poniedziałek, 27 lutego 2012

Atak Materii D.

Hm hmm.. Zaczynam podejrzewać, że mam więcej czytelników, niżby się pozornie wydawało.
Albo to ja i moja schizofrenia :D

Dziś, za kilka godzin, wybywam do Albionu na tydzień i spróbuję pamiętać o tym, że miałam znaleźć dwie książki: "The Ladies of Grace Adieu and Other Stories" Susanny Clarke i "Chromophobię" Davida Batchelora.
Oczywiście zakup biletu nie odbył się bez przygód, ja najwyraźniej nie mogę sama dokonać takich zakupów bez hopsztosów (ciekawe, czy Nataszka pamięta, jak to było poprzednim razem... :D ). W każdym razie Kacha postanowiła wyjechać mi na spotkanie, z obawy, że nim dzień dobiegnie końca, ja z Liverpoolu przeniosę się magicznym sposobem do Devon XD

W ciągu weekendu dostałam dużą dawką materii dziwactwa, i na bogów- jakże to było mi potrzebne..
Najsamprzód pokaz filmów straszliwych i kiczowatych w piątek; wieczór, podczas którego zapoznałam się z takimi dziełami kinematografii, jak "Sudden thunder" czy "Legion of iron". W dużym skrócie- szczęśliwe lata 80-te, kiedy nie trzeba było więcej, jak szwagra, kilku sąsiadów, tony ślepaków i helikoptera wynajętego na pół godziny, żeby nakręcić film sensacyjny.
Plus jeszcze trzydrzwiowe marynary, brokat i włosy na pół ekranu- i gitara, Oskary gdzie rozdają? :D
Gdybym miała wymieniać perełki, to urzekła mnie scena podkradania się w nocy pod superstrzeżoną superrezydencję superbossa narkotykowego w----śnieżnobiałych T-shirtach i adidaskach tejże barwy :D
Posadzenie na ziemi i pośpieszne opuszczenie lekko tylko przestrzelonego samolotu, żeby kontynuować ucieczkę pieszo, z rannym kompanem na ramionach- również było wyśmienite.
Oraz gdy w "Żelaznym Legionie" uciekający z jaskinii wszeteczności bohaterowie wysadzili w powietrze wszystkie samochody, helikoptery i samoloty złoczyńców, wystrzelali ich dziesiątki, wsiedli w ciężarówkę i umknęli w step, a wówczas pościg podjęła główna zła domina na---paralotni :DD
Na co bohater podskoczył, złapał paralotnię w locie i strącił dominę z wysokości.
Dawno się tak nie spłakałam, cała sala kwiczała ze śmiechu i nagradzała co lepsze posunięcia bohaterów gromkim aplauzem.

Ale to jeszcze nic, jako że w sobotę do porannej kawy dostałam wiadomość, że Fasolka zorganizowała wejściówki na "Spamalot", czyli inscenizację Graala Monty Pythona. Zamiast 100 zł- wydać 10.
Zero różnicy... :P
No więc tak, mocny mam eyeliner i dobry tusz, bo mimo, iż płakałam łzami, to mi się oko aż tak bardzo nie rozmazało :D Dostałam bezdechu ze śmiechu :D


Jednak wyjście do Teatru Muzycznego w Gdyni zaszokowało mnie również z innego względu: ja w dzieciństwie zwykłam spędzać tam popołudnia, zamiast w świetlicy, z racji pracy mojej Rodzicielki. Przychodziłam sobie na "Muminki" i na "Nędzników", łaziłam za kulisami, po rekwizytorni, oglądałam aktorów w antrakcie, kopcących pośpiesznie papieroski- ten teatr to była wieeelki świat cudów, cieni czających się w kątach, kurtyn, skrzyń i zapadni. Ogrom.
W sobotę wchodzę ci ja do---teatrzyku. Maciupkiego, w jasnym, postgierkowskim wystroju, "bułazeria" na ścianach, z pierwszego rzędu widzę wyraźnie twarze ludzi, siedzących w ostantim... Gdzie ten ogrom?! Gdzie mrok, gdzie tajemnicze kąty?!
Rozumiem, że wtedy teatr dla mnie nie kończył się na tym kawałku sceny, udostępnianym widzom do oglądu, chodziłam sobie wszędzie. Tym niemniej... to był duży szok.
Ale akustyka jest doskonała, i niewielkie rozmiary teatru sprawiają, że tam zwyczajnie NIE MA złych miejsc. No i wielkość sceny wynagradza maleńkość widowni.
Choć tak bardzo brakuje mi w Gdańsku takiego teatru, jak Wielki w Poznaniu, czy Opera Wrocławska.
To są piękne przybytki!
A my mamy "bułazerię" i sztachetki z metalowych prętów w ramach barierek -_-
No szyk i czar.
Podsumowując: Teatr Muzyczny (oraz bulwar i promenada) pozostają jedynymi głównymi atutami Gdyni. No, i szerokie trotuary, jak ja lubię szerokie trotuary.
Po spektaklu przemaszerowaliśmy parę kilometrów w poszukiwaniu knajpki/kawiarni/pubu, gdzie możnaby usiąśc, napić się czegoś dobrego i pogadać o sztuce.
Nie ma. Banki i rzęsiście oświetlone, superdrogie sklepy, oraz kilka obskurnych kebabowni.
I nie sposób nie zgodzić się z usilnie nasuwającym się wnioskiem: Gdynia jest dla nieco innego sortu ludzi, oferuje coś zupełnie innego, niż Gdańsk, czy Sopot. Jakkolwiek niemrawość Gdańska i martwota, jaka zapada na starówce po 21, mnie przerażają, trzeba przyznać, że wyszedłszy z Teatru Wybrzeże człowiek ma do rozważenia conajmniej kilka opcji odnośnie miejsca, do którego możnaby pójść.
W Gdyni można dostać co najwyżej w nos; takiej ilości---yy, młodzieży w strojach sportowych, to ja nie widziałam nigdy w życiu.
Co najlepsze- to oni schodzili nam z drogi :D

3 komentarze:

  1. A czy "Damy z Grace Adieu" chcesz koniecznie mieć na własność? Bo mogę Ci pożyczyć, jak będę w marcu w Gdańsku... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Za dwa tygodnie będę miała "Damy.." u mnie, na półce. Chyba że koniecznie chcesz przeczytać w oryginale. Choć w sumie... kup, duszko, kup. Oryginał i ja z chęcią przejrzę.;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Lena- o, no popatrz :) Wiesz co, przejrzę tutejsze księgarnie i amazony, i jak nie kupię, to się do Cię zgłoszę, ok?
    Dor- no właśnie chcę w oryginale, "Jonathana Strange" też czytałam w oryginale i podoba mi się język i styl pani C. :)

    OdpowiedzUsuń

Leave yer mark: