poniedziałek, 16 stycznia 2012

Witania się ciąg dalszy

W sobote przywitałam się z towarzystwem, jak należy; na kolektywnym, rytualnym mordzie szarych komóruru (to takie boginy, które zamieszkują mózgoczaszkę; gnostycy zawsze cos truli o iskrze boskiej, tudzież cząstce boga, którą w sobie nosimy- albo nie. A to wszystko nieprawda, iskry, gwiazdy, do what thy wilt, bah... Tam są boginy, rozmaitych sortów i funkcji, a ich szczególnie zdechlakowaty rodzaj to Komóruru). Przywitałam się, z całym dobrodziejstwem inwentarza, tzn. że poza przywitaniami ktoś obraził podlogę w moim pokoju, a inny ktoś wysunął niesłychaną supozycję, jakoby mój sztandarowy utwór zerżnięty był z jakiejś gry komputerowej O_o Na swoje szczęście oszczerca zaraz dodał, że bardzo mu sie podobało, dzięki czemu uniósł głowę cało.
Także pełen amberycki zestaw, tyle, że bez próby przewrotu.
---nie liczymy przewracającego się szkła (roniacego zawartość na niezaimpregnowaną podłogę właśnie).
Patronat nad zgromadzeniem pełnił zaś temu taki oto, improwizowany ołtarzyk lucyferiański:
W sobotę również opracowałam do końca drugi głos do kawałka, w niedzielę przemeblowałam pokój (kolejny dobry sposób na kaca), dziś natomiast spiłowałam kolejno wszystkie siedem nóg mojego chybotliwego biurka, bo było za wysokie.
Celebracja na całego jednym słowem. Pokoik mam teraz przytulny, swojski i jakiś taki---bardziej na swoim miejscu, w dobrym, chaotycznym tego słowa znaczeniu.

Ach, i mam już pierwsze wielkie rozczarowanie tego roku.
"Battlestar Galactica".
Jeszcze w busie, wiozącym nas na Nordcon, Dara powiedziała tajemniczo, że do niemal ostatniego odcinka człowiek się nie spodziewa, że---. Taram.
No więc kiedy seria, z dwóch najbardziej oczywistych- i to oczywistych jeszcze od pierwszej serii- finałów zakończyła się tym BARDZIEJ oczywistym, przez dłuższy czas siedziałam przed monitorem z miną, którą mój brat trafnie kiedyś nazwał "zgniłą".
Mina pt. "I co, to tyle? Pff, się nie wysilili."
Świetny serial, kapitalny- do dwóch ostatnich epizodów, które są totalną chałą, spłycają wszystkie cztery sezony i sprawiają, że całość robi się nadmuchana i banalna. Kilka wątków pozostało nierozwiązanych i w ogóle nie poruszonych, zaciapanych tylko dla niepoznaki jakimś mistycznym sosikiem, ogólnie- zawód ogromny.
Jedyne, czego się nie spodziewałam, to- spokojnie, bez spoilerów- czworo z pięciorga. No tak, tu mnie zaskoczyli. I tyle.
Nawet wielki moment, kiedy "Kara -finally- remembers", był jak sunąca dumnie ku niebiosom rakieta, która, miast rozbłysnąć miriadą barw, robi "prut" i spada na ziemię z odgłosem mokrego kapcia.
Moja teoria brzmi tak: przez cztery lata ekipa robiąca Battlestara dostawała od sponsorów regularne wagony ziela i tak pisali w wielkim upojeniu i słodkich oparach marii. Pod koniec czwartego sezonu sponsory sie spięły, spoważniały i powiedziały, że finał to musi być prima sort petarda, więc koniec jarania, panowie- przerzucacie się na yerba mate.
I ło. Wyszedł, fajerwerk. Z torebki herbaty Lipton lepszy.
Szkoda, liczyłam na coś naprawdę dobrego :/
Dobrze, że jeszcze Merlin trwa :P
A do tej cudownej cudownosci wrocilam :) Moje czarne sloneczko...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Leave yer mark: