poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Schowaj się pan za szyszką!

Ach, co to był za weekend...
W sobotę- jak i przez ostatnie parę dni- szaleństwo na rowerku.
Zuzek skrzypi i pojękuje, ale z wolna się rozgrzewa chłopak.
Za to w niedzielę wyruszyliśmy- niedużą, uszczuploną jeszcze Nagłym Atakiem Lenistwa niektórych :P- ekipą na szlak niebieski.
Szlak niebieski w Jarze Raduni...
Myślę, że oficjalnie zrobimy z tego przesycony poczuciem wyższości zwrot, mający zaakcentować, że niewielu by się na ten szlak zabrało, bo jak tu wzywać helikopter z pomocą medyczną w sytuacji, gdy przy 30 kilometrze (mierzonym w sinusoidzie) ktoś słabnie, a wokół puszcza, moczary- i Radunia, szemrząca złowrogo :D
"Co? Och, nic nic, planujemy znowu szlak niebieski. Weź sobie ciasteczko."
Było cudnie.
Osiem godzin w dziczy, w tym sześć samego łażenia.
Atakowały nas wściekłe, toczące pianę daniele i ogromne liszki (przejmujące, jak odkryliśmy, kontrolę nad ludźmi- spadając im za kołnierze i do gardeł), odkryliśmy nowy gatunek stworzenia: północnego chodziarza, łac. Nordicus Walkingus, ktoś chyłkiem skradał się przez las z kajakiem, zaczepiał nas 81-letni staruszek na rowerze (81 lat, na rowerze po lesie- hańba tym, co nie zdołali się wygrzebać z łóżka tego ranka >:P), przeprawialiśmy się przez bród, przez połamane kładki i przez śliskie pnie zwalonych drzew, biegaliśmy boso po pełnej pokrzyw ściółce leśnej i ktoś cały czas przenosił nam most (punkt docelowy wyprawy) w bliżej nieokreśloną przestrzeń "z przodu".
Wyszedłszy o 10 rano, byliśmy w domu po 20, wyglądając jak wielki, zbiorowy Jozin z Bazin.

Jutro wyruszam na południe, do Lublina i Przemyśla, a potem w schód, do Lwowa. Nigdy tam nie byłam.
Słyszałam historie.
Trzymajcie kciuki, żebymy wróciły cało i zdrowo XD
Zaś dziś dostałam cynk od bibliotecznej SI, że wybiła godzina i zarezerwowana miesiąc temu książka jest do odebrania.
Pokusztykałam jak na skrzydłach (to była naprawdę stroma sinusoida), na 40 minut przed zamknięciem, odebrać "Szaleństwo aniołów" i---przy okazji wzięłam też dwie inne książki; całkowicie ignorując mocno chwiejny stos woluminów "do przeczytania", spiętrzony na regale.
Dziś popełniłam błąd taktyczny i wspinając się na palce położyłam -ale bardzo delikatnie!- wyłowioną z którejś torebki cienką książczynę na czubku stosu.
---który drgnął i z unoszącą się wokół aurą depresyjnej melancholii- ale też z wyraźnie wyczuwalną nutą oskarżenia- runął na ziemię.
Od razu śpieszę zapewnić, że to były wyłącznie moje książki.
I pozbierałam je co do jednej poza jedną, która musiała wsiąknąć w jakąś dziurę czasoprzestrzenną.
Podejrzewam wiszącą na torze lotu białą maskę, której otwór gębowy wygląda bardziej żarłocznie, niż zazwyczaj.
Ale oficjalnie oskarżam księcia Rudolfa.

Aha, i praktycznie skończyłam utworek, nad którym ostatnio pracowałam.
Dorobiłam się przy okazji fana za oknem; czasami, gdy kończę grać, człek ów, pojawiając się dosłownie ZNIKĄD, wykrzykuje głośno powitanie oraz swoją aprobatę i dopytuje się o model pianina, czym wpędza mnie w nieopisaną konfuzję.
Toż nie słychać, że berliński Schwechten?? :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Leave yer mark: