, krzykliwe, przegięte, ubiera się i porusza jak drag queen- jest inne.
Może coś drgnie w polskim showbiznesie, tym badziej zważywszy, w jaki repertuar młodzieniec celuje, albowiem---
---i tu uwaga druga:
..on nie śpiewa nic swojego.
Co jest dość żenujące, bo skoro już koncertuje, skoro już chce robić za gwiazdę, to śpiewanie coverów jest po prostu kompromitacją. Jeszcze z zespołem, złożonym z samych solistów (to było naprawdę widać). Chłopak ma głos, i to jaki, ma potencjał, ale jak szybko nie stworzy własnego repertuaru, będzie jedynie sezonową ozdóbką jarmarków, i tyle.
W którymś momencie, piszcząc ("E beże! Jaki mege upał, woow! Normalnie jest gorąca tak, że nie megę, wow! jesteście beskie, moje drogie, wow! że jesteście tu dziś ze mną, wow!"), polał się wodą z butelki, doprowadzając akustyków na krawędź apopleksji, bo polał również sprzęt tą wodą, debil. Potem się jeszcze próbował tarzać zmysłowo po scenie i rozkwasił sobie nos :D
Także nad stylem musi jeszcze ździebko popracować, ale najważniejsze: repertuar. I żeby napisał mu go może ktoś, kto się na tym zna, a nie ta banda sprzedawców sznurowadeł, która promuje obecne "gwiazdy". Nie zdzierżę kolejnego popowego szajsu...
Natomiast w zeszłą sobotę, zanim mnie trafił wirus, byłam na drugiej edycji Solidarity of Arts, która była pod pewnymi względami lepsza, niż poprzednio.
Lepsza, bo bardziej różnorodna. Gorsza była pod tym względem, że w zeszłym roku gwiazdą był Możdżer, więc można się było do woli nasłuchać jego muzyki; w tym roku Możdżer był gospodarzem, więc trzymał się w cieniu, gwiazdą był Marcus Miller, ale jak dla mnie cały koncert należał do dwóch osób: Edmara Castanedy, nieprawdopodobnego harfisty, i Anjelici Kudjo.

A nasza mała ekipa się nawet załapała na filmik, widać nas kilkakrotnie, a pierwszy raz w 2:22 :))) Sława! Chyba się zapiszę do chórków Szpaka :D

A ten tenor z Teksasu, obsypany brylantami, zaśpiewał bardzo piękną, dziwną, tęskną pieśń, która mnie po prostu zahipnotyzowała na chwilę, jednak niestety- nie ma jej na sieci.
Więc wrzucam inny kawałek, Marcus, Castaneda i Louis Cato, bardzo, baaardzo fajny.


Foty z Irlandii :)
Irlandia

czwartek, 25 sierpnia 2011

Where Ireland green


Tak więc-nastąpił nieunikniony koniec urlopu.
Nie mam najmniejszej ochoty wracać do grajdoła; mój organizm, jakby zgadzając się ze mną w tej kwestii- ba! zachowując się, jakby chwycił mnie za połę płaszcza i krzycząc zaparł się o próg- zafundował mi szereg dolegliwości, niech mnie trafi, jeśli łżę: pojawiło się to wszystko znienacka, i dokładnie wtedy, kiedy zaczęłam się zbierać do wyjazdu.
Psychosomatyczne, zapewne, ale nie mniej przykre. Czekam na jakiś przełom, a tymczasem---

---Irlandia.
Czy raczej powinnam powiedzieć- Dublin. Mam szereg wrażeń i impresji, które tworzą swoistą mozaikę, mało barwną, tak, jak mało barwni są mieszkańcy Dublina, tym niemniej przyjemną.
Przede wszystkim, będąc w Irlandii, człowiek szybko zmienia swoją osobistą definicje określenia „ładna pogoda”. Przez większość tygodnia miałam ładną pogodę; lało, oczywiście. Praktycznie poza śniegiem doświadczałam każdego rodzaju pogody, codziennie. Raz nawet chyba trochę gradu spadło... I nadal twierdzę, że pogoda mi w przeważającej części pobytu dopisała; podczas wycieczki na Klify Moheru nawet bardzo: padało głównie wtedy, kiedy akurat byłam w autokarze, a nim dotarliśmy do klifów, wietrzysko przedmuchało chmury precz i wyszło piękne słońce.
Po drugie- tak, jak mi zapowiedziano ponuro- w Dublinie połowa mieszkańców to imigranci. Głównie Hiszpanie, którzy istotnie w którymś momencie robią się męczący, bo nawet, jeśli ich liczba nie jest znacząco większa od liczby ludzi innych nacji, to osiągane przez nich decybele biją na głowę nawet uliczne telebimy.
Samo miasto zaskoczyło mnie niską, niemal podmiejską zabudową; tylko ścisłe, biznesowe centrum dysponuje strzelistymi lub masywnymi, wielopiętrowymi budowlami (które lubię), choć szeregowce i domy gregoriańskie, ciągnące się kilometrowymi, krętymi ulicami, spodobały mi się znacznie bardziej, niż ich brytyjskie odpowiedniki (szczególnie po tym, gdy zapoznałam się bliżej z właściwościami i strukturą rasowej gregoriańskiej chałupki). Dużo pięknych, zadbanych parków; prześliczne drewniane fasady lokali usytuowanych na parterze, tworzące uliczny folklor i jako jedyne w zasadzie ubarwiające miasto; napotkany przygodnie koncert muzyki irlandzkiej w parku St.Stephen’s Green; zamek, po którym kilka miesięcy temu spacerowała królowa, a w którym o historii ucisku Irlanczyków przez Koronę ze zdumiewającym spokojem opowiadała zdecydowanie lokalnie wyglądająca dziewczyna, mówiąca z akcentem---patois O_o
Jedna uwaga: jakżeż w Dublinie jest---szaro. Naprawdę zdumiał mnie zakres braku koloru na ulicach. Skarżyłam się, że Polacy ubierają się szaro i ponuro? Z nas prawdziwy papuzi raj w porównaniu z mieszkańcami Dublina! Chodziłam po uliczkach i chyba na tle lokalnej kolorystyki jarzyłam się, jak punkt celownika karabinku snajperskiego marki Schteier w ciemnym pokoju. A ponieważ ja kolory odbieram po części smakowo, musiałam nabyć sobie karmelki miętowe, żeby w miarę komfortowo móc przemierzać ulice bez wiecznego grymasu na twarzy.
Klify Moheru były wielkim wydarzeniem soboty. Pojechałam na zachodnią krawędź Irlandii i spojrzałam w kilkuset-metrową przepaść, w dole której kłębił się ocean i---brak mi słów, żeby opisać te wrażenia.
Tak, mam lęk wysokości, i pływam...może dam sobie spokój z technikę, i ograniczę się do czasu: pływam jakieś 12 minut max, ale i tak: cóż po pływaniu, kiedy człowiek spadnie z 400 metrów? Ale doświadczenie przebywania na czubku moherowych klifów jest porównywalne jedynie z samotnym łażeniem po bezludnym Wielkim Murze w Chinach, gdzie wiatr próbuje przytulić człowieka ciepło a energicznie do kamiennych stopni.
W Japonii najbliższe temu przeżycie miało miejsce na Miraishin no Oka, niezwykłej monumentalnej rzeźbie z białego, cudnie nagrzanego słońcem marmuru w prefekturze Hiroshima, czy siedzenie nocą w odkrytym onsenie na zboczu zaśnieżonej góry w Nagano.
W Danii? Najbardziej zbliżone powyższym wrażenia dały wrzoskowiska w Held.
Przestrzeń; bezkresna, otwarta przestrzeń. Potrzebna mi jest, jak sen, jak woda, jak muzyka.
Oczywiście, zarówno w autokarze, jak i na klifach byli Hiszpanie; ci drudzy próbowali mnie zamordować, z wrzaskiem i machaniem plecakami organizując nagle zdjęcie grupowe na ścieżynce tej oto mniej więcej szerokości...

...gdzie po prawicy mej był kawałek betonu i drut kolczasty, a po lewicy- poprzedzona długawym lotem śmierć w rozbryzgu piany i flaków. Zaprawdę powiadam wam: nikt się nie spodziewa ciosu hiszpańskim plecakiem w czoło (szczególnie balansując na gliniastej krawędzi Naprawdę Wysokiej Skarpy).
A, druga uwaga: w Irlandii po 22:00 nie można kupić alkoholu, powtarzam: PO 22:00 NIE MOŻNA KUPIĆ ALKOHOLU, nigdzie, poza barami, oczywiście.
Klarowano mi, że dzięki temu ludzie, dziabnąwszy sobie i nabrawszy animuszu i chęci na więcej, nie będą mieli gdzie przeputać po pijaku całej tygodniówki i w taki oto sposób nie popadną w długi i pijaństwo, a policja nie będzie musiała zasuwać do późnonocnych wezwań.
Tym niemniej poczułam się ograbiona z moich swobód obywatelskich: toż to zasada, której spodziewałabym się co najwyżej po Skandynawach, o których wszyscy wiedzą, że są popaprani! Nawet w Japonii nie ma takich ograniczeń, jak jest otwarte kombini po nocy, to można kupić wszystko to, co półki oferują. Ech...
Przeszłam też po tęczy O_O
Tak, tak, trzykrotnie, a jak wiemy- w baśniach trzy to liczba magiczna, czekam na mój garniec złota.
A było to tak: wybrałam się z Pibisami na ściankę; podkreślę, nie naciskali, ani mnie nie zastraszyli ;D Acz zręcznie namawiali, aż sama zaczęłam się zastanawiać, jakby to było spróbować połazić w pionie, potem zaliczyłam atak ciężkiej paniki, wspiąwszy sie na 70cm bez zabezpieczenia, a gdy już mnie przytroczono do liny... odkryłam nowy świat *_*
...świat bardzo roztrzęsionych rąk i nóg po kilku godzinach zgłębiania go, niemniej- siekierka dla Mari :D
Nie mówię, że od tej pory to będzie moja główna aktywność ruchowa -jednak co karty to karty- ale wygląda mi to na sport, gdzie astmatyk się tak szybko nie zasapie, więc czemuż by troszkę więcej go nie zgłębić. Dopóki jestem nadal w stanie grać na pianinie, mogę trochę pomęczyć łapki na ściance, tym bardziej, że nie przeszłam jeszcze ani jednej jednobarwnej trasy, tylko właśnie tęcze :P Lama-lama, czas podnieść poprzeczkę.
W niedzielę, dla odmiany, stanęłam na wschodniej krawędzi Irlandii. I widok był nadal zachwycający: między niebem - a głębokim błękitnym oceanem 

Wiecej zdjec nastapi pozniej, jak bede miec dobre lacze XD

piątek, 29 lipca 2011

I'll be home for---whatever!

Cóż za błogośc- jestem w trasie.
Większa błogość we Wrocławiu, który jest jak na Polskę tak wielkomiejski, jak tylko można sobie wymarzyć.
Uwielbiam to miasto...
Największa błogość- siedzę w knajpie i sączę (koszmarnie drogie) Tsingdao, celebrując piątek i początek bytności Z Dala Od Wykrota.
Ten tydzień był dokładnie tak ciężki, wypruwający flaki i sprawiający wrażenie nieskończonego, jak przewidywałam.
Plus- kto z Was może się poszczycić tym, że na moment przed urlopem strzelił dla firmy prawie-panty-shot'a? Ha XD Wietrzysko, kloszowa spódnica i apel- z braku miejsca w fabryce- na polu.
Firma sie ucieszyła, ja się zamyśliłam, spódnica dała sie w końcu przygładzić i przytrzymać za róg. Spróbujcie to przeskoczyć :D
Tak się rozpoczyna urlop!
Odrobiną ekstrawagancji, ekstrawertyzmu i ekshibicjonizmu :D
Ale ów morderczy tydzień dobiegł szczęśliwie końca, teraz przede mną noc w kuszetce, dzień dziergania dredów i chlania, pojutrzejszy dzień dochodzenia do siebie i witania z pianinem, następnie pójścia na koncert i---spożywania w bardziej już umiarkowanych ilościach, i da capo al fine.
Ale cóż to będzie za przyjemny koniec :P
Z tej radości chciałabym Was, ludki, zgromadzić gdzieś w jednym miejscu i świętować, ale póki co musi nam wystarczyć moje dzielenie się ogólnym (nacechowanym strasznym zmęczeniem, ale jednak) błogostanem.
Obawiam się, że dni urlopu posypią się jak resztka piasku w klepsydrze, ale na razie sie tym nie troskam.
Na razie wracam do domu :3
Przez ten czas zapewne będzie mniej siedzenia na sieci, zero seriali, kto wie- może nawet telefony będę rzadziej odbierać.

---właśnie przyszły dwie modne wyrosłyśmy-już-z-emo-ale-wciąż-czujemy-żywy-ból-świata dziewczyny, i -jestem PEWNA, że jadą na koncert Gackta do Wawy -w-
TAK, Gackt przyjeżdża do sztolycy, a ja---ja nie idę na koncert XD
Bo w tym samym czasie jest FROG, który mogę spędzić z przyjaciółmi, i w tym momencie ma to dla mnie większą wartość.
Poza tym Gackto obciął włosy, wygląda jak kurczak po chemii :/ (żeby nie było- niezmiennie go kocham, ale---kurczak. Po chemii. )

A'propos bólu świata: widziałam zdjęcia z Bolkowa.
Cudowne. Ile pięknych ludzi! Ciekawych ludzi, innych (może nie tam, tam przekłute oko, i pomalowany rozdwojony język to nuda i szarzyzna, tam 4-latki zasuwają w wiktoriańskich czarnych sukniach i kapelusikach, pff- kto tego nie ma!), ale ja patrzyłam z zachwytem.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że to troche taki Nordcon połączony z Heinekenem, i za dni normalnych, szarych, mdłych Ci ludzie po prostu ubierają się na czarno, i niczym nie akcentują isniejącej w nich, rozbucheanej, żywej, gotycko-industrialnej natury. Tłamszą ją.
Ale w Bolkowie pozwalają jej poistnieć.
Ech, ciekawe, ile jeszcze lat musimy sę taplać w nijakości i pastelowych sweterkach, nim wreszcie dane mi będzie zobaczyć na polskich ulicach- charaktery.
Właśnie to.
Charaktery.
Zaczynam cieszyć się z każdej panterki w pracy, z każdych atłasowych, połyskliwych, 12 centymetrowych szpilek.
Kicz to okrutny, ale przynajmniej się różni od masy.
Piju, piju---
Może skończę na tym notkę.
Moi drodzy- wracam do domu :))))))))))

czwartek, 28 lipca 2011

30 seconds to Mars, 30 hours to go

Angel of happiness, light and joy...Where art thou?

czwartek, 21 lipca 2011

Notto soo dandi ya ne

Czytam dziś sobie legendy z "Konjaku monogatari" ("Zbiór opowieści dawnych" napisane między VII-XII wiekiem XD), i jest tam legenda o tym, jak to pewna wioska była gnębiona przez krwiożerczą pijawkę, do momentu, dopóki Seimei nie zwabił pijawki pod kamień, przywalił ją tym kamieniem, zanucił zaklęcie, i- dziwy! Pijawka już nigdy nikogo nie użarła! *o*
Magia, magia!
Z gatunku takiej: "utnijmy mu głowę, wtedy straci swoje magiczne moce!"-_-
Albo jak wołanie do leniwego psa "Nie podawaj łapy! Nie podawaj łapy! Widzicie? Wytresowany."
Myślałam, że się poskładam ze śmiechu, czytając to.

Drugi ciekawy fragment obwieszcza, jak to nauczyciel Seimeia zapałał do chłopca gorącymi uczuciami po tym, jak szczeniak zaprezentował swoje magiczne talenta.
Ale dosłownie- "zapałał afektem" O_o
O----kej, ja wiem, "Granatowy kaptur" ze zbiorku "Po deszczu przy księżycu", czy współcześniejszy Mishima Yukio, albo jeszcze współcześniejsze "Gohatto"- ale Seimeia mi bałamucić?
I "zacząć z zapałem przelewać w niego swoją wiedzę, jak leje się wodę z dzbana"?
To się nie dziwię, że dorósłszy, chodził i mordował okoliczną faunę swoim "zaklęciem".
Czekajcie, ten mistrz też podejrzanie szybko zszedł był... O_O
Pewnie zaczarowany kawałkiem granitu.
Ale w tym samym zbiorze Seimei jest podejrzewany o uprowadzenie dwóch 10-letnich chłopców, więc z drugiej strony...;D

Ale rozbraja mnie, jak w japońskich książkach, pisanych przez Japończyków, dla przede wszystkim Japończyków, obok japońskiego słowa na "moralność" jest wypunktowane katakaną: "morariti", obok ducha- goosuto, obok demona- monsutaa, i tak dalej, i w tym kierunku -_-
Takie to...smutne.
O ile "moralność" zroumiem, bo jest to słowo tak zależne od kontekstu, że wsparcie się odpowiednikiem znaczeniowym z innego języka może być bardzo pomocne, o tyle "monsutaa" czy "goosuto" uważam za grubą przesadę.
Do diaska, ludzie! Jak coś wywołacie i pożre wam chomika, to co wołacie? "Lapitut! Lapitut!"?
Nie- wołacie księdza :D
Przypuszczalnie słowami: "Roomalaiskatollinen pappi!" -_-'
Jeszcze jeden dzień i weekend. Ale jutro i tak kupuję piwko i czekoladę, dla uczczenia tego faktu XD

środa, 20 lipca 2011

Paskudne niecności

To przedziwne.
Przez ostatnie dwa tygodnie nie mogłam wyjść ze zdumienia nad sobą, poniEważ czułam się, jakby mnie otaczała lekka, otulająca bańska spokojnej radości. Drobne wstrząśnienia zawistnego losu ześlizgiwały się po niej i nie docierały do mnie. Cokolwiek się działo, nie wywoływało we mnie nic, poza lekkim zainsteresowaniem, a następnie obojętnością (ale nie marazmiczną!) lub śmiechem Śmieszyło mnie dużo drobnych, pozornie nijakich zdarzeń, których inni nie zauważali.
....Do powrotu z Poznania.
W poniedziałek dopadła mnie znana, dawno nie odczuwana desperacja, wynikająca z faktu, że tu jestem, ale ją przegoniłam.
Jeszcze dwa tygodnie- myślę sobie.
Ale dzisiejszy dzień był jak- wybaczcie mi przesadnie może barokowe, przepoetyzowane opisy, ale inaczej nie potrafię- czarna, oblepiająca człowieka, pętająca ruchy maź. Człowiek zastyga w niej niewygodnie, nie może się ruszyć, grzęźnie. A maź stopniow zalewa mu usta, nos, oczy...
Podłości; ploty; drobne szpile; wyblakłe uśmiechy; kolega, którego bardzo lubię, zachowujący się niefajnie, co tu dużo gadać. Jakby na mnie odreagował to, że ktoś jemu zapodał inną niecność.
Dyskretna, wstrętna, oźlizgła prośba, żebym napisała donos na jednego z kolegów z pracy.
---Chyba to ostatnie najbardziej sprawiło, że mam wrażenie, jakbym najadła się popiołu i popiła piołunem.
Siedząc w śmietniku.
Dziwne jest to, że z tego, co słyszę, nie tylko ja nagle poczułam, jakby przymiziało się do mnie stadko dementorów.
Ludzie, wcale nie podatni na ataki depresji, zazwyczaj energiczni i optymistycznie nastawieni do świata, nagle odczuwają pustkę, marazm, przygnębienie.
Na duszy ciężko; w sercu głucho; powietrze z oporem wciska się do płuc; ciało nie chce się wyprostować, a twarz uśmiechnąć.
Wyczuwam teraz bardzo mało światła w ludziach (tak, tak, są chmury, pada deszcz, niebo jak zaciągniętę burą flegmą- dzisiaj zresztą burza była taka, że obudziła mnie o 5 rano, zanim zadzwonił budzik XD- możecie żartować, że meteorologicznie rzecz biorąc jest dokładnie tak, jak mówię, ciemno, buro i ponuro, ale spadówa :P Kobiecy szósty zmysł. Wiem, co wyczuwam, a raczej, czego nie wyczuwam- coś paskudnego wisi w powietrzu.
POZA deszczem XD)
Naszej firmie przydałby się teraz jakiś zajebisty kahuna.
I ewidentnie nie tylko jej, a przy skąpości owych- to może być ktokolwiek---wykwalifikowany.
Na bogów, to może być nawet wesoły ksiądz z kropidłem, byle by był skuteczny.
Zło, powiadam; ZUO.
Najmniej mi się podoba odkrycie, że zaczęłam się tym pracowym bagienkiem- przejmować.
Zaczęłam mylić gwiazdy z ich odbiciem w stawie :/

poniedziałek, 18 lipca 2011

:3

Need I say more...

niedziela, 17 lipca 2011

Było się w kinie...

Co za niespodzianka.
Kilka miesięcy temu wymieniłam filmy, jakie bym chciała w tym roku obejrzeć.
I jak na razie wiedzie prym ten film, na który owszem, cieszyłam się, ale z powodu innego bohatera, niż ci, którzy sprawili mi tyle radości, natomiast film, na który czekałam najbardziej okazał się być, cóż, krótko mowiąc- rozczarowaniem.
"Piraci.." byli słabi. Jak już ustaliłam, był to dramat psychologiczny o kryzysie wieku średniego, z poszukiwaniem tożsamości, przejawiajacym się w przebieraniu się za piratów, oraz niezbędnymi jazdami psychotycznymi (narkotyczne wizje z syrenkami).
I Jack stracił nieco ze swojej "muchness". Schade... Choć scena z atakiem Ariel Death Squad była niezmiennie świetna.
Następnie- Potter.
Ze zdumieniem odkrywam, że jestem jedną z niewielu osób, które uważają pierwszą część "Insygniów Śmierci" za najlepszy film o Harrym Potterze.
Podtrzymuję swoje zdanie po obejrzeniu części drugiej, która też mi się bardzo podobała, zajmując zaszczytne drugie miejsce w moim osobistym rankingu Potterowym.
Co było w niej świetnego?
Muzyka; zdjęcia; światło. Radcliffe, po którym widać, że grywa w teatrze, bo jego gra jest trójwymiarowa i bez okularów, pełnokrwista i przekonywująca.
Świetna scena ostatniej walki z Voldemortem (mrr, pętający Pottera płaszcz Riddle'a, mrr :P ), scena śmierci Snape'a, ładnie zrobiony smok i trójwymiarowe wiórki z rozsypującego się Voldemorta, rewelacyjna Piekielna Pożoga.
Bez omdleń z zachwytu, ale bardzo, bardzo fajnie.
Co mi sie nie podobało, to scena przemowy Snape'a w Wielkiej Sali; co oni mu zrobili na twarzy?? Wyglądał jak skrzyżowanie późnej fazy rozkładu Michaela Jacksona z Tokyo Hotel, po prostu mała dziwkogejsza szatana: tona pudru, zaczernione oczodoły, szminka- serio??
Później się trochę unormalnił.
I historia poprowadzona spójnie; szkoda, że potrzebowali trzech, czterech filmów, żeby nauczyć się syntetyzować fabułę tak, żeby nie stanowiła ruchomej ilustracji do książki, zrozumiałej tylko dla wtajemniczonych (czyli tych, co ksiązki przeczytali. W miarę niedawno, jeśli łaska)
Ale wszystko to blednie w porównaniu z trzecim filmem.
"X-men: first class".
Bezdyskusyjnie najlepszy film o X-menach, mimo, że Wilverine- na którego najbardziej czekałam- pojawia się tam przez jakieś 20 sekund, ale za to w wielkim stylu ;D
Zawsze lubiłam McAvoya, szczególnie po obejrzeniu "Penelopy"; teraz stracił już swoją młodzieńczą smukłość, ale przez to jego twarz wygląda bardziej androgynicznie, a to nie jest bez znaczenia...
Michael Fassbender jest najlepszym Magneto, jakiego można było sobie wymarzyć. A McAvoy jest po prostu nieustającym odkryciem i zadziwieniem; uwielbiam sposób, w jaki ten facet mówi, jak artykluje, jego głos. Charles Xavier w ujęciu McAvoya jest tak prawdziwy, tak złożony, jak rzadko na ekranie można to zobaczyć, gdzie płaskosc i przewidywalność postaci jest tym większa, im popularniejsza jest dana postać.
Ale poza świetnym scenraiuszem, świetnym poprowadzeniem filmu i naprawdę dobrągrąpozostałych aktorów, jest coś jeszcze: chemia pomiędzy McAvoyem a Fassbenderem.
To nie tylko moja opinia, net jest wypchany podobnymi recenzjami, nawet anstyslashowcy piszą niechętnie, że największy nacisk jest -doskonale przy tym- położony na wielką "zażyłość" i "niezwykłą przyjaźń" między Xavierem a Magneto.
Moim zdaniem twórcy filmu świetnie poradzili sobie z zachowawczością i konserwatyzmem Marvela, wedle kryteriów którego superhiroł powinien mieć jakąś superżonkę i superdziecko, a nie kochanka z pejczem, gdzie chyba nigdy nie nawiązano do homoerotyki inaczej, jak majtami na wierzchu obcisłych kostiumów superbohaterów.
Nie tak, jak w DC, który- szczególnie w latach 80-tych, na początku 90-tych- manifestował wielkie wyzwolenie obyczajowe. Nie sadzę, żeby w jakimkolwiek Marvelowskim komiksie walka pomiędzy superbohaterem a jego nemezis (też facetem) została przyrównana do miłosnych zapasów, jak to było w przypadku Batmana i Jokera. A jeśli już mowa o Batmanie- Robin; wonderboy o nagich udach, mieszkający z dorosłym, samotnym facetem. Puhleaaase.
W "Hellblazerze" odrzucono w ogóle wszelkie woale i dwuznaczności, Constantine jest otwarcie biseksualny, a jego najbardziej jaskrawy związek był z -nomen omen- alter ego Bruca Wayna, który w universum Hellblazera jest psychotycznym bosem kartelu narkotykowego, zabójcą, ciskającym dla rozrywki dzieci krwiożerczym nietoprzeom (specjalnie hodowanym tak, żeby jadły ludzkie mięso) i uzależnionym od S/M (i nie chodzi o Sailor Moon).
Ale w "X-men: First Class" skomplikowane relacje Erika i Charlesa są przedstawione po mistrzowsku. Jak dotąd- najlepszy film roku. I naprawdę mam nadzieję, że powstanie film o Magneto i że nie zagra go nikt inny, tylko Fassbender.
Obczajcie ino ten cudny klip, do pięknej piosenki 30 seconds To Mars (na początku jest trochę chaotycznie, a potem sie robi pięknie)


Fani, oczywiście, nie próżnują i produkują teraz na potęgę rozmaite interpretacje seksualnego napięcia pomiedzy tą dwójka bohaterów, niektóre zabawne, niektóre sprośne, a nawet wulgarne; ale ta poniższa jest całkiem... :)


Tylko jednego nie kumam: jeśli XXavier stracił władzę w nogach w młodości, daleczego w bodajze drugiej czesci X-menów, kiedy idzie rekrutować Rudą razem z Magneto, no właśnie- IDZIE? Kto czytał komiks, kto wie?

wtorek, 12 lipca 2011

Sense of invisibility

Osiągam częściową niewidzialność.
Wpływającą szczególnie mocno na pewne osoby, i tak się zastanawiam: z czego wynika fakt, że właśnie dla tych osób jestem- a jakby mnie nie było.
W przypadku rodzonego brata jest to dosyć zrozumiałe; z rodziną nigdy nic nie wiadomo, a nigdy nie mogłam otrząsnąć się z wrażenia, że brat uważa mnie za głównego czubka w rodzinie i na wszelki wypadek woli czasem udawać, że mnie nie widzi, nie słyszy, nie rejestruje, żebym broń bóg nie wyskoczyła z czymś wyjątkowym i właściwym sobie, co - z niepojętego dla mnie powodu- bracki uważa za oznakę szaleństwa.
Mam jednak znajomą, która od jakiegoś czasu reaguje na mój widok bardzo dziwnie. Ilekroć się wyłaniam z mroków Athuanu, na jej twarzy się pojawia wyraz konsternacji i- tak- przerażenia, a nawet w bardzo Bad Hair Day nie budzę aż takiej grozy w nikim innym.
Zastanawiające.
Człowiek zaczyna mieć wątpliwości, czy aby czegoś nie przeoczył, czy nie brakuje mu nieco więcej, niż 4 godzin z życia (najpaskudniejsza impreza w mojej karierze i cieszę się, że nie pamiętam połowy -_-)i czy nie obudził się któregoś ranka w tajemniczo zroszonych jeszcze ciepłą krwią butach i pogrzebaczem pod poduszką.
-----
Choć bracki naprawdę przegina.
Popularni znajomymi poularnymi znajomymi, ale jak mnie smarkacz będzie ingorował, zrobię mu taką porutę, jakiej jeszcze świat nie widział.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Redder than red

Jak Wam się dziś udał dzień?
Mój był dziś wypełniony poczuciem ogólnej szczęśliwości.
Bo tak. Nic nadzwyczaj szczególnego się nie zdarzyło, aura taka, jak i w weekend, czyli szaro, deszczowo i wietrznie- zaczęłam nawet zapominać, jak wygląda świat w nasyconych barwach; wszystko jest spłowiałe, zszarzałe, wymoczkowate i brzydkie.
A mimo to, dziś po prostu chodziłam i jarzyłam sie do tego brzydkiego, wymoczkowatego świata.
Nie wiem, dlaczego. :D
Gdyby jednak szukać powodów, to:
1) może dlatego, że dziś weszłam do pracy- i wyszłam z pracy, udając się na badania okresowe, dzięki czemu w firmie spędziłam wszystkiego godzinę;
2) pani pielęgniarka była bardzo miła i delikatna, w dodatku pożyczyła mi parasol, żebym mogła wyjść na miasto;
3) będąc na mieście, zrobiłam małe zakupy (saszetka zapachowa! śliczna! nazywa się "Czarujący wieczór", hyhy...) i poszłam do lokalnego fryzjera, z bardzo przystępnymi cenami ^^ Do dredów nawet lepiej będzie mieć nieco krótsze włosy;
---coś jest w tych zakładzikach fryzjerskich w małych miasteczkach, co naprawdę mi przywodzi na myśl, znane niestety tylko z literatury i filmów, latynoaemrykańskie przedmieście, z grubymi Murzynkami i Latynoskami, śledzącymi życie ulicy sprzed "salonu" i znającymi najmniejszy detal życia dzielnicy :) ---
4) moje wyniki okazały się wzorowe. WZOROWE!
Moja galopująca anemia w którymś momencie musiała się zatrzymać, następnie położyć na trawce, następnie uznać, że nudy i pójść do domu.
Teraz- co ja takiego robiłam, że sobie poszła? Szybka rewizja ujawniła, że owszem, ostatnio pod pewnymi względami prowadzę się nieco zdrowiej, niż zazwyczaj, spożywam ilości mięsa godne wojownika po obfitych łowach, zero białego pieczywa i cukru, za to godziwe ilości czerwonego wina.
Wytrawnego.
Ha! Niedowiarki! Mówiłam, że czerwone wino jest krwiotwórcze?
W osiągnięciu tych wybitnych wyników nie przeszkodziły mi też rozmaite antybiotykowe strzały, jakimi mnie uraczono ostatnimi czasy, ani ograniczona ilość snu.
Wino, ludzie, wino. In vino veritas, i in vino vitae (teraz piję takie greckie, może nie najprzedniejsze, ale o wiele smaczniejsze, niż francuskie o nazwie "Corbieres", rocznik rzekomo 2009, ale smakujące jak rocznik 6 godzin. Nie dopiłam, prawdę mówiąc XD Wyleję paskudztwo, po raz pierwszy od czasów Leśnego Dzbana wyleję wino -_-)
5) jesteśmy po poniedziałku, a więc jeden dzień bliżej do weekendu;
6) idąc dalej tym tropem- jestem krok bliżej do uzyskania moich wymarzonych dredów;
7)...zostawiam to na koniec, bo podejrzewam w tym oto punkcie główną przyczynę mojej radości, a jest nią----głos.
Głos TEGO pana, śpiewającego TĄ piosenkę.
Już wielokrotnie wspominałam, że zakochuję się w głosach. No...to więc jest taki oto głos, który..w którym...znaczy- którego chętnie bym...no słuchała bez końca, no :D

W pierwszych linijkach mu głos zadrżał i osunął się tak nisko, że był na krawędzi fałszu; ale potem rozwinął się pięknie.
To też wyjaśnia częściowo, dlaczego ja tak kocham operę; przede wszystkim dociera do człowieka głos. Osoba, jej twarz, jej postać- są gdzieś tam, dalej. Jeśli głos jest potężny, wielowarstwowy, piękny- to co tam twarz? :P

Anyway- red is the color of my own true blood :P

niedziela, 3 lipca 2011

Bathory

Piszę, czytam, czytam, piszę...
Jeszcze nie nienawidzę tematu. Jeszcze mnei cieszą nowe odkrycia.
Mam nadzieję, żę tak mi zostanie XD
Po pradzie, dziś odkryłam tak kapitalną informację, że przez dobre 10 minut kręciłam się po pokoju, gadając do siebie, bo tak mnie to wszystko zaaferowało -_-'
Szkoda tylko, że nie za bardzo mam się tym z kim podzielić, otrzymując podobną energię zwrotną,; pełną zadziwienia i podekscytowania, bo też kogo obchodzą nie żyjący od 1000 lat goście?

Więc, dostarczając sobie bardzo monotonnych, jednostajnych bodźców ostatnimi czasy, musiałam zadbać, żeby pozostałe receptroy dostały jakąś rekompensatę.
Dlatego w Bolesławcu kupiłam cztery różne herbaty- trzy zielone i jedną czerwoną, żeby czymś pogłaskać zmysły, i-szukałam odpowiedniej, nieprzeszkadzającej, przyjemnej a jednocześnie stymulującej umysł muzyki.
Z reguły kończy się na ciszy, bo muzyka albo mnie drażni, albo mi się podoba i wciąga. Muzyka tła jako taka ma racje bytu knajpiano-relaksacyjną, więc nijak nie idzie w parze z wysiłkiem umysłowym.
A teraz jeszcze odkryłam Pehę.
Tak; Katrina Knechtova, słowacka piosenkarka, która nagrała piosenkę do filmu "Bathory", o Krwawej Elce.
Dziś wysłuchałam tej piosenki już jakieś----30razy?... Jest zapętlona na YT; i zastanawiam się: dlaczego w Polsce muzyka filmowa to jakieś smętne pienia o kotku na murku i herbatce w imbryczku, wszystko skromnym, biednawym głosem człowieczka podściwego, najlepiej z zamierzoną chrypką i płaskim dźwiękiem osoby bez szkolenia wokalnego?
Jakieś Rynkowskie, smętne Wiedźminy, przedstawię wam Macieja kota, życie życie jest nowelą, ewentualnie parodia italo disco i inne popisy, dobre na festiwal piosenki w Koluszkach.
Które to piosenki lądują potem na Eurowizji i wszyscy Polacy za granicą idą do ambasad po darmowe brązowe torby na głowę.
Najlepiej na tym tle wyszła Eleni z piosenką o Bulim -_-'
A słowackie?
Weźmy choćby "Nebo moje" z Beovizji, czy właśnie "Moj boze" Katriny.
To są epickie posenki, tam wiatr szarpie odzienie i targa włosy, hula po niezmierzonych przestrzeniach i słuchając ich, ma się ochotę wskoczyć na siodło, chwycić sztandard i pognać hen- w step!..
A może to moja 1/8 krwi kozackiej :D
Tak czy inaczej- dobra piosenka filmowa.
Film o Elce może być niezły, choć teledysk jest czerstwy niemożebnie, ale należy go zignorować :P
Posłuchajcie:

piątek, 1 lipca 2011

Storyteller, story dweller

Storytelling.
Jakże wszystko zależy od sposobu przedstawienia zdarzeń, doboru słów, rozsnucia odpowiedniego nastroju...
Mogłabym powiedzieć, że zapadł nastrojowy wieczór podszyty jesienną melancholią, wyciszający wewnętrznie i dający czas dla rodziny poprzez kontrast chłodnej barwy nocy z blaskiem ogniska domowego, gdzie świerszcz przygrywa na zapiecku, snując swoją małą owadzią gawędę...
A mogłabym także powiedzieć, że wieczorem padał deszcz i piździało tak, że nosa z domu nie wychylisz, więc się siedziało w chałupie i żarło firanki z nudów. I jeszcze jakieś robale chrobotały za kaloryferem.
Mówiłabym o tym samym wieczorze.
Mogłabym powiedzieć, że czasami, jak najdzie człowieka silna potrzeba, po prostu szukasz odpowiedniej osoby, płacisz jej, i pozwalasz, żeby doprowadziła cię do spazmów, tak, że ledwie potem chodzisz na omdlałych nogach, a ubranie masz wymięte że hej. Ale mus to mus, i wszystko ci jedno, czy zapłacisz kobiecie, czy mężczyźnie (choć ostatnimi czasy dochodzę do wniosku, że mężczyźni są w tym lepsi).
A mogłabym też powiedzieć, że ważne, by ten dentysta się po prostu znał na swojej robocie :D
Nawet jeśli oznacza to 3 godziny w jego rękach XD
Echt...
Konfabulacja to sztuka niesłusznie demonizowana.
Muszę się ćwiczyć w storytellingu; więcej- muszę się ćwiczyć w umiejętności deszyfrowania jednej gędźby z drugą, bo jest to talent wart krocie w sytuacji, gdy pracujesz z prawdziwymi wirtuozami słownego kubizmu, fanami Google Translatora oraz bardzo autorskich TFUmaczeń, które następnie są mi dawane do przetłumaczenie na---cokolwiek.
"The product is liquid scentless and transparent colorlessness almost"
Joy. And joyness.
Almost.
"As for a fire, being extinguished at a initial stage is effective"
Możemy z niejaką dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że powstrzymanie się od umierania gwarantuje przeżycie.
Prawie na pewno.
"Seek the advise of a specialist before using"
---mój ulubiony---
- Hey, doc! I got 2g's of coke, how about it?
- Yes, I don't think it's a good idea.
- Copy that. *ssnifff!*

Tymczasem znalazłam dredy swoich marzeń i kilka osób, które je robią.
Teraz pozostają negocjacje i nadgodziny, żeby na owe dredziochy zarobić (żadnych więcej dentystów, luksus ich towarzystwa szarpie mi budżet jak wyprawa do Vegas bez mała)
Gdyby nie to, że są obarczone prawami autorskimi, wrzuciłabym tu zdjęcia dzieł owych dred-makerów, a tak to musicie uwierzyć mi na słowo- są naprawdę przepiękniaste.
I to nie jest już malownicze pustosłowie :)

środa, 29 czerwca 2011

Generation of the oil mist

Tak samoż, jak Lena, doszłam do wniosku, ze tyle się nazbierało rzeczy, o których chciałam napisać, że w końcu dojdzie do tego, że nie ogarnężadnego wątku i nie napiszę nic.
...po prawdzie, obawiam się, że w dużej mierze jest już za późno XD Zapomniałam.
Więc w telegraficznym skrócie- pozostaję w Wykrotach.
Poszukiwanie kawalerki w pobliskich miasteczkach uświadomiło mi, że bez worka talarów nie ma co zaczynać rozmowy, bo wszędzie sąkwiatki w postaci' "No, tak, w ogłoszeniu było 480+media, ale te media, to, poza prądem i gazem, opłata spółdzielcza w wysokości 250zł, no i oczywiście kaucja rzędu złotych tysiąca".
Mam do tego świadomość, że za te pieniądze da się spokojnie wynająć kawalerkę na Monciaku (jak też zrobić sobie długaśne do pięt dredy, i jeszcze je pół roku później dać do serwisu, z kokardkami ze złotogłowiu i szampanem), więc- nie. Nie będę pożywką dla pijawek. Zostaję na wsi, przynajmniej przez lato.
A, bo w firmie- wygląda na to, choć do przyszłej środy nie należy mówić hop- też jeszcze zostaję.
Wiem. Ani słowa.
Tak, zarzekałam się, odgrażałam, różne takie.
Wygrał pragmatyzm, i- cóż: ta wycieczka do Irlandii... :P
Haa, cieszę sie, jak na drugą Gwiazdkę! :D

Spokojnie, cicho. Trickster nie śpi. Murphy czuwa. Ciii.

Obejrzałam "Hurt Locker". Przede wszyskim po to, żeby obejrzeć i skasować, robiąc nieco miejsca na wypchanym po brzegi, udręczonym do granic obwodów dysku zewnętrznym.
Obejrzałam i----film został. Tak samo, jak 'A Single man", czy "Incepcja".
Nie lubię filmów o wojnie; nie interesuje mnie oglądanie wysiłków reżysera, żeby wyraźnie pokazać, że żołnierze są dobrzy, a ci, co do nich strzelają, są zawsze bardzo bardzo be (bo żołnierze sami nie strzelają do nikogo, a jeśli to robią, to zachowując spokój, boga w sercu, gwiazdę ojczyźnianą na piersi i wizerunek prezydenta w bucie). Że wojna jest heroiczna i pełna chwały, i że powinniśmy traktować ją z dozą pewnej nabożności.
Nie w "Hurt Locker".
Świetny portret ludzi, rzuconych w świat, w którym rządzi prawo silniejszego, brak logiki i współczucia, cynizm i wieczne napięcie. A przy tym pokazano to na przykładzie zwykłych dni; oni śpią, piją, wydurniają się, boją się, panikują, próbują udawać, że to normalna fucha.
I codziennie oglądają śmierć.
Wyobrażacie to sobie? Jakie to musi zostawić ślady na psychice?
Kiedyś społeczności były nieco lepiej ułożone. Były kast, grupy wojowników, od nich się oczekiwało tylko jednego: że będą zabijali wrogów i chronili terytorium. Nie musieli potem wracać do wioski i brać się za spokojną pracę poczciwego obywatela, którego jedynym wyczynem heroicznym jest próba wynegocjowania podwyżki od szefa, i przekonanie sąsiada, żeby nie parkował samochodu na krawędzi naszej przestzeni parkingowej.
Nikt od nich nie oczekiwał, że z wojowników, patroszących wrogów na polu bitwy, zamienią się w łągodnych papciów, pasujących do żyjącego w pokoju społeczeństwa. Mieli swoje miejsce, te dzikie, żyjące zabijaniem istoty.
Dzisiejsze czasy nas ucywilizowały, do pewnego stopnia, ale też unikczemniły naszą duchową posturę.
A oponenci? Ok, tubylcy w tym filmie nie budzą sympati;, wrzaskliwi, namolni, podstępni i jednocześnie durni jak bydło, nie reagujący na wołania, okrzyki, ostrzeżenia, pchający się prosto na miny i pod lufy, gapiący tępo z okien, jak żołnierze próbują rozbroic ładunek oddalony ledwie kilka metrów od gapiów.
Ale ci cywile to też ludzie, rzuceni w ten sam koszmar. Z tym, że oni nie mogą sobie odliczyć dni "do końca służby".
Chyba że w tym najbardziej ostatecznym znaczeniu tego słowa.
Sama "cywilizowana wojna" stała się jeszcze bardziej nikczemna.
Tylko dziki wojownik nie nadążył za duchem czasów, i teraz świruje, podrzucając nerwowo noż w garści, starając sie pamiętać, że ten wróg ma teraz postać rozmiękłego gapia z detonatorem w kieszeni, i że po powrocie do domu nie czeka żadna chwała.

Choć przecież w zabijaniu w ogóle nie ma wielkiej chwały.
Nagle mam ochotę poczytać Flauberta; chyba byśmy się dorbze zrozumieli.

Dobry, naprawdę dobry film.