czwartek, 21 lutego 2013

Nędznicy

Obejrzałam.
Trudno mi usystematyzować wrażenia, czy podsumować je jednym trafnym słowem.
Zacznę od tego, że "Nędznicy" to był albo drugi, albo trzecii musical, jaki widziałam w teatrze, ba- druga albo trzecia moja w życiu bytność w teatrze. Byłam naprawdę mała.
A potem byłam na tym jeszcze kilka razy. Moja mama poznała "Javerta" osobiście, mieszkał niedaleko od nas, spotykało się go czasami na spacerach z psem...
To, "Skrzypek na dachu" i "Muminki" :D
W każdym razie- pierwszy raz ów spektakl obejrzałam, kiedy wszystkie wrażenia pozostawały raczej w formie rozmytego widma, jaskrawego i wyraźnego, ale na wzór snu- nic konkretnego, jedynie silne były emocje. I przekonanie, że to było coś wielkiego.
Nie- Wielkiego.
To jest w ogóle fantastyczne, jeśli się pamięta, jak sie odbierało teatr jako dziecko. Bo wtedy JESTEŚ w sztuce, jesteś w tym świecie i wierzysz we wszystko, co się dzieje na scenie (i aktorzy spotkani za kulisami to nadal są ONI- te dziwne, groźne postacie ze sztuki)
Byłam pewna, że Cosette naprawdę oberwała od karczmarza, że Gavroche naprawdę zginął, i że strzelają prawdziwym prochem.
Nie macie pojęcia, przez ile lat scena snu Tewiego mnie prześladowała jako najbardziej wyrafinowana idea koszmaru sennego, tworząc jakieś dziwne widma w mojej wyobraźni, gdzie powstający z grobów zmarli, golemy i szkielet skrzypka na dachu wirowali w upiornym kołowrocie :D
Krótko mówiąc- "Nędzników" otaczam pewnym kultem, nie mówiąc o tym, że jest to "mój" musical, tak jak "mój" jest Zamek w Poznaniu.

Film...
Po kolei.
To miał być, krótko mówiąc, sfilmowany musical. Zwykłych, mówionych ekranizacji było już wiele- ale to miała być sfilmowana sztuka muzyczna. Więc śpiew, muzyka- ważna część. Prawda?
Owóż- zuo. Zuo sie tam wydarzyło.
Przede wszystkim Russel Crowe- na wszystkie demony Niflhemiu, dlaczego on??
Ok, przyznaję, aktorsko był doskonały, ale o tym potem.
Śpiewanie to NIE JEST jego mocna strona. Można to po części złożyć na karb piosenek Javerta- to nie są proste rzeczy, albo inaczej- to są jedynie zwodniczo proste rzeczy, bo melodia jest wręcz irytująco monotonna w większości z nich. Cały czas na jednej nucie, di'orror.
Dlatego mocny, barwny głos byłby kluczowy, żeby nawet na tych monotonnie powtarzajacych się nutach- słowo honoru, jak msza w kościele- coś się pięknego działo. Crowe ma niski, mruczący głos, i śpiewanie tych wysokich długich tonów, lub wyrzucanie z siebie całych kwestii na pojedyńczej wysokiej nucie, było nie dla niego. No i co on tam próbował niekiedy robić? Hetfield-wannabe? Wczesny Nikel Buck? Cały klimat brał w łeb, kiedy Javert nagle zaczynał zaciągać z blazerska, jak piosenkarz country.
Bardzo, bardzo niedobre to było.
Nie mówiąc o tym, że w pierwszej scenie nasz komisarz wygląda jak Dzielny Wojak Szwejk...
Dlatego, na jego tle, muzyczne wystąpienie Jackmana początkowo mi się podobało. Nawet bardzo -interesujący głos, całkiem wyrobiony. Przez pierwszy kwadrans. Potem zaczął mnie najzwyczajniej w świecie irytować.
Autentycznie, nie mogłam znieść jego kwestii śpiewanych. Prawdę mówiąc, nie wiem, do czego miałabym się przyczepić, jako że nie jestem specjalistą, ale po prostu ----nie wiem, Danzig zostawmy Danzigowi.
Czy to barwa głos, czy ściśnięte momentami gardło wywoaływało we mnie empatyczny dyskomfort, dość że męczyłam się, kiedy Valjean śpiewał.
Słabo było też z Halszką jako karczmarzową Thenardier; o ile jej dychawiczny, skrzeczący śpiew w "Sweeney Toddzie" był jak najbardziej na miejscu i pasował idealnie, tutaj przeszkadzał. Wiem, że słodkie trele by do tej postaci nie pasowały, ale trochę więcej melodyjności, odrobinę więcej najzwyklejszego śpiewu na pewno by nie zaszkodziło.
Sasha Baron Cohen był właśnie taki; świetny. Doskonały element groteskowo-komediowy, a mając w pamięci jego wystąpienie zarówno we wspomnianym "Sweeney{m" jak i w "Hugo", będę wyczekiwać kolejnych musicali z jego udziałem.


Ostatni na szczęście potworek wokalny to młodzieniec, który grał Mariusa, lubego Cosette. Ilekroć śpiewał, ja słyszałam księcia Iktorna z Gumisiów XD Torturowany gumoktorn. Tego faceta nie można było brać poważnie, taki śpiew występuje w kreskówkach jako gag XD Co ten cżłowiek tam robił??
Na szczęście i Seyfried jako Cosette, i Hathaway jako Fantine, a przede wszystkim Samantha Barks jako Eponine- uratowały show. Wspaniałe głosy, wspaniałe kreacje aktorsko-wokalne, nawet jeśli wielu nie spodobała się Seyfried jako Cosette. Ja nie mam grantowejopinii; owszem, była najmniej wyrazistą i najmniej obecną postacią całego filmu, nie powiem jednak, żebym ubolewała nad tym faktem. W moim odczuciu Cosette była bardziej subtelną dziewuszką, nie taką dziarską, zdrową, rumianą, od siadania na orzechach; za mało była francuska, za bardzo amerykańska. Przypuszczalnie dokładnie taka, jak Amerykanie wyobrażają sobie wdzięczne Europejki z czasów dworskich.
Ale to, oczywiście, subiektywny pogląd.
Mała Cosette była śliczna; ładnie śpiewała, ale była przede wszystkim urocza i doskonale pasowała do utartego wizerunku Cosette z plakatu.
Swoją drogą- to dziecko mogłoby grać Odmieńca; ma coś w sobie z nordyckiego trolla... Takiego słodkiego trollo-elfa, tym niemniej.. Było kiedyś takie anime, puszczone na polskim kanale. Gdzie trolle miały całe oczy czarne, bez białek, Śmieszne, kartoflane nosy i były małe, bliższe elfom- kojarzy ktoś? Bo już kilkakrotnie widziałam dzieci, które wyglądają wypisz wymaluj jak postacie z tego anime- poza oczami, naturlich :D


Również przeszkadzała mi teatralna konstrukcja filmu, mianowicie brak przejść, jakicholwiek, i niesamowite podkręcenie strony emocjonalnej. Prawie jak w Bollywoodzie- tania sztuczka, czyniąca więcej szkody, niż pożytku. Ckliwe momenty i zbliżenia tak wielkie, że prawie mogliśmy przeanalizować strkuturę włosów w nosach aktorów... Zbędne to było.
Aktorsko- stanęli na wysokości zadania, w końcu jakby nie było- to nie była grupa jarczmacznych rybałtów, tylko aktorów pierwszej klasy i to widać. Ba- właśnie fakt, że mimo straszliwego kaleczenia śpiewem całej historii, zdołali ją przepoić emocjami, przedstawić w sposób żywy i przekonujący, stnowi o ich klasie jako aktorów.
Ponownie- Hathaway. Była cudowna. Cu-dow-na.


I----relacja Javert/Valjean.
Nie kwękać mi tam pod nosem- to jest kolejny fakt :P
Obsesja Javerta, ta paląca mania, żeby dorwać jednego konkretnego więźnia, to była mroczna i niszcząca namiętność i Crowe przedstawił ją w sposób wysoce satysfakcjonujący. Nie wiem, czy miał taki zamiar, czy w oprawcowywaniu ról wzięli pod uwagę całą głębię podtekstu, jaki zostawił Hugo.
Z psychologicznego punktu widzenia ma to doskonały sens: próba przeciwstawienia się tej namiętności, kontrolowania jej, miała się przejawić w pochwyceniu i uwięzieniu Valjeana. Kiedy ten zaprzestał ucieczki i poddał się, Javert miał do wyboru- albo skonfrontować się z własnymi emocjami, własną seksualnością, albo uciec. Definitywnie.
Jego postać nie pozostawia nam cienia wątpliwości, że jest głęboko religijnym człowiekiem, który ceni sobie obowiązek i prawość nade wszystko. I jego uczucie, które musiałby uważać za grzeszne, popchnęłaby go do targnięcia się na własne życie.


Dla pewności jeszcze raz sprawdzę, czy to Hugo napisał słowa:
"Twenty times he had been tempted to throw himself upon Jean Valjean, to seize him and devour him. ", bo jeśli tak- próżne zaprzeczanie.
Choć dla mnie ten związek jest jasny tak czy siak- dlatego m.in. opowieść jest tak interesująca. Cukierkowa miłość Cosette i Mariusa- meh, nudy. Nieszczęśliwa miłość Eponiny, dramat Fantine, smutny los Valjeana, niepotrzebna śmierć Gavroche'a- tak, tak, wszystko to wzruszające jest i w ogóle.
Ale obsesyjna namiętność Javerta- to jest to, ten mroczny puls opowieści, który tętni w tle, raz bliżej, raz dalej powierzchni. To jest cały smaczek. I to uchwycili w filmie bez pudła.
Powtarzając za Recoil: It's all about control...

6 komentarzy:

  1. Ha. Wiesz, nie przyszlo mi do glowy takie tlumaczenie relacji Javier - Jean i javierowej obsesji. Moze az ksiazke przeczytam? ;>

    Sio

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja z pewnoscia bede probowala odszukac ten cytat :)

      Usuń
    2. Czemu nie jestem zdziwiona!? ;P
      Jeśli na Ziemi jest osoba, która dostrzegłaby te relację, to musiałabyś to być Ty :D
      Nie zmienia faktu, że zachęciłaś mnie do obejrzenia filmu, bo cały czas wahałam się czy warto.

      Usuń
    3. O, takich osób jest dużo więcej, i nie tylko z Y-fandomu :)

      Usuń
  2. Boje sie les mis. Wlasnie dlatego, ze to musical. Jedyne musicale jakie uznaje w zyciu to Hair i Jesus Christ superstar - produkcje z lat 70tych :/ ksiazki zas nie pamietam :( na jakims dziennym programie wlaczyli klip z tym kolesiem "Marius - Eddie Redmayne" i to bylo straszne O_o zabilo resztke ciekawosci jaka mialam. Poczekam az bedzie w TV to moze obejrze XD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nedzicy na zywo, w teatrze, to bylo cos wspanialego.
      Ale kiedy sie tej muzyki slucha przez ekran... Ja po raz kolejny uswiadomilam sobie, zel ubie maksymalnie polowe piosenek. Reszta jest po prostu nie w moim guscie, smetna, plaska, nudna. Wiec moze faktycznie poczekaj, i w razie zgrzytu- wylaczaj fonie :D
      A takich rzeczy, jak JC to juz nie robia... Mnie np. odrzuca polska scena, i ten caly teatr Roma. Ani styl spiewaczy tametjszych gwiazd, ani taniec- nie porusza mnie ani ciut.
      Fakt- na zywo ich nie widzialam.

      Usuń

Leave yer mark: