sobota, 30 marca 2013

Przepis na chałkę

Teoretycznie to przepis na babę wielkanocną; ale wyszło mało babowate (choć pyszne, niezbyt słodkie, pulchne i bez zakalca). Dodać kruszonkę i chałka jak malowanie. Więc wrzucam przepis, żeby nie przepadł w odmętach niepamięci.

Składniki

ilość porcji20
  • 4 szklanki (500 g) mąki pszennej
  • 100 g masła
  • 1/3 szklanki (80 g) cukru kryształu
  • 40 g drożdży
  • 3 żółtka
  • 1 szklanka (240 ml) ciepłego mleka
  • 3 łyżki rodzynek (opcjonalnie)
  • 1 jajko, roztrzepane

Metoda przygotowania

Przygotowanie: 50 minGotowanie: 40 min | Czas dodatkowy: 50 min, wyrastanie
rada
Wszystkie składniki powinny mieć temperaturę pokojową. Zamiast masła można użyć 1/2 szklanki oleju. Baba zachowa dłużej świeżość.

Interesujące, ja zatem użyłam oleju, plus dolałam jeszcze trochę mleka, bo albo szklanki mam niewymiarowe, albo cuś nie tak z proporcjami, bo jak wbiłam kopyść w ciasto, to jej potem nie mogłam wyciągnąć -_-

piątek, 22 marca 2013

Sunshine in the parlour

Zima dowala wszystkim.
Siada na duszy aurą rozdrażnienia, agresji wręcz, przygnębienia i niechciejstwa.
Ja czuję jej wredne ataki falami, co jakiś czas dopada mnie takie zmęczenie, sięgające poza poziom fizyczny, kiedy wzięcie oddechu, czy chodzenie prosto, bez ciągnięcia kufra za sobą, stanowi wysiłek niemal poza możliwościami wymęczonego organizmu.
Ale przedziwne: właśnie przez ostatnie kilka dni, w zasadzie- przez pracujące dni, których tak się obawiamłam, bo totalnie nie czułam się na siłach przez nie przebrnąć- brałam skądś siły, brałam skądś energię i wewnętrzny spokój, i jakoś to idzie. Przede mną jeszcze kilka dni pracy, ale nic to.
Wszyscy naokoło gonią resztkami, widzę to z trudem hamowane rozdrażnienie i napastliwość, wynikającą li tylko z ukąszeń szaroburego zimna, a ja- jakbym dryfowała pośród tej nieszczęśliwości w magicznej, niewidzialnej bańce spokoju.
Może to po prostu odrętwienie :D
A może wyklarowanie się ostatnimi kilku rzeczy, między innymi na gruncie towarzyskim, sprawiło, że ten spokój na mnei spłynął.
Naprawdę, jeśli czujecie się bardzo przemieleni, przememłani i wypluci, zastanówcie się, jakie wibracje was otaczają; jacy ludzie, czym emanujący.
Bo w czym człowiek się tapla- tym ma spore szanse przesiąknąć.

 A ja odkryłam prześliczny utwór, dziwne, że poznałam go dopiero teraz, bo artysta ten jest jednym z moich niekwestionowanych ulubieńców.
Rapoon; tworzy dziwny, kosmiczny, transowy ambient, miałam nawet okazję być na jego koncercie, pełnym śpiewów wielorybów, trzeszczenia planet i przedziwnych arabesek, malowanych śpiewem atomów,  toteż ledwo uwierzyłam, że poniższy kawałek to też jego. Jest prosty, ale w inny sposób, niż utwór z dżwiękami kosmosu; melodyjny, rytmiczny, harmonijny. Ale jaka tam jest głębia, ile przejrzystych warstw; jak nakładające się na siebie woale i szarfy z barwionego włókna szklanego.
I cóż- Mistrz jest jeszcze bardziej Mistrzem: ten kawałek właśnie awansował do grona moich najulubieńszych.
Dźwięk narastającej kaskadami wiosny :)

sobota, 16 marca 2013

Teoretycznie przedwiośnie

Zaczynam odczuwać znużenie obecnym stanem rzeczy.
Owszem, taki sobie wybrałam, jest to ewidentnie jedyna, póki co, opcja dla mnie, żeby być w Gdańsku, tym niemniej jestem zmęczona i rozdrażniona. Dzień pracy- dzień wolnego-potem znowu dzień, w którym mam jedną godzinę zajęć- i dzień wolny- potem trzy dni intensywnego, wyczerpującego pracowania- dzień z dwiema godzinami- i dzień wolny.
Żeby choć kilka dni mieć pod rząd wolnych... Ale nawet- i cóż z tego? Zarabiam tak niewiele, że jakiekolwiek szalone wyjazdy na zieloną trawkę, pod błękitne niebo, nie wchodzą w grę. Chyba, że mi obojętne jest, z czego będę żyć później. "Bawimy się, a potem niech się wali i pali"- no chyba tak nie potrafię.
Mam w sobie więcej z mrówki, a mniej z pasikonika, niż myślałam :P
Wyjazd na Pyrkon miał być tym wypoczynkiem, tą odskocznią- no to się nie odbędzie.
Owszem, gram sobie, mam możliwość i czas, dokładnie tak, jak chciałam.
Ale potrzebuję wyrwać się na chwilę, zmienić otaczającą mnie rzeczywistość choćby na kilka dni.
I nie mam pomysłu, jak tego dokonać.
Na razie wynajduję drobne metody, jak warsztaty, uczenie się nowych rzeczy, szycie nowych rzeczy- których następnie nie mogę nosić, bo jest cały czas ohydnie zimno, więc noszę wszelki najpraktyczniejszy i najcieplejszy przyodziewek, jaki tylko znajdę.
...Swoją drogą, moja robótka zbliża się do końca, będzie to pasiasta getra, którą hipsterzy będą nosić na głowie.
Tak to sobie wykoncypowałam- nie ma na co czekać, nisz odzieżowych nie ma znów tak wiele, i są wypełniane w zastraszającym tempie. Moja getra to będzie front zmian, tylko czekajcie.

W każdym razie- chyba naprawdę potrzebuję już tej (seria nieparlamentarnych przymiotników) wiosny.

Z innej beczki- oto moja ludka z Dragon Age'a.
Strasznie mi się podoba, jak wyszła, bo przecież modelowanie ludzika w gierce to połowa radości :) I jak oglądałam różne gameplay'e z Dragon Age'a na YouTubie, występujące tam postacie kobiece były wstrętne. Albo takie toporne Niemry, jedna z drugą (no i znowu mi wychodzi mowa nienawiści...Ale widzieliście dziwaczne kształty wykrojów z Burdy?? Trzy osoby by w to weszły, i to jeszcze takie ze steatopygią na wysokości bioder), albo suche i nijakie "bella blondiny".
W każdym razie wierzyłam już, że inaczej sie nie da, i będę zmuszona grać takim wysuszonym na wiórek paszkwilem.
No i jednak nie :)

sobota, 9 marca 2013

Warstadt

Byłam dziś na kolejnych warsztatach.
Tym razem- robienia na drutach. Przedziwne, bo nigdy ani widok babci, ani mamy, ani nawet Fasoli, skupionych nad robótką, pod ćmiącym światełkiem lampy, ewidentnie pochłoniętych nią bez reszty i zadowolonych, nie przyciągał mnie ku temu zajęciu.
Może to kwestia tego mdłego światełka... Poza tym, inaczej, niż w przypadku szycia, do którego się corazb bardziej przekonuję, czy robienia podstawek- owoce pracy na drutach nie są mrocznym przedmiotem mojego pożądania. No, ładne są, fajne, śliczne niekiedy. Mam szafę wypchaną swetrami, dwie śliczne czapki (zrobione przez Madre), ale jeśli chodzi o dzierganie, to mnie fascynuje sam proces.
I to, że już umiem. No, podstawowe podstawy, ale zawsze. Dwoma kijkami tak splątywać kawałek sznurka, żeby z tego wyszedł przyodziewek- kapitalne *_* Czym sie tu nie zachwycać?
Kolejna część władzy cywilizacji i maszyn nade mną- przejęta i przysposobiona. No wiec wreszcie ktoś nie wytrzyma, naciśnie czerwony guzik i cywilizacja się rypnie; o i co- jakkolwiek włóczkowa czapa może jawić sie marna ochroną przed zabójczym promieniowaniem, nie widzę się już jako bezwolnego plastelinowego ludka, na łasce technologii; sama zrobię, łachy bez :D
Ach, jakie to wspaniałe uczucie...
Plus nie znoszę być zdana na kaprysy i pomysły trendsetterów, producentów i hurtowników. Odziewać się w to, co w sklepach znajdę? I może się tym ponadto zachwycać? Pff, jeszcze czego.
Widzieliście np, co teraz rzucili do HaMa, w ramac "wiosennej kolekcji"? Brzydactwa. To może jak część moich ubrań spłowieje po setnym praniu tak, że będzie w kolorze żadnym, podrzucę im to i owo na wieszaki -_- W szafie się nieco przeluzuje...
Robienie na drutach uznaję niniejszym za koleny rodzaj terapii zajęciowej :) Mniej stresujące, niż szycie, gdzie trzeba się użerać z całą tą wykończeniówką (a dziś miałam dzień wykańczania; trafiłam na dobry biomet, kiedy miałam zapał, żeby podłożyć spódnicę, wykończyć tunikę, podszyc rękawy bluzki i wymierzyć wysokość paska w kiecce).
I po raz kolejny- poprzednio to było po warsztatach haftu kaszubskiego- dochodzę do wniosku, że coś straciliśmy, wraz z postępem, rozwojem miast i coraz większym izolowaniem się ludzi.
Bo trudno mi wyrazić, jaka to frajda, spotkać się w większym gronie bardzo różnych ludzi, i razem skupić się na jakimś wytwórstwie, rzemiośle- ogólnie rzecz biorąc: rękodziele. Każdy robi swoje, ale jest się w kupie, i to ludzi, których raduje ta sama rzecz: rękodzieło.
Jak dotąd tylko kobiety, ale przecież nie ma zakazu wstępu dla panów; i młodsze i starsze, znawczynie tematu i amatorki; słońce zagląda przez okna, a w dużym jasnym pomieszczeniu siedzą sobie babki, dziergają, haftują, szyją, czasami skupione bez reszty na robótce, czasem pogadujące niezobowiązująco na rozmaite tematy to z tymi, to z owymi, przy herbatce czy kawie... Jeszcze brakuje w tym sielskim obrazku, żebyśmy śpiewały piosenki o pyzatych ułanach :D
Ale śmiech śmiechem- podobają mi się takie zgromadzenia. Może to cywilizacyjne wyobcowanie? Czy to mi sie wydaje, czy takie warsztaty, takie rzemieślniczespędy, stały się ostatniemi czasy niezwykle popularne? Może nie tylko mi brakuje takiego poczucia twórczej wspólnoty. Nikt nikomu nie wadzi, każdy robi swoje, ale nie w czterech ścianach, jak odludek, tylko wśród innych dziwaków :D
Ech, żeby takie spotkania się odbywały co weekend...
Tu oto, moje dzieło. Nie wiem, co z tego będzie.


A warsztat warto sobie szlifować zawsze, i to w każdej dziedzinie.
Kilka tygodni temu byłam na parapetówce u kolegi; pod sam koniec imprezy odkryłam w kącie śmieszne małe elektroniczne pianino. Śmieszne- bo schowane pod odsuwaną wypukłą pokrywą, jak fisharmonia. Początkowo myślałam, że to sekretarzyk, i następnego dnia nie mogłam zrozumieć własnej bezczelności, która kazała mi śmiało podnieść pokrywę.
A tam- czarne i białe klucze do szczęście :P
Tak przynajmniej na początku pomyślałam XD
Próbowałam na nim grać, i tak, pianino było drobniejsze od mojego czarnego słoneczka, miało minimalnie węższe klawisze, co w skali całej klawiatury robi ogromną różnicę, przy tym siedziałam na fotelu tak niskim i miękkim, że klawiaturę miałam niewiele poniżej brody, a że była to końcówka imprezy, byłam amforą pełną wińska.
Tym niemniej- wstyd i zgroza: nie mogłam trafić w klawisze. Nie w te właściwe, w każdym razie.
Dupa, a nie muzyk.
Wystarczy inna wielkość klawiszy i niski stołek, i już się pogubiłam.
Dlatego tak ważne jest, żeby sie próbować na różnych instrumentach, grać na każdym, na jakim się zdoła, jaki się napatoczy, do jakiego się człowiek przekradnie, jakiego dopadnie i zdoła sprawdzić, zanim go przegonią :P
Dlatego tym większy mój żal, że nie dostałam wolnego na Pyrkon.
Wybaczcie, drodzy przyjaciele. Żałuję przeogromnie, że się z Wami tej wiosny nie spotkam; ale jeszcze bardziej żałuję, że nie zrealizuję planowanej wyprawy do Zamku, gdzie, w mrocznym zakamarku ukryty, stoi fortepian.
Otwarty i nastrojony, koncertowy fortepian.
Kilka nocy temu śniło mi się ponownie, że próbuję grać- i nie potrafię, nie mogę znaleźć właściwych klawiszy.
Dawno nie miałam tak przerażającego koszmaru :/
Bo tu, panie dzieju, o warsztat sie rozchodzi...

środa, 6 marca 2013

Balety

Dochodzę do wniosku, że nauczyciele tańca powini mieć nad sobą Gildię Tancerzy; przechodzić okresowe badania, i kotnrole, żeby spradzić, czy wiedzą, co robią, i czy przypadkiem nie robią ludziom kuku.
Coś, jak opisywani często przez Jo. nauczy-niszczyciele pilatesu. (Pilatesa?...)
Anyway- w sobotę byłam na baletach.
Dosłownie :D W ogóle, w ów dzień niemal udało mi się dokonać bilokacji, zahaczając o kilka imprez w trójmieście, w każdym razie wykończył mnie ten weekend fizycznie.
Dni otwarte w pewnej, lubianej przeze mnie zresztą szkole tańca.
I zajęcia, na jakich byłam, były ciekawe, nowe dla mnie, do tego wysiłkowe, ale dające ogromną satysfakcję. A w każdym razie takie by były, gdyby nie rozgrzewka.
Balet- to nie funky jazz. To nie flamenco. Do których też trzeba ciało przygotować, ale nie w takim stopniu. Rozciąganie się- BALETOWE rozciaganie się- bez rozgrzewki, to bardzo, ale to bardzo zły pomysł. Zapodawanie ludziom niektórych z tych "ćwiczonek" bez troski, czy właśnie nie mieli nigdy historii kręgosłupowych, stawowych, to brawura granicząca z brakiem wyobrazni. Tak, mówia ludziom, że nic na siłę; ale jeśli potem dziarsko pokrzykuja "Ciągniemy, ciągniemy", to ludzie odruchowo i karnie ciągną, wyginaja smialo cialo, cialo- nadmienmy- nie przystosowane robic codziennie szpagaty. (ja nie. W moim charakterze nie leży zmuszanie się do czegokolwiek :D )
Ja na szczęście jestem jeszcze całkiem rozciągnięta- co w sumie jest dość dziwne, bo odkąd eony temu przerwałam trenigni, rozciągam się raz od wielkiego dzwonu. Kondycyjnie wysiadałam, co jednakowoż było przyjemne; taki dobry typ zmęczenie.
-----Tak, wiem, shaolin freak; człowiek wracał z treningów na czterech, mając wrażenie, że ścięgna ma tak rozmiękczone, że wloką się za nim przez kilka metrów, siniaki i krwiaki zdobiły skórę jaskrawą tęczą, a szczęście aż rozpierało XD Tak było, co będę zaprzeczać.
Ale niektórych ćwiczeń na tych warsztatach po prostu nie wykonywałam, bo budziły mój głęboki niepokój. Właściwie nie potrafię w tej chwili przytoczyć żadnego źródła, które zabrania wyginania pleców w pałąk (leży się na brzuchu, biodra przyklejone do podłogi, dłonie na wsokości barków- i ciągniemy głowę w tył aż grzbiet trzeszczy). To po prostu nie wygląda ani nie odczuwa się zdrowo XD
Tak samo jak położenie się na plecach, złapanie za łydki i naciągnięcie prostych nóg nad, a następnie za głowę, tak że cały ciężar niestabilnego ciała balansuje chwiejnie na paru kręgach szyjnych.
Dość, że po pracowicie przemaszerowanej niedzieli- dużo chodziłam tego dnia- kiedy rozbolał mnie nerw okołokulszowy, nawet nie mogłam się zanadto dziwić :/ Co najwyżej tylko tym, że boli mnie jedynie biodro.
Na razie czekam zatem na start grupy jazzowej; balet, wabiac trzymanym w jednej ręce pięknem, gracją i ładną postawą, jednocześnie grozi drugą łapką, w której chowa kalectwo i wszelakie urazy.
Słaba opcja :/

Najgorsze, że unieruchomiło mnie w domu akurat w te kilka dni wolnych, w ciągu których akurat wylazło obłędne słońce.
...mój wróg, słońce....
Przepraszam, stare nawyki nie umierają łatwo :D