niedziela, 1 maja 2011

Urlopowiczka

Pierwszy dzień maja, więc wychodząc dziś z domu oczywiście nie zaniedbałam włożenia czterech warst odzienia, rękawiczek i wełnianej chusty. Lękam się, że wracając za godzin parę, zmarznę okrutnie.
A jutro majówka, hyyy hyyyy...
Jednak dziś- spokojna niedziela z rodziną, pierwszy chyba naprawdę leniwy i nieśpiesznie przepędzany dzień od momentu przyjechania do 3miasta.
W sobotę po przyjeździe, kiedy już się okazało, że to nie był żart na Twarzoksiążce i że Kasia z lubym naprawdę przyjechali niespodziankowo na weekend, piwkowaliśmy w Sopocie. Bardzo przyjmeną knajpkę znaleźliśmy.
W niedzielę, po śniadaniu wielkanocnym i dłuugiej sesji remika- pojechaliśmy na imprezę do A.Te., gdzie zabawiliśmy słuszny kawał nocy.
W poniedziałek- tango w A.Te., oraz ciekawi nowi znajomi.
We wtorek- szlifowanie gdańskich bruków z przystankiem w kawiarence na Długiej, a wieczorem- wywołujący ciary "Dorian Gray" z Benem Barnsem i Colinem Firthem (przegenialny, tak jak przegenialna jest ścieżka dźwiękowa z niego). Czyli był taki maciupki odpoczynek, i dobrze, bo już w środę...
...w środę było piwkowanie na Bastionach, sesja bębniarska- na której mój senegal sprawdził się jak złoto, i po której dostałam zaproszenie na sesje grupy zaawansowanej; mimo 8 miesięcy nie-grania, ha!- i kontynuacja piwkowania w Trollu.
Czwartek- bilard.
W piątek- kulminacja, albowiem nastąpiło ognisko, z połączeniem większości rozrywek, jakimi się upajałam od soboty (poza bilardem). Plus prezes 8-)
W sobotę- zespół mocnych przeciążeń organizmu, co nie powstrzymało mnie przed pójściem do teatru, na kapitalną komedię "Per procura", a następnie- do Sopotu, gdzie zainkasowałam różę, wypiłam filiżankę gorącej czekolady, po czym ze z trudem skrywaną ulgą zawinęłam się do domu, żeby się wreszcie wyspać.
Żałuję, że z powodu wpomnianych przeciążeń nie dotarłam na branżową imprezę, na ktrą się nastawiałam od miesiąca.
Ale wątrobę mam jedną. Komórek mózgowych też ograniczoną, wciąż zmniejszającą się ilość; i bębenki. Naprawdę wrażliwe bębenki w uszach.
Jutro rzeczona majówka i bębny, a bracki przez najbliższy tydzień nagłaśnia bluesowe koncerty na molo, żal się nie wybrać. A dalej...wolę nie myśleć, bo owo dalej kończy się na Dworcu Głównym.
Naprawdę ciężko mi będzie przetrwać następujące po tym momencie dni.
Póki co jednak- nurzam się, korzystam i pławię; obserwują łakomie niedawno odkryte perfumy, które kuszą 1/3 standardowej ceny w internecie i po prostu czuję każdą komórką (nawet tą konającą, szarą), że żyję.

2 komentarze:

  1. 1) Yessss! Nareszcze u was nie jest cieplej niż u mnie (toż to było nienormalne!!!)
    2) Chyba zbanuję sobie dostęp do twojego bloga, albo na czas pobytu w JP założę filtr na takie notki jak ta :P.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ani mi się waż! Za dni kilka wracam w dzicz, skończą się błogie dzionki opierdalactwa (y! ja tego nie napisałam!) i hulanek ;___;
    A zimno jest tak, że zasuwam w zimowym płaszczu i zimowych butach XD

    OdpowiedzUsuń

Leave yer mark: