sobota, 26 listopada 2011

Shroud of false

Umilam sobie rzeczywistość w pracy poprzez np.zostawianiem na biurku- przed planowanym wolnym- karteluszkow pobazgranych nazwami różnych egzotycznych miejsc. Takie nieuważne notatki, wiecie: Angola, Equdaor.
Potem wracam do pracy i z ciekawością obserwuję efekty; teraz np.ludzie uwierzyli bez zastrzeżeń, kiedy na sprytne pytanie, gdzie spędziłam "chorobowe", odparłam, że na Dominikanie O_o
Odparłam, nadmieńmy, głosem schrypniętym, pomiędzy jednym kaszlnięciem a drugim.
Ale to pewnie przeziębienie wynikłe z różnic klimatycznych między Dominikaną a Polską, bez ochyby...
Z tego na pewno da się jakoś zrobić pieniądze: wkręcanie ludzi nie może być AŻ TAK łatwe, nie ma zatem innego wytłumaczenia- ja mam zwyczajnie talent!

Choć miałam obawy, czy w związku z tym nowo odkrytym sportem nie pojawią się problemy, gdy poproszę na wolne z okazji Nordconu (przyczyn, oczywiście, nie zdradzałam, po co to komu wiedzieć). Takie to, widzicie, kopanie dołków pod sobą; ale nie mogę się powstrzymać!... Ludzie, którzy łykną każdą bajkę, tworzą pokusę nie do odparcia.

Dziś przystąpiłam do wstępnych prac nad strojem- jako, że przyśnił mi się zwyczajowy, przednordconowy straszny sen o tym, że pojechałam tam bez stroju XD Co sobie uświadamiam dopiero, wchodząc na miejsce konwentu i widząc wszystkich przebranych znajomych -_-
Niepokoi mnie tylko, że na sieci jest tak cichutko odnośnie imprezy; tak, jakby nic się nie szykowało. Dobry znak, czy raczej zły?... Konwencja taka-se, co z reguły zwiastuje dobry konwent, ale ta cisza, ta cisza.... Niepokojąca. Ktoś tam w ogóle jedzie?
Już widzę, jak przybywam, i poza portierem i strażą nie ma nikogo, hotel jest mroczny i przykurzony, puste korytarze ciągną się kilometrami, i tylko co jakiś czas rozlega się echo minionych Nordconów, jakiś widmowy śmiech, szczęk butelek, odległe "Ssij!.." - i znów zapada głucha cisza XD

Ze smaczków pracowych: jak myślicie, co znaczy autorskie tłumaczenie "Refuse difference"?
Mała podpoowiedź: to nalepka na śmietniku.
Dwa inne smaczki to wymowa angielskich słów przez Japończyków, która dostarcza mi nieustającej radości, szczególnie kiedy mówią "go to meeting", co brzmi zwykle jak "goat meeting" (szatan!), oraz kiedy próbują wymówić skrót, złożony z liter "PLC".
Wersja japońska raduje szczególnie panów, choć ich dekoncentruje na moment.

Tymczasem rzeczywistość skrzeczy, jedna z brygadzistek na szwalni skarży się, że musiała dać podwładnej wolne, z uwagi na problemy rzeczonej z progeniturą. Podwładna została mianowicie wezwana do szkoły przez katechetkę, poneiważ jej dziecko----- narysowało w zeszycie diabła!!
Wiadomo, od tego się zaczyna: najpierw diabeł w zeszycie, a potem kurs karate i wreszcie płonący kościół XD
Usłyszałam to i nagle zapragnęłam mocnego shota tequili. Zanim zaczną serwować w pubach wodę święconą -_-
W takiej sytuacji chyba nie powinnam się chwalić, że jeden z moich rysuneczków na DeviantArcie został zaproszony do galerii "Satanic Babes"?
...Jak też nie powinnam chyba mówić adminom owej galerii, że rysuneczek przedstawia w istocie mężczyznę...
Bogowie, moje życie to same tajemnice i niedomówienia!!

Fajna choreografia do jeszcze fajniejszej piosenki, check it out :D

poniedziałek, 21 listopada 2011

I have a dream

Ale by się zdziwiły tajne służby zdrowia, gdyby przechwyciły mojego smsa do domu, smsa z listą tego, co ma mi rodzina przysłać w grudniu.
Ja jednak, będąc istotą do szczętu wyzbytą instynktu samozachowawczego, niniejszym ujawnię tu treść tego smsa :D
"Fioletowa bluzeczka, elfie uszy, paczka małych gumeczek (na komodzie), różowy grzebień, kabel z kompa, duży czarny T-shirt z Cthulhu, zielone męskie bokserki i bordowy włochaty golf ^^ "

Już słyszę złowrogi łopot kaftana na korytarzu i grzechot przesyuących się, małych wesołych pigułek...

Na moim starym blogu odezwał się pewien nieznajomy, pytając o namiar na nowego bloga.
Nim podejmę decyzję, co zrobić, muszę wyznać, że przejrzałam sobie kilkanaście wpisów z tamtej lokalizacji, i zalał mnie ogromny wstyd.
Każda jedna notka z owych przejrzanych ma w tle mniej lub bardziej czytelną wiadomość: NIEDŁUGO STĄD ZWIEWAM.
Wielkie "niezagrzewanie miejsca" na rubieżach cywilizacji miało potrwać jeno chwilę, aż ustaną burze i nawałnice, pojawią się trzy małe literki przed moim nazwiskiem, a ja ogarnę temat i coś postanowię.
Ba, miałam nawet wielki plan na Nowy Rok, czyż nie?

No i wiele przyszło z tych pogróżek i obietnic. Trzynaście miesięcy, moi drodzy. Tylez właśnie czasu już tu tkwię.
Bardzo źle się czuję z tym faktem, jak taki kozak barowy, który się odgraża, że jakby co do czego przyszło, to położyłby trupem każdego oponenta, a w następnej chwili widzimy go, jak boczkiem wycofuje się za bar przy pierwszym przelatującym stołku.
A najgorsze, że teraz opanowała mnie idea...niemal niemożliwa. Szansa powodzenia- jedna na milion.
Nie, czekajcie...Już jest 7 bilionów ludzi na świecie; to jedna na dziesięć milionów XD
Tym, co sprawia, że nie jest to jedna na miliard, jest fakt, że naprawdę zamierzam spróbować tą ideę wcielić w życie.
Nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać, co trzeba zrobić, z którego końca pociągnąć sprawy, ale pierwszy krok, obawiam się, polega na realizacji pogróżek z poprzedniego bloga.
Cytując Roosvelta: "The best prize that life has to offer is the chance to work hard at work worth doing".

No więc na razie ta nagroda jest przede mną, spory kawałek.

Recenzje filmowe

Strasznie to zabrzmi, ale- nareszcie niedziela dobiega końca.
Poprzednie kurowanie się nie-wychodzeniem z domu przeprowadziłam w trzy dni i efekty trwały do pierwszego wyjścia za próg czwartego dnia. Toteż tym razem, zgodnie z zaleceniem lekarza, postanowiłam nie wychodzić z domu do końca tygodnia. Sęk w tym, że dziś rano skończyły mi się zapasy.
W samo południe stanęłam twarzą w twarz z faktami: kilka łyżek zupy szpinakowej z poprzedniego dnia, jajko na twardo, parę sucharków i słoik majonezu.
Cały dzień wlewałam w siebie kawę i herbatę- szczegónie pokrzywowa dawała radę, bo ma lekki posmak orzechów włoskich, cudownie oszukuje głód. Pod wieczór spreparowałam sobie posiłek z resztki kakao, masła, cukru i płatków owsianych, i nie chcę myśleć o tym, co mi moja skóra na to odpowie jutro -__-'
Podczas tygodnia na zmianę rysowałam (głównie wykańczałam stare, znalezione na dysku szkice), czytałam ("Dopóki mamy twarze" Lewisa; dziwna książka, wciąż nie mam wyrobionej opinii. Zaczęło się nieźle, a potem poszło w stronę onirycznych majaków i psychologicznych wynurzeń, a zakończenie rozczarowało mnie znacznie. Plus powtarzające się motywy z "Narni", na razie ocena wychodzi na taki malutki, ale minus), oraz oglądałam.
W ciągu tych kilku dni obejrzałam parę dobrych filmów i całą masę złych. Niektórych nawet nie obejrzałam do końca, z szacunku dla siebie i swojego gustu.

Lubię filmy fantasy.
Ale nie tam- "Władcę pierścieni"(którego nadal uważam za, powiedzmy, 7 w dziesięciostopniowej skali) czy inną "Neverending story"- fajny film dzieciństwa, ale za różowo-woalowo-słodziachny.
Fantasy; baśniowe; steampunkowe; wiktoriańsko-gotyckie; trochę mroczne; ładne i malownicze, z elektryzującą, wciagającą fabułą.
Czy to tak wiele?
Z filmów, załapujących się do tego szerokiego wachlarza, lubię:
- "Stardust"- to jest po prostu świetna ekranizacja i kropka; poza steampunkiem i gotycko-wiktoriańskimi klimatami, spełnia wszystkie wymienione punkty;
- "The Golden Compass"- spełnia tylko część wymogów, bo fabularnie leży i kwiczy, ale wizualnie- cudnie, klimatycznie- jeszcze cudniej;
- "Slepy Hollow"- klimat, estetyka, fabuła, aktorzy; dobra- do moich ulubionych ffilmów zalicza się ogromna większośc Burtonowskich produkcji, poza "Edwardem Nożycorękim"- yuck-, "Big fish" i "Planetą małp" -_-;
- "Van Hesling"- klimat, estetyka, zdjęcia, kostiumy i gadżety;
- "Sherlock Holmes" Guya Ritchie- zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia, poza tym klimat, kostiumy i gadżety, muzyka, fabuła;
- "Inkheart"- pomysł, klimat;
- "Imaginarium doktora Parnassus"- klimat, estetyka, pomysł, fabuła, aktorzy;
- "Opowieści z Narni"- estetyka, klimat, kolorystyka, kostiumy i Tilda Swinton;
- "Lemony Snicket's A Series of Unfortunate Events"- zdjęcia, klimat, kolorystyka, kostiumy, aktorzy, muzyka.. Tak, to jeden z lepszych filmów, nawet jeśli fabularnie to wciąż ksiązeczka dla dzieci. Żałuję, że nigdy nie zrobiono kolejnych części, tak samo, jak kolejnych ekranizacji Pullmana;
- "Liga niezwykłych dżentelmenów"- tu, niestety, nawala fabuła, spłaszczona okropnie, ale może te minusy wynikają z faktu, że film nie dorasta do pięt komiksowi; niemniej- lubię go.
- ekranizacje Pottera, tak, niech uż będzie, że wszystkie- nawet te o kiepsko poprowadzonej fabule broną się wizualnie :P
- "Mirrormask"- ciekawe, wizualnie bardzo niepokojące, mroczne i świetne; fabularnie- jak by nie było- Gaiman. A mówiąc o nim...
- "Koralina"- animacja, i cóż z tego. Świetny klimat, muzyka, fabuła.


Te wszystkie filmy obejrzałam; niektóre parokrotnie.
Teraz zaś poszukiwałam czegoś nowego, i - zaczęły się problemy.

"The Nutcracker: 3D"- obejrzany, oczywiście, w 2D. Sporo sobie obiecywałam po tym filmie, bo uwielbiam książkę, obsada nienajgorsza, fragmenciki na youtubie wyglądały obiecująco... Wizualnie na piątkę- szczególnie dobrze zrobiona jest zolbrzymiała bawialnia i domek dla lalek; jeśli chodzi o wiernosć fabule- noo, widać, że bardzo rzecz uproszczono z myślą o niedorozwiniętych małych Amerykanach, ale zdzierżyłam nawet Mary i Maxa zamiast Klary i Freda, choć już wujek Albert Einstein zamiast- zawsze bardziej przecież złowieszczego- ojca chrzestnego Drosselmeiera jest jakimś nieporozumieniem.
Nawet nie był podobny...
Ale najgorsza jest postać Mary, grana przez jakąś małą blond miss; to obraza, potwarz i policzek dla znających książkę.
Klara- dobrze ułożona, marzycielska panienka z dobrego domu.
Mary- samym swoim głosem niweczy ten wizerunek, bo taki głos, język i intonację mogłaby mieć co najwyżej córka praczki, albo lampucery z sutereny, która sama w trzynastej wiośnie życia spodziewa się dziecka. OHYDA, jak ta dziewczyna mówi, jej prostacka, high-school-musicalowa artykulacja, no i sam głos, to przykrość dla ucha XD
W którymś momencie Król Szczurów porywa Mary i uwozi na motorze; w następnej scenie widzimy, jak wkraczają do komnaty, przy czym sukienka Mary jest zmięta, rozdarta i zsuwa się z jednego ramienia, a sama Mary ma twarz, której brakuje tylko papierosa przyklejonego w kąciku umalowanych ust O_O Jeeeeszcze jeden klient dzisiaj, choć poranek świta...
Zawiodłam się srodze.

- "The secret of Moonacre"- dobra, dobra, wiem, nie mam sie co czepiać, jak oglądam filmy teoretycznie dla dzieci, to one są przygotowane na dziecięcy poziom.
Choć czy na pewno?... Wizualnie ten film jest przyjemny; śliczne, teatralne kostiumy i równie teatralna, lekko umowna scenografia bardzo mi się spodobały. Fabularnie niestety zaczął mnie nudzić sporo przed końcem, ale jestem pewna, że dzieci z uwagą i wypiekami na twarzy oglądały film do samiuśkiego finału (scena z morskimi końmi bardzo na plus).

I na koniec:
-..."Neverwhere"- mini-seria TV.
Obejrzał ktoś? Jakieś opinie?
Ja na razie przebrnęłam przez dwa odcinki. Na początek poraża straszliwa ścieżka dźwiękowa, która bardziej by się nadała do "Przybyszów z Matplanety", i obrzydliwe COŚ, jakieś wzorki i zygzaki, robiące za kosmiczno-zeschizowane tło. To już superprodukcja "Pan Kleks w kosmosie" miała lepsze efekty.
Cała zreszta produkcja nosi znamiona fascynacji Gaimana sztuką abstrakcyjną i poszatkowanymi formami. Figury geometryczne, zygzaki, kolaże i nadruki migają po całym ekranie, dochodzi do tego psychodeliczna czerwona poświata.
Bardzo niedobre.
A teraz jeszcze pojawiła się Łowczyni. -----
---naprawdę. Czy tak trudno było znaleźc w Wielkiej Brytanii aktorkę, która by pasowała do opisu? Żeby nie skłamać "Wysoka kobieta miała długie płowe włosy i cerę barwy karmelu. Ubrana była w szare i brązowe podniszczone skóry. Na ramieniu nosiła wytartą skórzaną torbę. W dłoni trzymała kij. Za pasem miała nóż, a do przegubu przypięła elektryczną latarkę.
Była bez cienia wątpliwości najpiękniejszą kobietą, jaką Richard oglądał w swym życiu."
Cóż za trudne wyzwanie dla Korony! Piękna kobieta, rzeczywiście...
Można było wziąść choćby Indię du Beaufort, troszkę może podmalowaną ciemniejszym podkładem, a jeszcze lepiej- Freemę Agyeman.
To nie- wybierają jakąś ostrzyżoną na pałę, czarną jak heban panią o twarzy zawodowego boksera, mnówiącą z więcej rosyjskim akcentem, ubierają w złote body godne sióstr Kassate (no poważnie- stroje Gaiman akurat opisał bardzo dokładnie, dokładniej, niż same postacie)i zadowoleni.
Nie obejrzę tego do końca.
Islington mi się nie podoba, choć przyznam, że i Door, i Croop&Vandermaar dobrani są dobrze, co więcej- podoba mi się markiz de Carabass (wygladu tej postaci sie najbardziej obawialam, bo uwielbiam markiza), choć mógłby mieć nieco bardziej pociągłe rysy- ja go takim widziałam. Ale nie czepiajmy się szczegółów.
To ogół tutaj jest nie do przyjęcia, niestety.

Są trzy filmy, które bardzo bym chciała obejrzeć, na dwa wypadnie mi jeszcze trochę poczekać: jest to "Hugo":

...choć muzyka (brzmiąca jak 30 Seconds From Mars) jest dość obrzydliwa, oraz "Sherlock Holmes: Game of Shadows":

Jednak tym, na co czekam najbardziej niecierpliwie, jest niezależny film brytyjski "Burlesque fairytales", w którym gra Benedict Cumberbatch.
Bardzo dziwnym i tajemniczym jest, że o tym filmie niewiele się można dowiedzieć; nie ma trailerów, fotosów, jakichkolwiek informacji o tym, kiedy i czy w ogóle można się tego filmu spodziewać poza UK, ba- data samej produkcji różni się w zależności od strony w sieci- raz jest to 2008, innym razem miniony rok... Można zobaczyć jedynie enigmatyczny plakat:
Także ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...

Zna ktoś jakiś dobry film fantasy, albo baśniowy, albo wiktoriańsko-gotycki, albo steampunkowy, albo wszystko to naraz?
Naprawdę obejrzałabym coś dobrego -_-

środa, 16 listopada 2011

W oczekiwaniu na hiszpańską Inkwizycję

Jestem oficjalnie chora.
Dawno mi się to nie zdarzyło; tak dawno, że niech o tym, jakie było to dla mnie niecodzienne, a wielkie wydarzenie, świadczy fakt, że do lekarza poszłam zaopatrzona w notatnik, książkę i szczoteczkę do zębów, na wypadek, gdyby od razu mnie wysłał do szpitala.
Na swoja obronę podam, że od ostatniej poważniejszej mojej choroby minęły 3 lata?...Trochę wiecej.
Już zapomniałam, jak człowieka wtedy całe ciało uwiera i nie lubi, i najchętniej by się je gdzieś odłożyło, aż skruszeje i zacznie się zachowywać rozsądnie.
Lekarz nie wysłał mnie do szpitala, nie zapisał mi nawet antybiotyków- unikanie których stało się ostatnio, jak słyszę, bardzo popularne wśród łapiduchów- tylko różne zdrowe witaminki, ziółka i pastylki. Tymianek i króliczą łapkę na zamarźnięte płuco :P
Pomogą, nie pomogą- ja i tak stawiam na czosnek i wodę z solą.

Chorowanie zaczęłam od tego, że wysprzątałam pokój. Nasza firma praktykuje zwyczaj urządzania nalotów na domy "chorych" pracowników, wpadają jak komando, wywracają materace i szukają prochów...
..a nie, sorry, to nie ta praca ^_^'
Ale odwiedzają. Ja obstawiam piątek- w piątek wypuszczą złotego psa Baskervillów O_o
Więc, wypluwając płuca, doprowadziłam pokój do stanu z lekka połyskliwego i wydającego dźwięczne tony, a dopiero potem pozwoliłam sobie paść z gorączką.
No doooobra, 37 i 5 :D Ale sny miałam podobne majakom, jeśli to mnie ratuje.
W każdym razie jestem gotowa. Dostaną nawet herbatę, ale ciasteczek nie uświadczą, ani pół.

Na koniec- aż się waham, czy to napisać, bo się jeszcze rodzina ofocha, ale nie fochajcie się! dzwońcie do mnie, tylko poczekajcie kilka dni... A to jest tak prześwietny przejaw działania prawa Murphy'ego, że muszę go udokumentować :D
Bywa, że mija cały tydzień bez zamienienia słowa z rodziną (a całe weekendy bez zamienienia słowa z kimkolwiek). No tak to już jest- każdy zapracowany, zajęty swoimi sprawami, ja, jak już, dzwonię w weekendy, kiedy u nich pies, kościół, zakupy, rodzina czasami dzwoni w godzinach mojej pracy- to wtedy nie mogę rozmawiać, i tak to się niekiedy mijamy.
Wczoraj, gdy przyszłam z lodowatego dworu zachrypnięta, obładowana lekami i prowiantem na następne kilka dni, z głosem w ilościach śladowych, i solennym planem oszczędzania gardła, zadzwoniły kolejno: jedna siostra, mama, druga siostra, a potem jeszcze odwiedzili mnie znajomi z pracy i dokładnie wypytali o mój stan zdrowia.
Myślałam, że zdechnę :D
Wieczorem spróbowałam na próbę coś powiedzieć; wydać dźwięk. Ni huhu, głosu- niet. Struny głosowe- zardzewiały, skamieniały i odpadły z cichym szelestem.
Pachnie robotą trickstera... Kilka dni temu chwalę się głosem swoim i Fasoli, obiecuję wielkie śpiewy? No to sru. Se pośpiewałam XD

poniedziałek, 14 listopada 2011

Chorość :S

Ale jestem chora, Wam powiem...
Sto lat tak się nie zaprawiłam. W zeszłym roku te 3 km w te i we wte do firmy mnie jedynie zahartowały, no to w tym roku sobie odbijają.

Tym czasem kolejna moja znajoma z hoejskole wrzuciła swoją fotę na twarzoksiążkę i kilka długich chwil się wpatrywałam zdumiona- jakżeż ludzie się zmieniają!... To kolejna osoba, która w ciągu 2-3 lat od tamtego czasu w Danii się tak nieprawdopodobnie zmieniła. Wylaszczyła, si, ale... teraz bym się z nią nie zaprzyjaźniała. Te parę osób wyglądało wówczas na takie fajnie potargane, zakręcone istoty, teraz- szpila, rzęsa, pomada O_o Magazynowa opalenizna, oko zmrużone, zero uśmiechu. Brr.
Wygląda na to, że do hoejskole trafiają ludzie na jakimś życiowym rozdrożu, i to, co się potem z nimi dzieje, nie ma nic wspólnego z owym fajnym rozstajem, na którym się spotkaliśmy.

Jakbym nagle coś straciła.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że pod tą przytłaczająco wystylizowaną powłoką kryje się wciąż osoba, która dała mi najpiękniejszy kalejdoskop na świecie.

A ja?... Ja przechodzę płynnie z jednego rozdroża na drugie. Nie potrafię chyba inaczej.

Ciekawostka przyrodnicza- od dwóch tygodni się nie czesałam :D
Zapomniałam grzebienia z domu, a szybko się okazało, że nie jest mi specjalnie potrzebny, bo wilgotne włosy rozczesuję palcami, a suche albo wyplątuję z lokówek i układam i tak w fale- palcami, albo zaplatam i chowam pod czapką. I gitara :D Grzebień-śmebień, radzę sobie i bez.

Moje okoliczności przyrody:

sobota, 12 listopada 2011

Fair Nine

Tę notkę chcę zacząć przede wszystkim podziękowaniami dla Jo., za wrzucenie na bloga linka do utworu "Bury my lovely" October Project, dzięki czemu usłyszałam w ogóle ten zespół.
Czegoś takiego szukałam.
Piosenek. Melodyjnych, intrygujących, o przyjemnej, tym niemniej dość złożonej linii melodycznej.
Nie od razu wsiąkłam. Wysluchalam utworku raz. Po kilkunastu minutach uświadomiłam sobie, że ciągle nucę pod nosem refren i irytuje mnie to, że nie pamiętam zwrotki. Więc wysłuchałam piosnki jeszcze dwa razy.
Jeszcze tego samego dnia zapoznałam się z całym albumem.
Bardzo mi brakowało takiej muzyki; nie klasyki, nie ambitnych instrumentali, zwiewnych czy ciężkawych, batalistycznej muzyki filmowej czy psychodelicznego ambientu.
Nie słyszałam takich przyjemnych, a jednocześnie niepokojących kompozycji od czasów starego Oldfielda, no i Kate Bush. Wygląda na to, że lata 80-te miały monopol na piosenki typu sing-a-song, których naprawdę miło i posłuchać i je grać/śpiewać.
Jeszcze w Gdańsku posłuchałam sobie piosenek Agnieszki Osieckiej; poza piosenką "Song marynarza"- nie podobała mi się ani jedna, z prostego powodu. W każdej jednej linia melodyczna, poza wokalem, jest wygrywana na conajmniej jednym insturumencie, wyraźnie, dobitnie, jak na akademii przedszkolaków. Spiewak idzie do-mi-sol, pianino/gitara idą do-mi-sol, w identycznym tempie i tonacji.
ZUO.
Ja wiem, takie czasy, taka maniera, ale płaskość tej muzyki budzi we mnie niebywałą agresję.
Teraz zaś zamierzam opracować parę piosenek October Procject na pianinko.
Chyba szczęsliwie się złożyło, że niewielu z Was słyszało mój głos, bo ci, co słyszeli, słyszeli go w wersji chropawej, nie rozgrzanej i niespecjalnie przyjemnej dla ucha. Jednak musicie wiedzieć, że rozćwiczony, mój głos ma pewien potencjał, ale to NIC w porównaniu z tym, jak brzmi, kiedy śpiewam razem z Fasolką.
Jestem człowiekiem dalekim od wychwalania swoich talentów muzycznych, wręcz jestem boleśnie świadoma własnych ograniczeń (Wisienka, prezentacje na Twoim pianinie się nie liczą, bo jest piekielnie rozstrojone :P).
Ale jestem pewna: mój głos+głos siostry to harmonia niemal idealna. Przedziwnie działa ta genetyka. Jakby matka natura stwierdziła, że rozdzieli jeden idealny głos między nas dwie, żeby żadna nie była pokrzywdzona.
...Z tym, że Fasola nad swoim głosem długo pracowała, w związku z czym może śmiało śpiewać i solo, ja potrzebuję tygodni rozśpiewki, a potem tak czy siak trochę się na wszelki wypadek zagłuszam pianinem.
Ale kilka utworów z Projeku Październik jest jak dla nas stworzonych, so beware :D

...problem polega na tym, że ja, jak się do czegoś zapalę, to żądam pełnej współpracy i poświęcenia ludzi, których wciągam w te działania (co parę osób, które uczyłam mojego "operowego" układu choreograficznego, z pewnoscią potwierdzi ;P). Nie ma, że nie mam czasu, że zmęczenie, że cośtam.
Robimy, działamy! NIE MA nic ważniejszego. Tworzenie jest najpiękniejszą rzeczą, jaką można robić, i naprawdę chciałabym mieć moc skłaniania ludzi do tego samego poglądu...
W hoejskole na szczęście było w zespole parę inych osób z takim samym podejściem, więc wszystkie opieszałe łajzy dało się szybko wziąśc do galopu. A i tak ludzie się spóźniali na próby, bo kawka, bo film, bo co tam, że ustalona była konkretna godzina, 20 minut w tę czy w tę... "To przecież tylko taka zabawa". A ja, Kiri i Louise miałyśmy ochotę zatrzasnąc jednemuo z drugim klapę fortepianu na łbie.
Więc wiem, że czekają mnie srogie terminy podczas prób skłonienia ludzi do choć kilku spotkań.
..jak nie będą mieć nic lepszego do roboty, to MOŻE się uda.
Choć do tej pory nie udało mi się namówić koleżanki wiolonczelistki do zrealizowania deklaracji współpracy- ludzie chyba lubią sobie tak pierdolnąć, jak to oni by chcieli pograć/pośpiewać/podziałać, tak im tego brakuje, i gdyby tylko było z kim... a jak przychodzi co do czego- nerwowy śmieszek i wykręty.
Widać jasno, że nie brakuje im tego choćby w połowie, jak mnie. Bez muzyki ja po prostu umieram trzy razy szybciej. Przybywa mi zmarszczek. Częściej choruję. Serio mówię- brak tworzenia mnie zabija. O.S.Card nawet opisał to zjawisko, w serii o Alvinie Stwórcy...
Powinnam była pójść na reżyserię albo dyrygenturę. Całe to nieszczęsne dzieciństwo na dość długo mnie stłamsiło, ale teraz widzę, że najbardziej spełniona- bo nie powiem, że najszcześliwa, odczuwałabym zapewne nieustającą irytację na tępotę i powolnosć ludzi ;D- byłabym, będąc takim kapralem sztuk pięknych. Nie ma opier*alania się, tańczymy tak długo, aż ja powiem, że koniec. Gramy tak długo, jak długo będzie trzeba :D
I codziennie.
Ech, shiver me timbers...
Ale że muzyka łagodzi obyczaje- kawałek z nowego filmu Miyazakiego, "Karigurashi no Arietty" (Arietta Pożyczalska), nomen omen sympatycznego, choć zadziwiająco pozbawionego historii.
Muzyka, o dziwo nie będąca autorstwa Hisaishiego, jest bardzo przyjemna, nawet mimo miauczącego głosu pani harfistki :P

wtorek, 8 listopada 2011

Hello Earth

Jako że w marcu spodziewamy się kolejnego członka rodziny, od dłuższego czasu zabawiamy się, wymyślając imiona dla tego obiecującego młodego cżłowieka (obiecującego, bo będzie moim siostrzeńcem. Trudno o lepszy życiowy start 8-) ).
Fakt, przyszli rodzice już wymyślili imię numer jeden, a będzie nim: Dean.
Teraz trwa zażarta debata nad drugim, co najczęściej wygląda tak, że układamy zestawy zupełnie fantastycznych imion 9wszystkie prawdziwe!), które by dziecko uszcześliwiły na lata.
Postanowiłam je tu teraz wrzucić, by nie zaginęły, i by Młodsza miała w ich postaci dobre narzędzie wychowawcze: jak młody będzie się stawiał, zapoda mu tylko poniższą listę i zagra na sumieniu. Co, mogliśmy Cię tak nazwać? Mogliśmy. Nazwaliśmy? Nie! Okaż wdzięczność, szczeniaku i marsz do lekcji, Abakuku :D
No więc zestawy imion, jakimi można grozić potomstwu, dopóki niepełnoletnie (że się przechrzści, czy co tam) to:

- Dadźbóg Eudoksjusz Agenor Niemir (co bystrzejsi pewnie zauważyli, że z inicjałów wyjdzie Dean :D)
- Mściwój Lesław Kwapincjusz
- Balbin Arseniusz Kalasanty
- Anioł Gracjan
- Flawiusz Amalgund
- Michael

Ja zaś dopiero co obejrzałam ciekawy dokument zatytułowany "Jig", o mistrzostwach świata w tańcu irlandzkim.
To było fascynujące: stopy odskakujące od powierzchni ziemi, ledwie ją musnąwszy, jakoby rażone prądem, zwiewność, furkoczące peruki i - upiorna folkowa muzyczka, a twarze nasączone męką przekraczającą ludzkie pojęcie.
Radość tańca, panie dzieju. to musi być ta radość tańca.
Nic dziwnego, że zawsze bardziej mnie kręciły tańce dzikusów... ;D
Szczególnie makabrycznie to wyglądało w przypadku dziewczynek, umalowanych jak lalki, i wykrzywiających twarze w straszliwym wysiłku wyduszenia na nich olśniewającego scenicznego uśmiechu.
Z trzech osób, którym kibicowałam, wygrały dwie; jedną nagrodę capnęła antypatyczna, nafaszerowana kasą mała Amerykanka, któa ewidentnie była gotowa wydrapać oczy swojej głównej rywalce, gdy tylko ta zaczeła ją punktami doganiać. Nie wiem, jak to będzie: jeśli dziecię wzbudziło podobne odczucia w innych widzach, jak u mnie, to jej następny taniec musi sie skończyć złamaną nogą -_- Karma is a bitch, honey.

A co mnie tak na irlandzkości wzięło, to nie wiem; słucham sobie Kate Bush "Hounds of love". Kaśka z buszu to dobre ASPowe czasy, tracenie poczucia czasu w pracowni; zawiśnięcie na sztaludze i malowanie, malowanie, malowanie...
To zaś jeden z moich ulubionych:

poniedziałek, 7 listopada 2011

Wieść roku

Dzis kolega podczas przerwy dał wprost do zrozumienia, że nie wierzy ani przez moment w moją rzekomą chorobę.
"I jak tam, wychorowałaś się?"- spytał, osobliwie akcentując ostatnie słowa.
"Hm." odparłam wyczerpująco, czekając na ciąg dalszy, bo wiedziałam, że już za chwilę...
"A gdzie tak sobie pojechałaś, chorować?" indagował.
"Na Kubę" odparłam bez wahania, by po chwili namysłu zmienić jednak zeznania.- "Albo nie: do Irlandii. Tak lepiej?"
Kolega pokiwał głową, niezmieszany,
"A Irlandia...nie mogła przyjechać do ciebie?" rzucił mi przy tym szelmowskie spojrzenie.
A.
Tym tropem.
No dobra. Przecież oczywiste jest, że jak człowiek nie przychodzi do pracy z racji niedomagania, to tak naprawdę wyjeżdża gdzieś na antypody, odwiedzać tabuny kochanków/kochanek. Z których jeden/jedna jest lekarzem, więc regularnie finguje mi zwolnienie. Simple as that.
A ja, durna, w domu smarkałam, aż mi wstyd za brak pomyślunku.

Poza tym dziś w pracy słyszałam głównie okrzyki zdumienia i ubolewania nad nieobecnością moich dredów. Najlepsza była Japonka, która zakrzyknęła wielkim głosem:" Kami no ke ga nai!!!"(Nie masz włosów!)
-_-
Seriously, it's not that bad...
Ale poczułam się jak Demi Moore i Sinead w jednym, i chyba szybciej sobie zapodam dredy, niż pierwotnie planowałam.
Nie mogę znieść więcej obnoszenia się ze swoją nagą czaszka!...XD

A wieść roku? Oto ona:
W STYCZNIU PRZYJEŻDŻA DO POLSKI CIRQUE DU SOLEIL.
DO GDAŃSKA!!!
Niestety, jedynie z Saltimbanco, ale to chyba najmniej wymagające technicznie show Cyrku, akurat na start na polskiej scenie.
Za to zaraziłam mamę Cyrkiem, puszczając jej "Ka".
Zaczęła od "No, taki cyrk to ja mogę oglądać", poprzez "Niesamowite!..", po powtarzane w kółko "Kapitalne...no kapitalne..."

Lądek, Lądek Zdrój

Zabranie w podróż "Światowidza" Gretkowskiej to dobry pomysł. Szczególnie, jeśli wypadnie człowiekowi czekać na surrealistycznej, małej, pięknej stacyjce pośrodku nigdzie, gdzie poranne słońce ślizga się po ażurowych wspornikach zadaszenia, a długie trawy wyrastają z wnętrz zabudowań, przy tym wszystko to spowija świetlista, ciepła mgła.
Kojące działanie tej książki dobrze mi zrobiło na końcowym etapie podróży.
Bowiem w naszym kraju, kupienie biletu na pociąg to nie jest zwykła transakcja, jak kupienie chusteczek do nosa.
Nie; u nas człowiek musi pójść do kasy gruntownie przygotowany, obkuty z historii kolei, ilości spółek, obsługiwanych przez nie odcinków oraz zasad, jakie panują w każdej; być doskonale rozeznany, jakiego typu pociągi są w stanie go dowieźć do punktu B, znać DOKŁADNIE cenę biletu, punkty przesiadkowe i ilość kilometrów, pewnie nie od rzeczy byłoby też wiedzieć, kiedy konduktor obchodzi imieniny.
Zdecydowanie nie wystarczy pójść do kasy i poprosić o bilet do Bolesławca.
W związku z czym wczoraj miałam akcję pt."Londyn? Nie ma takiego miasta, jak Londyn."
Fakt, czy się wklepie na bilecie Legnica, czy Lubań, pff... To na L i to na L.

Więc kiedy w piętnastej godzinie podróży bucowaty konduktor kolejnej ciuchci, którą miałam wątpliwą przyjemnosć jechać, burknął gburowato: "Ale to nie jest dobry bilet", po prostu uruchomił we mnie tryb berserka.
Może dlatego nie musiałam nic dopłacać, a pan - po usilnych poszukiwaniach dowodu, dlaczego bilet to niby nie jest dobry- tylko wcisnął mi go tylko do ręki z obrażonym "O 6 kilometrów się nie zgadza". Na co tylko zaklęłam szpetnie, a pan się schował gdzieś aż do końca podróży.

Z innej beczki: niecierpliwie czekam na wprowadzenie w Polsce ustawy o ochronie uczuć religijnych.
Ustawą to wymachują tryumfalnie zastępy prawicy, jednak umyka im pewien radujący me serce fakt: ta ustawa dotyczy religii, po całości, a nie wyłącznie religii chrześcijańskiej.
I jakkolwiek wprowadzenie jej zapewne pozbawi nas przyjemności, płynącej z oglądania takich rzeczy, jak "Klecha tańczy", czy teledyski Kata lub Behemota, ale też da nam do ręki wspaniałą broń.
Wprost nie mogę się doczekać pierwszych promieni zrozumienia, kiedy próba odwołania poogańskiej imprezy, zamknięcia jakiejś księgarenki ezoterycznej lub protesty wobec urządzania słowiańskich Dziadów na cmentarzu, spowodują wypłynięcie wszystkich implikacji rzeczonej ustawy na światło dzienne.
Ba, myślę, że i Nergal odetchnie z ulgą, bo nie będą mogli go już bezkarnie atakować 9o ile jest satanistą teistycznym).

Dziś do pracy po dziesięciu dniach z dala od niej.
Powroty tu stają się coraz trudniejsze.

piątek, 4 listopada 2011

Wesołych Zmarłych!

Nie co dzień w Halloween ma się okazję zobaczyć z bliska nieboszczyka.
W dodatku- ofiarę śmierci raczej gwałtownej.
Żeby nie było: nie jest to widok mi obcy, mieszkałam przy przelotówce, na skrzyżowaniu, więc w ciepłe miesiące nie było tygodnia bez zwłok na jezdni.
Ale widok ciała wbitego głową w dworcową w szybę?
Nie, tego jeszcze nie przerabiałam. A najgorszy w tym wszystkim był tym absolutny bezruch. Bezruch, zaiste, martwy.
Kiedy wróciliśmy z wyprawy na smętarz, nie było już ni ciała, ni szyby, miejsce krwawego zdarzenia otaczała plastikowa taśma, i tylko rozbryzgi krwi znakowały miejsce, gdzie tkwił wbity pan.
Że tak sobie pozwolę na makabryczny żarcik: to się nazywa mieć parcie na szkło...

Kiedy znów użyłam w pracy sformułowania "Jak pojadę do cywilizacji..", jedna z pracujących ze mną mieszkanek Wykrota odezwała się głośno w przestrzeń: "Mi tam taka cywilizacja wystarcza. Jest wszystko, co trzeba."
Tak.
Cóż.
Zależy od potrzeb, nieprawdaż...
Niektórym wystarczą zakupy raz na tydzień w Nowogrodźcu, polskie seriale w ramach rozrywki i lokalna fryzjerka co kilka dni.
Nie czują potrzeby wydawania talarów na kawiarnie, puby, teatry, kino, operę czy filharmonię, marnowania czasu na warsztatach, pokazach i wystawach, spotkaniach i grach towarzyskich. Grania, malowania już nawet nie wymieniam.
Co tu się spierać...
Korzystam z cywilki, ile wlezie, nawet zaczęłam szastać pieniędzmi w księgarniach, moi drodzy: w prawdziwych, nie-czekoladowych księgarniach. Nawet nie antykwariatach.
Ale skoro absolutnie wszystkie książki z wykrockiej biblioteki, jakie przeczytałam, to było dno dna i pięć metrów mułu?...Jeśli w bibliotekach gdańskich zawsze można wypożyczyć serie od drugiego tomu?
Jeśli antykwariaty nadal pękają w szwach od "światów Rocannona" i starych Asimovów, a nie można nabyć Jabłońskiego?
Ale już za parę dni powrót. Zabieram ze sobą nowego C.Lewisa, Gretkowską i Murakamiego, a także rozpoczęty strój na Nordcon. I---niech bogowie mają mnie w swojej opiece przez następny miesiąc XD

Aha, ludzie, obczajcie sobie Wielki Horoskop na 2011, który się był objawił w jakimś piśmie, a może na jakiejś stronie internetowej, gdzie było o Rybach romansujących egzotycznie w porze jesiennej. Ej, prawda tam jest napisana O_O
..co mnie niezmiernie wkurza, nie lubię jak mną jakieś siły manipulują, toteż zdusiłam rzecz w zarodku :D
Wróżby jakieś, phy...
Nakłaniało i zachęcało mnie do tego kilka osób, tak zaciekle, jakby im za to zapłacił Urząd Statystyczny :D W związku z czym obróciłam się na pięcie, zakręciłam spódnicą i tyle mnie widzieli.
Bo ja nie lubię być zbyt usilnie naganiana w jakimkolwiek kierunku, hahaha :D