sobota, 2 czerwca 2012

Polifolklorek Winylu

Coś jest w muzyce alternatywnej, co mnie przyciąga, a te eksperymenty często przynoszą nieoczekiwane zdobycze, jeśli nie artystyczne, to przynajmniej towarzyskie.
Dziś wieczorem byłam na bardzo offowym -co oznacza, że było mało ludzi, bo działo się u diabła na kuliczkach, w miejscu, o którym nikt nie słyszał- koncercie kapeli Polifolklorek Winylu.
Wedle etykiet- etno jazz.
Ta nazwa mnie zawsze elektryzuje, etno-jazz brzmi jak coś, co muszę kochać, bo zawiera dwa człony, które, istniejąc osobno, są mi bardzo drogie.
Razem musiałyby tworzyć muzyczną miłość mojego życia, si?
No więc nie.
Wychodzi na to, że etno-jazz to muzyka minimalistyczna obwarowana deckami, działająca na bazie: nagraj-wrzuć na loopa-działaj z tak utworzonym podkładem.
Ale o ile eksperyment z etno-jazzem podczas zeszłorocznej Nocy Muzeów we Wrocławiu był klapą, tak ten dzisiejszy uważam za nader owocny i pozytywny.
Nie mam jeszcze wyrobionej opinii o głosie wokalistki; potencjał jest i to ogromny. Ale coś tam jeszcze mi nie grało, może ustawienie sprzętu, może wybór pieśniarki co do wysokości i częstotliwości, w jakiej chce nadawać, dość, że jej głos był dla mnie jedynie dodatkiem do gry kontrabasisty, Jacka Mazurkiewicza. (No, poza jednym utworem, kiedy rozwinęła--- być może wciąż jeszcze nie pełnię swoich wokalnych możliwości, ale nagle zrobiło się pięknie, treściwie i mocno)
Ach, co to za przyjemność słuchać czegoś takiego..
Ten facet po pierwsze zna muzykę; doskonale wie, co robi, a jeśli nie- doskonale udaje, że wie co robi i robi to z pewnością i swadą kogoś, kto przyszedł na świat w kontrabasowym futerale, ściskając kamerton w łapce.
Po drugie- bawił się muzyką.
Bawił się całym wydarzeniem, cieszył, hopsał, wyczyniał harce i swawole- obserwowanie basisty to duży ubaw.
Jest, obok gitarzystów- tych wyczynowych, podpiętych do piecyków, ubranych często w połyskliwe spodnie o numer za małe/za luźne- najbardziej żywą i barwną postacią na scenie. Szczególnie lubię, kiedy podczas smętnego i powolnego jazzowego kawałka basista uderza jakąś strunę mniej więcej raz na -udręczoną, i rozwleczoną do granic- minutę, co nie przeszkadza mu skakać, przytupywać sobie, tańczyć kozaczoki i wręcz wibrować od muzyki, którą ewidentnie odsłuchuje we własnej głowie.
Albo kiedy zwinięty jak liszka wokół instrumentu, skupiony, sprężony, NAGLE! (hiszp.nachle)- uderza trzy struny.
I kraśnieje z zachwytu.
Koniec, done, zagrał- ale JAK zagrał!.. :D
Ludzi było mało, w trakcie koncertu jeszcze ich ubyło, ale dzięki temu atmosfera była familiarna, swojska, jakby znajomi grali dla znajomych.
A, (bój się Boga!) Mazurkiewicz wyczynił jeszcze jedną przecudną rzecz:

Jeszcze przed koncertem zapoznałam sobie towarzystwo. No co, samo przyjszło.
Wracaliśmy razem, i ani się obejrzałam, jak rozmowa toczyła się głównie o mnie (to nie ja! odpowiadałam tylko na pytania..), a raczej- o mojej muzyce.
"Moja muzyka"...Mój boszsz.
Po raz pierwszy rozmawiałam z kimś o---mufufu---mojej muzyce, z kimś, kto sprawiał wrażenie autentycznie zainteresowanego, wypytywał, słuchał odpowiedzi.
W docenieniu tego, co wyrabiam, przeszkadza mi zarówno mój charakter (jak grałam rzeczy wyuczone, nawet rozpracowane ze słuchu- zarzucałam sobie, że gram kiepawo; jak zaczęłam grać je dobrze- że to i tak granie odtwórcze; jak zaczęłam komponować- zarzucam sobie mierność kompozycji :/ A przecież nie oszukujmy się- ani ja drugi Sergiej R., ani Leszek.M. A jednak..), jak też fakt, że zazwyczaj muszę wybłagiwać u ludków kilka minut, żeby zechcieli wysłuchać moich utworków.
Tia.. Średni sposób na zbudowanie trwałego, granitowego wręcz przekonania o jakiejkolwiek wartości tego, co robię.
A ostatnio ukończyłam piosenkę.
Tzn.- oczywiście moja jest tylko muzyka. Nie jestem tekściarzem; teksty mi nie idą. Nie mam nic do powiedzenia ponad to, co słychać w muzyce.
Ale jest ukończona, i to jest niezwykłe, jak udaje mi się wynaleźć teksty, pasujące IDEALNIE do linii melodycznej, rytmu, nastroju, itd. JA wiem co to jest: MAGIKA *_*
"Ballada" jest szóstym gotowym utworem. Chyba pora pomyśleć o nagraniu tego, hm?..

A, właśnie: Limboski.
Muzyk, którego odkryłam dzięki (bój się Boga!) Mazurkiewiczowi :)

2 komentarze:

Leave yer mark: